Читать книгу Trawers - Remigiusz Mróz - Страница 6
CZĘŚĆ PIERWSZA
4
ОглавлениеPoranki znosił coraz gorzej. Miejsca po wkłuciach z każdym dniem swędziały coraz bardziej, a ledwo rozbudzony organizm natychmiast zaczynał domagać się kolejnej dawki kompotu.
Wiktor Forst z trudem się podniósł. Usiadł na pryczy i potarł skronie. Kiedyś za ojcem mawiał, że migrena jest jak pociąg towarowy przewalający się gdzieś z tyłu głowy. Teraz jednak był skłonny przychylić się do metafory z Pendolino. Ból pojawiał się znikąd, przeszywał mu ciemię jak błyskawica i zanim Forst zdążył ocenić jego rozmiar, było już za późno, by choćby zebrać myśli.
Sięgnął pod pryczę i wymacał niewielki pakunek. Zacisnął opaskę, przygryzł ją i naciągnął, a potem wstrzyknął sobie kompot. Efekt był natychmiastowy – i dopełniał jego koncepcję z Pendolino. Ból znikł tak szybko, jak się pojawił.
Wiktor rozejrzał się. Pozostali więźniowie jeszcze spali, żadnego z nich nie budziła migrena, wyrzuty sumienia ani przekonanie o tym, że przez kilka błędnych decyzji na wolności pozostał zwyrodnialec zagrażający życiu niewinnych osób.
Osadzonych w pomieszczeniu było osiemnastu, co stanowiło pewnie uchybienie jakiejś unijnej normy. Formalnie cela była czternastoosobowa, ale dostawiono kilka łóżek. Forst obawiał się, że w takiej sytuacji niełatwo będzie mu aplikować sobie narkotyk, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Właściwie wpisywało się to w pewien schemat tego, jak go traktowano. Kiedy przebywał na Montelupich, udało mu się zyskać nieco szacunku. Zniósł pobicie do nieprzytomności, trafił do szpitala, a potem po prostu wrócił do celi. Nie prosił o przeniesienie, nie zająknął się słowem przed władzami aresztu. Dzięki temu fakt, że w poprzednim życiu był stróżem prawa, zszedł na drugi plan. Liczyło się to, że nie doniósł.
Na Podgórzu traktowano go jak powietrze. Nikt się do niego nie odzywał, rzadko kiedy którykolwiek z osadzonych choćby na niego spojrzał. Zupełnie inaczej byłoby w zakładzie karnym typu zamkniętego – i Forst mógł tylko dziękować sędziemu, który zadbał o to, by ostatecznie trafił tutaj. Innych skazanych na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności można było policzyć na palcach jednej ręki. Dzięki temu Forst mógł cieszyć się pewnym respektem. Trafił wszak za kratki za wyjątkowo parszywy czyn.
Wyrok, który dostał, w zasadzie wykluczał możliwość, by odsiadywać karę w takim miejscu – mogłoby się to stać tylko po jakimś czasie, gdyby więzień sprawował się dobrze, a sąd penitencjarny postanowiłby to docenić. Raz w życiu los jednak się do niego uśmiechnął. A może nie była to zasługa losu, tylko zwykłego ludzkiego poczucia sprawiedliwości – kara miała pełnić określone funkcje, a nie stanowić wyrok śmierci.
Wiktor spędzał każdy dzień w podobny sposób. Wypożyczał książki, a potem siadał na pryczy i czytał od świtu do zmierzchu. Nie podnosił wzroku, nawet gdy wywiązywała się mniejsza lub większa sprzeczka. Roztoczył wokół siebie aurę tajemniczości, która z pewnością działała na jego korzyść. Nie robił jednak tego świadomie. Lektury były jego ucieczką.
W celi formalnie musiał przebywać od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Była to niewątpliwa zaleta zakładu półotwartego. W innym ośrodku bowiem więźniowie zostawali zamykani na dwadzieścia dwie godziny w ciągu dnia. Wychodzili raz w tygodniu do łaźni, a oprócz tego spędzali godzinę na spacerniaku i na zajęciach w świetlicy.
Tutaj było inaczej, ale Forst z tego dobrodziejstwa nie korzystał. Podczas gdy inni osadzeni uczestniczyli w zajęciach kulturalno-oświatowych, czasem nawet poza murami aresztu, Wiktor siedział w celi i czytał.
Początkowo interesował się nim „wychowek”, jak osadzeni określali wychowawcę. Po pewnym czasie dano mu jednak spokój. Zresztą Forst przypuszczał, że bardziej przydałby mu się psycholog, może nawet psychiatra. Być może administracja więzienia doszła do podobnego wniosku.
