Читать книгу Trawers - Remigiusz Mróz - Страница 15

CZĘŚĆ PIERWSZA
13

Оглавление

Po kilku próbach Wadryś-Hansen w końcu dodzwoniła się do odpowiedniego miejsca. Ostatni rozmówca w długim korowodzie urzędników zapewnił, że poszukiwanych przez nią informacji może zasięgnąć w Departamencie Legalizacji Pobytu.

– Chodzi o grupę w Kościelisku – powiedziała, gdy wyjaśniła po raz enty powód, dla którego dzwoni.

– Dobrze… – odparła urzędniczka. – Ale ma pani jakiś papier?

– Papier?

– Nakaz.

– Nakaz do uzyskania takich informacji? Powinnam móc to sprawdzić od ręki. To nie żadna tajemnica państwowa.

– Państwowa nie, ale wie pani… ochrona danych osobowych.

– Moja prośba nie godzi w tę zasadę.

– Nie jestem przekonana.

Dominika powiodła wzrokiem wokół, jakby gdzieś w kawiarni, w której siedziała, mogła odnaleźć ratunek. Godzina była odpowiednia, by takie miejsca się zapełniły, ale Wiedeńska przy Drodze do Białego świeciła pustkami. Zapewne była to zasługa zarówno wysokich cen, jak i znacznej odległości od Krupówek. Dla Dominiki kluczowy był ten drugi element. Gotowa była zapłacić więcej, byleby mieć trochę spokoju.

Nawet jeśli przez wszystkich tych urzędników był on złudny.

– Zapewniam, że nie prosiłabym o te informacje, gdyby ich pozyskanie miało wiązać się ze złamaniem prawa – powiedziała Wadryś-Hansen, powściągając emocje. – Jestem od przestrzegania przepisów, nie ich łamania.

– Rozumiem, ale…

– W razie jakichkolwiek kłopotów może być pani pewna, że to ja poniosę konsekwencje.

– Tak, ale… wie pani, na razie poruszamy się trochę po omacku.

– To znaczy?

– Ta sytuacja jest dla nas nowa.

– Przecież mieliście do czynienia z uchodźcami.

– Głównie z Ukrainy. To było zupełnie co innego, oni przechodzili proces krok po kroku, wszystko było zaplanowane i przewidziane w przepisach.

– A teraz?

Dominika usłyszała westchnięcie.

– Teraz to improwizacja. Owszem, miały być kwoty i relokacje uchodźców między krajami, mieliśmy dostać odpowiednio sprawdzonych ludzi, ale…

– Nagle pojawiła się grupa ze Słowacji.

– Tak – odparła ciężko urzędniczka. – Nie wiemy nawet, czy ich nie zawrócą. W mediach jest burza, podobno to Słowacy powinni ich u siebie zatrzymać. Ale oni tłumaczą się, że ich nie rejestrowali, że ta grupa po prostu przemknęła po ich terytorium. Wie pani, jak to jest.

Wadryś-Hansen niespecjalnie to interesowało. Nie na tym etapie. Teraz chciała po prostu dowiedzieć się tego, co było jej potrzebne, by ruszyć ze śledztwem.

– Straż Graniczna skrupulatnie ich sprawdziła – podjęła. – Na pewno sporządzono wykaz wszystkich rzeczy, które mieli przy sobie uchodźcy.

– Tak, na pewno.

– Nic nie stoi na przeszkodzie, by mi pani go ujawniła.

– Ale na jakiej podstawie? Muszę mieć przepis.

– Na podstawie rozporządzenia ministra sprawiedliwości, które reguluje obowiązek współpracy jednostek państwowych z prokuraturą.

– A konkretnie?

– Konkretnie zaraz zadzwonię do pani przełożonego i powiem mu, że utrudnia pani prowadzenie śledztwa.

– Jakiego śledztwa?

Dominika miała wrażenie, jakby starała się przebić głową nie zwyczajny mur, a barierę na miarę chińskiej myśli fortyfikacyjnej.

– Nie mogę ujawniać takich informacji – odparła. – Ale zapewniam, że to istotna sprawa. Więc przełączy mnie pani do szefa urzędu lub dyrektora generalnego, czy muszę sama znaleźć numer?

– Ale…

– Nie mam wiele czasu.

– A ja nie mam tych danych.

– Jak to? Nie przekazano ich wam?

– Nie, na razie dostaliśmy same wypełnione wnioski. O wydanie tymczasowych zaświadczeń tożsamości i o wydanie karty pobytu. Nic więcej nie przyszło.

– Więc gdzie mogę się dowiedzieć, co ci ludzie wnieśli ze sobą do kraju?

– Chyba tylko u Straży Granicznej.

– W porządku. Dziękuję.

Dominika pożegnała rozmówczynię, a potem położyła telefon na stole. Napiła się cappuccino, starając się nie myśleć o tym, ile czasu straciła. Z pewnością szybciej byłoby, gdyby pomagał jej Osica, ten jednak oznajmił, że ma coś ważnego do załatwienia. Nie sprawiał wrażenia, jakby był gotów podzielić się szczegółami, a ona nie wypytywała. Umówili się na wieczór.

Wyglądało na to, że jej pobyt na Podhalu się przeciągnie. Dzwoniła już do kuzynki z pytaniem, czy zaopiekuje się dziećmi nieco dłużej. Była samotna, młoda i niespecjalnie skora do imprez, więc na opiekunkę nadawała się wprost idealnie. I zgodziła się od razu.

Wadryś-Hansen odetchnęła, ale tylko na moment. Potem uświadomiła sobie, że czerpie przyjemność z rozłąki z dziećmi. Szybko skarciła się w duchu, choć pojawiła się jeszcze zbłąkana myśl, że należy jej się odpoczynek. Ostatnimi czasy wypruwała sobie żyły, by nadążyć z pracą i opieką nad dziećmi.

Odstawiła kawę i przygotowała się do kolejnego starcia. Po chwili uzyskała numer do Śląsko-Małopolskiego Oddziału SG, którego funkcjonariusze rzekomo odpowiadali za całą procedurę po tym, jak uchodźcy przekroczyli granicę.

Po kilku przełączeniach Dominika w końcu miała na linii człowieka, który mógł powiedzieć jej coś konkretnego.

– Ma pan te dokumenty przed sobą? – zapytała z niedowierzaniem.

– Tak, teczka leży na biurku. To wykaz rzeczy, które uchodźcy mieli przy sobie.

– Na ile skrupulatny?

– A widziała pani kiedyś notatki służbowe? Skupiliśmy się głównie na materiałach niebezpiecznych, sama pani rozumie.

– Mniejsza z tym. Proszę mi powiedzieć, czy ktokolwiek miał przy sobie obcą walutę?

– Oczywiście. Wielu z nich. Nie były to wielkie kwoty, ale przecież nie jest tak, że ktoś ich nagle ogołocił z ostatniego grosza. Centa czy tam…

– A syryjska waluta?

Rozmówca przez chwilę milczał.

– Mnie pani o to pyta?

– A od kogo innego mam uzyskać takie informacje?

– Na przykład od nich samych.

– Nie miałam do dyspozycji tłumacza.

– A po co pani tłumacz? Większość mówi dobrze po angielsku.

– Słucham?

– To wbrew pozorom wykształceni ludzie, wie pani. Szczególnie ci młodzi.

Dominika spuściła wzrok. Zbyt szybko odpuściła, zbyt szybko uznała, że nikt nie odpowiada na jej prośby, bo ich nie rozumieją. Tymczasem z jakiegoś powodu się jej obawiali. Może któryś z policjantów powiedział im, że zjawi się prokurator? Wizyta organów ścigania nigdy nie jest dobrym omenem. Szczególnie, gdy miało się coś na sumieniu.

– Mógłby to pan sprawdzić w swojej dokumentacji? Czy mieli jakieś syryjskie pieniądze?

– Moment – odparł rozmówca i Wadryś-Hansen usłyszała, jak ślini palec.

Miała wrażenie, że sekundy trwają tyle, co minuty. Krew zaczęła szybciej płynąć w jej żyłach, a bicie serca przyspieszyło. Czuła, że znajduje się o krok od wejścia na dobry tor. Jeśli strażnicy zapisali choć dwa, trzy nazwiska ludzi, którzy weszli na terytorium RP z monetami, będzie miała grupę podejrzanych.

O ile oczywiście to nie Synowie Światłości stali za zbrodnią. Wersja ta wydawała się równie prawdopodobna jak to, że to któryś z uchodźców jest winny, ale była pozbawiona dowodów. Należało ją odrzucić, przynajmniej na wstępie. Jeśli hipoteza z Syryjczykami okaże się ślepym zaułkiem, wróci do tamtej koncepcji.

– I? – ponagliła rozmówcę.

– Szukam, ale… Nie, nie widzę nic o żadnej walucie.

Gdyby Dominika miała w zwyczaju głośno kląć, teraz z pewnością by to zrobiła. Zamiast tego jednak zacisnęła usta i sięgnęła po filiżankę.

– Sprawdził pan wszystko?

Przez moment nie odpowiadał. Przypuszczała, że dopiero dociera do końca dokumentacji.

– Tak – oznajmił w końcu. – Nie zarejestrowaliśmy nikogo, kto miałby większe zasoby gotówki.

– Większe?