Ten dzień miał nie różnić się od innych. Po porannym strzale miejsce migreny zajęła błogość, a kilka godzin później Wiktor został sam w celi. Usiadł przy stoliku pod okratowanym oknem i zaczął czytać. Starał się trzymać z dala od kryminałów, styczności ze zbrodnią miał aż nadto w całym swoim zawodowym życiu. Nie było to jednak łatwe, bo duża część z 5791 woluminów stanowiła tego typu literaturę. Koniec końców od pewnego czasu Raymond Chandler zdawał się wyciągać rękę spomiędzy innych książek i chwytać uwagę Forsta.
Tym razem Marlowe ruszał tropem pewnej monety i temat niespecjalnie leżał Wiktorowi. Nadal była to jednak wyśmienita powieść z gatunku hardboiled, którą trudno byłoby odłożyć każdemu, kto cenił sobie cynizm i mroczną atmosferę.
Mimo to Forst w pewnym momencie był zmuszony zamknąć książkę. Najpierw usłyszał kroki, potem ciężki oddech, a ostatecznie zobaczył, że obok stolika zatrzymał się jeden z wychowków.
Na Podgórzu było ich siedmiu. Na jednego przypadało jakichś trzydziestu więźniów, co właściwie było kpiną, ale w skali kraju i tak stanowiło wynik godny pochwały. Niewiele było zakładów z lepszą statystyką.
Dzięki temu łatwo odpuszczali, jeśli odpowiednio się do nich podeszło. Wystarczyło pokazać im, że więzień jest na prostej drodze do resocjalizacji i że najlepsze, co mogą zrobić, to zostawić go samemu sobie. Spokojny były komisarz spędzający całe dnie na czytaniu książek z pewnością napełniał ich optymizmem.
– Co czytasz, Wiktor?
– Chandlera.
– Ciekawe. Znajdujesz w nim odniesienia do siebie? Do swojej sytuacji?
Kiedyś jedna z kobiet, które niefortunnie spędziły z nim noc, twierdziła, że jest łudząco podobny do któregoś aktora grającego Marlowe’a, ale Forst przypuszczał, że po ostatnich przejściach wystarczyłby rzut oka, by zmieniła zdanie.
– Nie, nie znajduję.
– Dlaczego?
Wiktor zaczerpnął tchu. Zaczynało się – teraz rozmowa pójdzie utartym torem, który przywodził na myśl rozmowy w szkolnych ławach.
– W poprzednich tomach Marlowe był cynikiem, ale w tym dodatkowo jest… błędnym rycerzem. Kieruje nim jakieś spaczone poczucie sprawiedliwości, ratuje damę w opałach.
– A więc…
– A więc nie pasuje, bo ja jestem wyłącznie cynikiem.
Wychowawca uśmiechnął się i stanął przy oknie. Forst podniósł się, podszedł do swojej pryczy, a potem wysunął spod niej plastikowe pudło. Na znajdujących się w nim rzeczach osobistych położył książkę, po czym wsunął skrzynkę z powrotem. Stanął obok przybysza i poczuł, że robi mu się gorąco.
Ubranie miał nieświeże już od kilku dni. Kąpiel w areszcie na Podgórzu przysługiwała więźniom raz w tygodniu – i było to minimum określone przez polskie prawo. Nikt nie wiedział, dlaczego nie stwarzano takiej możliwości częściej, warunki ku temu z pewnością były.
Wiktor zastanawiał się, co powiedzieć, by spławić natręta jak najprędzej – i na możliwie jak najdłużej.
– To przygnębiająca postać – odezwał się wychowek. – Ale przywodzi też na myśl bohaterów z romantyzmu.
– Być może.
Mężczyzna obrócił się do niego, przez moment się zastanawiał, a potem machnął ręką i sięgnął do kieszeni.
– Mniejsza z Chandlerem. Nigdy go nie lubiłem – powiedział, wręczając Forstowi list. – Tym razem nieotwierany, co zapewne cię ucieszy.
– Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
– Nie traktujesz tajemnicy korespondencji jako przysługującego ci prawa?
– Straciłem wszystkie prawa, kiedy pociągnąłem za spust.
Wychowawca zdawał się zaskoczony taką odpowiedzią. Zmrużył oczy, jakby starał się ocenić, czy więzień rzeczywiście tak myśli. Forst szybko potrząsnął głową i odebrał kopertę.
– Dziękuję – powiedział. – Za przekazanie. I za zaufanie.