– Przypuszczam, że każdy z nich miał jakieś klepaki, prawda? – odparł pod nosem strażnik. – Ale żaden z nich nie posiadał tyle, by któryś z funkcjonariuszy na miejscu uznał to za rzecz wartą wpisania do protokołu.

– Mogę prosić o dane tych osób?

– Co? Wszystkich uchodźców?

– Nie. Funkcjonariuszy Służby Granicznej.

– Chyba pani żartuje.

– Muszę ich przepytać.

Nie wróżyła sobie wielkich sukcesów. Owszem, był to logiczny kolejny krok i działanie zgodne ze sztuką, ale nie mogło przynieść wymiernych korzyści. Tylko cud mógłby sprawić, że któryś ze strażników zapamiętałby, kto miał przy sobie syryjskie monety.

Mimo to Wadryś-Hansen rozpoczęła żmudny proces weryfikowania pamięci każdego z funkcjonariuszy. Szybko potwierdziła swoje najgorsze przypuszczenia. Dwóch czy trzech mężczyzn widziało, że uchodźcy mają jakąś walutę, gdy ci opróżniali kieszenie i plecaki, ale nikt się tym nie zainteresował.

Po ostatniej rozmowie – i kolejnych trzech kawach – Dominika miała serdecznie dosyć. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że nie zarezerwowała sobie nawet pokoju w hotelu. Zerknęła na komórkę. Była naładowana już tylko w dwunastu procentach.

Potarła ucho. Bolało ją już od zbyt długich rozmów. Uznała, że dosyć tego.

Uregulowała rachunek, zostawiając napiwek nieco większy niż zwyczajowe dziesięć procent, a potem wyszła na ulicę. Pomyślała, że dobrze byłoby skontaktować się z Osicą lub sławetnym Gomołą, ale na samą myśl o kolejnej rozmowie telefonicznej zrobiło jej się niedobrze. Z pewnością nie bez znaczenia był fakt, że od kilku godzin wlewała w siebie jedynie kawę i mleko.

Skierowała się do centrum Zakopanego, słuchając po drodze Portishead. Dźwięki, które znała na pamięć, nieco ją uspokoiły. Dotarła pod jeden z hoteli, w którym bez trudu powinna znaleźć pokój nawet na ostatnią chwilę, po czym zgasiła silnik. Jeszcze przez chwilę siedziała w samochodzie, zanurzając się w spokojnych, nieco psychodelicznych triphopowych brzmieniach.

W recepcji zobaczyła mężczyznę za ladą, który zupełnie ją zignorował. Dziwne. W hotelu tej klasy to nie powinno mieć miejsca.

Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że recepcjonista wbija wzrok w telewizor wiszący w lobby. Dominika przeniosła wzrok na ekran i zupełnie zdębiała. Reporter NSI nadawał prosto z Kościeliska, a jeśli wierzyć żółtemu paskowi na dole, była to transmisja na żywo.

Wadryś-Hansen natychmiast opadły czarne myśli. Kolejne zabójstwo? A może ktoś trafił na trop, podczas gdy ona starała się przebić przez urzędniczą mgłę?

– Co się dzieje? – zapytała, podchodząc do lady.

Mężczyzna nagle się wzdrygnął, jakby uświadomił sobie, że popełnił niewybaczalne faux pas, nie dostrzegając klientki.

– Najmocniej przepraszam. Nie zauważyłem pani.

Dominika wskazała na telewizor.

– O czym mówią?

Był zmieszany, ale nie na tyle, by po raz drugi zignorować pytanie.

– Doszło do jakichś burd w Kościelisku. Tam, gdzie zakwaterowali grupę uchodźców.

– Do burd?

– Nie wiadomo jeszcze zbyt wiele. Relacja dopiero się zaczęła.

Wadryś-Hansen nie miała się nad czym zastanawiać. Podziękowała, a potem czym prędzej opuściła hotel. Wsiadłszy do samochodu, od razu ściszyła muzykę. Słusznie, bo tuż po tym odezwał się telefon.

– Nie wiem, czy śledzi pani, co dzieje się w mediach, ale mamy pewien kryzys – oznajmił Osica.

– Właśnie jadę do Kościeliska.

– Sugeruję się pospieszyć – zaproponował mrukliwie. – Jeszcze chwila, a przegapi pani najlepsze.

Dominika wyjechała na główną i pognała w stronę Nędzy Kubińca. W takich momentach żałowała, że służbowe samochody nie są wyposażone w kogut. Właściwie powinny być. Prokurator nieraz musiał dojechać na miejsce równie szybko, co policjant. Może nawet szybciej.

– Co tam się dzieje? – spytała.

– Na razie zablokowali ulicę.

– Kto?

– Jak to kto? Moi ludzie.

– Ma pan na myśli… swoich podwładnych?