Mogli, ale wcale nie musieli otwierać korespondencji osadzonych. Cenzura była jedynie fakultatywna, w przeciwieństwie do zakładów zamkniętych, gdzie z zasady otwierano wszystkie koperty. Tutaj robiono tak tylko względem tych najbardziej podejrzanych typów. A Forsta dotychczas postrzegano jako jednego z nich.
Było coś przyjemnego w myśli, że jest jednym z najbardziej niebezpiecznych więźniów w pawilonie, a być może nawet na całym Podgórzu. Uśmiechnął się w duchu. Skłonił się wychowawcy i usiadł przy stoliku z zamkniętą kopertą. Poczekał, aż mężczyzna opuści celę, a potem rozerwał brzeg.
W środku znajdowała się złożona na pół kartka A4. Z zewnątrz nie była opatrzona żadnymi informacjami, sama koperta zaś informowała jedynie o adresacie. Władze więzienia jednak z pewnością wiedziały, kto jest nadawcą.
Wiktor przypuszczał, że to Osica wysłał list. Wprawdzie każdemu przysługiwały trzy widzenia w miesiącu, ale lekkomyślnie byłoby wykorzystywać je za każdym razem, gdy Edmund na coś wpadł.
A być może teraz w istocie tak było. Osica nie należał do najbardziej rzutkich policjantów – zresztą gdyby nie błyskawiczna kariera w milicji pod koniec PRL-u, zapewne nigdy nie zaszedłby tak daleko – ale można było na nim polegać. Forstowi przemknęło przez myśl, że jest to bodaj jedyny człowiek, którego może nazwać przyjacielem.
Odsunął tę myśl. Była dojmująca.
Wiktor nabrał tchu i rozłożył kartkę. Znajdowała się na niej lapidarna informacja, zapisana charakterystycznym, cienkim krojem ostatnio tak popularnej Helvetiki. Komisarz wbijał wzrok w napis, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
„Wybacz, że nie wstała” – głosił lapidarny przekaz.
To bynajmniej nie Osica był nadawcą listu. Forst skarcił się w duchu za nadmierny optymizm – na swoje usprawiedliwienie miał jedynie to, że nie spodziewał się, by Bestia z Giewontu nawiązała tak bezpośredni kontakt. Inną rzeczą było skropienie perfumami gąbki, inną wysłanie mu wiadomości.
Nie miał wątpliwości, że to zabójca. Przekaz nie pozostawiał miejsca na najmniejsze wahanie, nawet jeśli nie był podpisany.
Nadawca odnosił się do epitafium na grobie Olgi Szrebskiej. W testamencie dziennikarka kazała wyryć sobie na nagrobku: „Witaj! I wybacz, że nie wstanę”. Podczas pogrzebu wywołało to w nim rozrzewnienie, a z drugiej strony jakiegoś rodzaju pocieszenie z powodu dystansu, jaki Olga miała do śmierci. Teraz jednak brzmiało to jak drwina.
Wzdrygnął się na myśl o tym, co musiało się z nią dziać przez cały ten czas. Dotychczas robił wszystko, by się nad tym nie zastanawiać, ale wiedział, że w końcu umysł sam zacznie tworzyć scenariusze.
Zaklął w duchu. Musiał skupić się na liście.
Stanowił ni mniej, ni więcej, jak potwierdzenie tego, że Szrebska nadal żyje. Bestia kpiła z niego, a on mógł dopowiedzieć sobie resztę przekazu. „Wybacz, że nie wstała, choć wcale nie była martwa”. Tak, to był prawdziwy sens tych słów. Forst tropił tego człowieka na tyle długo, poznał go na tyle dobrze, że nie miał żadnych wątpliwości.
A może to narkotyki przez niego przemawiały? Może Osica miał rację, twierdząc, że to tylko pobożne myślenie?
Wiktor pokręcił głową i potarł oczy. Jeszcze raz spojrzał na kartkę papieru, jakby dziwił się, że nie zniknęła i jednak okazała się czymś realnym. Złożył ją, a potem umieścił w książce Chandlera. Położył ją na pryczy, rozejrzał się, po czym sięgnął po oprzyrządowanie do kompotu.
Po chwili zrobiło mu się lepiej. Zastanawiał się, czy wychowek nie zauważył oznak dawania sobie w żyłę. Zapewne nie, inaczej nie omieszkałby o tym wspomnieć. Potem zgrywałby dobrego kumpla, który chętnie zatrzyma to odkrycie dla siebie, jeśli tylko Forst się opamięta.
Wiktor prychnął i spojrzał w kierunku otwartych drzwi.
– Pierdol się – powiedział.
Sam nie wiedział, kto był adresatem tych słów. Być może on sam.
Położył się na pryczy i wbił wzrok w starannie pomalowany, biały sufit. Warunki tutaj różniły się od tych w Czarnym Delfinie. Tam wszystko było przegniłe, spleśniałe, śmierdzące i odpychające. Podgórze w porównaniu z tamtym miejscem stanowiło miłą odmianę – państwo wprawdzie niewiele mogło zrobić, by poprawić politykę penitencjarną, ale chociaż malowano ściany. Tyle potrafiono.
Wiktor nie mógł zebrać myśli. Kilka słów zapisanych na kartce papieru zdawało się przybrać fizyczny kształt i uderzać go raz za razem jak obuch. Każde słowo odbijało mu się echem w umyśle jak ogłuszający gong rozbrzmiewający tuż obok.
Forst zaklął pod nosem i usiadł. Obrócił się, oparł o ścianę i zwiesił nogi na pryczy.
Wracało jedno z pytań, które dotychczas udawało mu się upchnąć gdzieś w zakamarkach umysłu dzięki kompotowi. Jak to możliwe? Jak zabójca sprawił, że Olga przeżyła? Scenariuszy było wiele, ale żaden nie wydawał się wykonalny.
Forst zastanawiał się nad tym przez jakiś czas. Nie wiedział, ile go upłynęło – może godzina, półtorej, a nawet dwie. Tutaj było to pojęcie względne, szczególnie w ciągu dnia, gdy więźniowie mogli opuszczać celę. Nic nie nadawało rytmu codziennej egzystencji, wszystko nikło w apatycznej monotonii. Wszystko, łącznie z odpowiedzią na pytanie, które dręczyło Wiktora.
Nie było ono zresztą jedynym. Zastanawiał się także nad tym, jak opuścić mury Podgórza. Gdyby dostał mniejszy wymiar kary, mógłby to zrobić najwcześniej w połowie odsiadki. W przypadku dwudziestu pięciu lat pułap podnoszono jednak do piętnastu lat.
W dodatku sąd musiałby powziąć przekonanie, że skazany nie popełni już więcej przestępstwa. Forst nie sądził, by ktokolwiek mógł okazać się takim optymistą.
Trudno, będzie musiał liczyć na Osicę.
A może nie? Może istniał jakiś sposób, by wyjść z więzienia przed czasem? Były jeszcze dwie drogi formalne, o których od czasu do czasu myślał. Żadna z nich nie była zbyt prawdopodobnym scenariuszem.
Mimo to…
Forst poderwał się z pryczy. Uznał, że jeśli nie spróbuje, nigdy nie dowie się, czy w istocie istniała jakaś szansa. Przynajmniej nie będzie siedział bezczynnie i zadręczał się myślami o Szrebskiej, skupi się na czymś innym.
Wyszedł na korytarz i natychmiast przykuł uwagę klawisza. Mężczyzna zgromił go wzrokiem i mechanicznie sięgnął do pałki umocowanej do pasa.
Strażnicy początkowo traktowali go jak najgorszego kundla, ale ich podejście zmieniało się podobnie, jak w przypadku więźniów. Im dłużej był spokojny, im więcej czasu siedział z nosem w książce i roztaczał wokół siebie mgiełkę enigmatyczności, tym przychylniejsi się stawali.
– Co jest, Forst?
– Muszę skorzystać z telefonu.
– Ty?
Wiktor wzruszył ramionami.
– Nie widziałem jeszcze, żebyś gdzieś dzwonił.
– Na każdego w końcu przychodzi pora.
Klawisz sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał.
– Z kim chcesz się kontaktować, co? – spytał. – Nie masz rodziny, z tego co wiem.
– Nie mam.
– Znajomych chyba też nie?
Forst pokiwał głową. Ostatnia osoba, którą mógł w ten sposób nazwać, skończyła zmasakrowana w opuszczonym słowackim budynku.
– Więc gdzie chcesz dzwonić?
– Do kancelarii Żelazny & McVay.
– Gdzie?
Wiktor pamiętał, że Olga polecała mu kiedyś prawniczkę z tej firmy. Wprawdzie, o ile go pamięć nie myliła, adwokat pracowała w Warszawie, ale wiedział, że kancelaria ma także krakowską filię. Być może udałoby się ściągnąć obrończynię tutaj.
– Co ty kombinujesz?
– Nic.
– Zamarzyło ci się wcześniejsze wyjście?
– Być może. Mam jeszcze…
– Masz to ty, Forst, zupełnie płonną nadzieję. Ale jak chcesz się kopać z koniem, proszę bardzo – odparł funkcjonariusz i skinął na niego. Poprowadził go do aparatu telefonicznego, a potem stanął obok.
Wiktor zmierzył go wzrokiem.
– Coś nie pasuje? – spytał klawisz.
Były komisarz się nie odezwał. Sięgnął po słuchawkę, a potem rzucił okiem na wykaz numerów na kartce leżącej obok aparatu. Sto osiemnaście dziewięćset trzynaście. Kiedyś nikt nie musiał posiłkować się takimi pomocami, żeby dodzwonić się do biura numerów. Teraz cudem było, że takie miejsce jeszcze w ogóle istnieje.
Forst szybko uzyskał to, czego potrzebował, a potem zadzwonił do siedziby kancelarii Żelazny & McVay przy Złotej 59. Odebrała kobieta, która przedstawiła się jako Anna, nazwisko mu umknęło. Wyłuszczył sprawę i przypuszczał, że będzie musiał się nagimnastykować, chcąc ustalić, o którą prawniczkę chodziło Oldze. Rozmówczyni jednak szybko załapała.
– Joanna Chyłka?
– Nie wiem. Możliwe.
– Mówi pan, że szuka… jak pan to określił, najtwardszej sztuki?
– Tak.
– W takim razie z pewnością chodzi o mecenas Chyłkę.
– Możliwe.
– Już pana łączę.
Forst nabrał tchu i spojrzał na klawisza. Ten patrzył na niego leniwie, dłubiąc w ustach. Robił to tak ostentacyjnie, że trudno było uznać, by coś rzeczywiście zaklinowało mu się między zębami.
– Joanna Chyłka – rozległ się głos w słuchawce. Zdecydowany, twardy, ale niepozbawiony seksapilu. Wiktor natychmiast wyobraził sobie jedną z tych kobiet sukcesu, które rozpoczynały dzień od espresso, a kończyły wygraną sprawą.
– Dostałem namiar na panią od…
– Tak, tak. Anka z Recepcji mi powiedziała – wpadła mu w słowo. – Od Olgi.
– Znałyście się, jak rozumiem.
– Dobrze pan rozumie. Jak na policjanta, całkiem nieźle.
– Nie pracuję już w policji.
– Ano nie, rzeczywiście – odparła pod nosem. – A szkoda, bo przydałoby się kilku takich jak pan. Zmniejszyłoby się bezrobocie w tanatologii, usługach cmentarnych i w kamieniarstwie. Choć z drugiej strony… oni nigdy nie narzekają na brak pracy, prawda?
– Prawda.
Joanna westchnęła do słuchawki.
– Szuka pan nowego obrońcy? Gabert nie podołał?
– Była pani chwalona. A ja potrzebuję niekonwencjonalnego podejścia.
– Rozumiem.
– Więc jest pani zainteresowana?
– Nie. Nie przyjmuję przegranych spraw, nawet jeśli potencjalny klient wygląda jak buntowniczy rockman.
– Słucham?
– Widziałam pana w telewizji. Fajne koszule.
– Niech pani posłucha…
– Szkoda czasu – oceniła. – Sprawy i tak nie wezmę, ale udzielę panu darmowej porady telefonicznej. Niech pan zainteresuje się ułaskawieniem. Mamy sprzyjający klimat polityczny.
– Co takiego?
– Posłał pan w trzy diabły zbrodniarza OUN-UPA, prawda? To dość patriotyczne.
Forst potarł skroń i uznał, że popełnił błąd. Prawniczka może i działała nieco poza ramami systemu, jeśli wierzyć mediom, ale najwyraźniej nie miała zapędów samobójczych. Przynajmniej nie na tyle, by przyjmować sprawę przegraną już przez innego adwokata.
– Zostaje panu jeszcze skarga do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
– Mhm.
– Choć nawet pozytywne rozstrzygnięcie nie zmieni wyroku. Stawiałabym więc na ułaskawienie, o ile prezydent spojrzy na pana przychylnym okiem. A to z kolei zależy od tego, czy bronił pan krzyża i uczęszczał na miesięcznice.
– Słucham?
– Życzę powodzenia i trzymam kciuki! – dodała, a potem się rozłączyła.
Wiktor spojrzał na telefon, na strażnika, a potem zawiesił wzrok na ścianie przed sobą. Jeśli ta rozmowa w czymkolwiek mu pomogła, to jedynie w pogodzeniu się z tym, że wyczerpał całą drogę odwoławczą.
Właściwie dał mu to już do zrozumienia Tadeusz Gabert, który bronił go w obydwu instancjach, ale nie szkodziło zasięgnąć drugiej opinii.
– Skończyłeś, Forst?
Pytanie zawisło w powietrzu jak smród. Owszem, skończył. I to na dobre.