Z pewnością tak to nie brzmiało, ale Wadryś-Hansen musiała się upewnić.

– Nie, nie – odparł Edmund. – Mam na myśli patriotów, którzy przyszli tutaj, żeby wyrazić swój sprzeciw.

– Panie inspektorze…

– Niestety nie są tu sami. Pojawili się też zwolennicy różnorodności, tęcz, Unii, poprawności politycznej, nadtolerancji i wszystkich tych innych rzeczy, których nie rozumiem.

Nie chciała nawet pytać, co rozumie przez „nadtolerancję”. Zamiast tego skupiła się na jeździe – i na tym, by wyminąć jeden z wlokących się starych busów. Był wyładowany po brzegi i oczy wszystkich turystów natychmiast zwróciły się na szaloną kierującą, która wyprzedzała na podwójnej ciągłej. Dominika rzadko pozwalała sobie na takie manewry, ale to z pewnością był stan wyższej konieczności.

– Wiedzą, co się stało? – zapytała.

– Obawiam się, że tak. Przynieśli transparenty i krzyczą, że nie pozwolą, by zabijano Polaków.

Nie sposób było ustalić, jakiej narodowości jest ofiara, ale najwyraźniej nikomu to nie przeszkadzało.

– Jak się dowiedzieli?

– A skąd ja mam wiedzieć? Mam podejść i zapytać?

– Sam pan twierdzi, że to pańscy ludzie…

– Tak, ale w tej chwili mam na sobie mundur. A to działa na nich jak płachta na byka. Zanim wytłumaczę, że prywatnie ich wspieram, tylko zawodowo muszę trzymać się z boku, zdążą mnie poturbować.

– Proszę zaryzykować. To dość istotne.

Usłyszała głośne westchnienie, ale wiedziała, że Osica zrobi to, czego oczekiwała. Po chwili na linii słychać było wyraźniejsze okrzyki. Wadryś-Hansen nie mogła rozszyfrować, co ryczy tłum, ale nie miała wątpliwości, że Edmund wszedł między protestujących.

Starał się przekrzyczeć nawoływania i chyba w końcu mu się udało, bo prokurator słyszała, że nawiązał z kimś rozmowę. Lub może raczej jej namiastkę.

Zwolniła przed końcem Orkana, zerknęła w lewo, a potem skręciła w stronę Kościeliska.

– Mówią, że poszła fama – odezwał się w końcu Osica.

– To znaczy?

– Tak powiedzieli. Cytuję.

– A coś więcej?

– Tylko tyle, że owa fama przyszła od jakiegoś urzędnika.

Dominika poczuła się, jakby dostała obuchem. Szybko zmitygowała się, by uważać na drogę.

– Więcej tu nie wiedzą… – dodał Edmund. – Zresztą nikogo chyba nie obchodzi, skąd wyszła informacja.

Ją jednak obchodziło. I wszystko wskazywało na to, że to jeden z dzisiejszych rozmówców pochwalił się mediom, iż pewna prokurator stara się dowiedzieć tego i owego o grupie uchodźców. Nie trzeba było wiele, by wyciągnąć z tego coś więcej. Wystarczył jeden zaradny dziennikarz.

– Będę tam za kilka minut – powiedziała Dominika.

– Zapraszam. Jest ciekawie.

Odłożyła telefon do schowka pod radiem i układała już w głowie formułki, których będzie musiała użyć przed przełożonymi. Nie minie wiele czasu, a telefony zaczną się urywać. Przynajmniej do momentu, aż wyczerpie się jej bateria.

Kiedy parkowała przed tłumem blokującym ulicę, zobaczyła, że dzwoni Aleksander Gerc. Musiał już wiedzieć, co się dzieje, i połączył jedno z drugim. Zapewne chciał zaoferować wsparcie, ale Dominika nie miała ochoty z nim rozmawiać.

Wysiadła z samochodu, zamknęła go i zaczęła wypatrywać Osicy. Okolica zdawała się tętnić okrzykami, biało-czerwonymi flagami i chorą determinacją. Owszem, wcześniej też pojawiały się pojedyncze grupy protestujących, ale teraz musiało dojść do ogólnopolskiej mobilizacji.

Wadryś-Hansen minęła kilka transparentów rozciągniętych przez zebranych. „STOP IMIGRANTOM”, „PODHALE WOLNE OD ISLAMU”, „NIE DLA ISLAMIZACJI POLSKI!”, „ISLAMSKIE ŚWINIE ZAPRASZAMY, ŁBY OBCINAMY”. Były też bardziej wyważone hasła, jak „CHCEMY REPATRIANTÓW, NIE IMIGRANTÓW”. Powietrze wypełniała kakofonia okrzyków, wśród których wiodło prym hasło wykrzykiwane przez jakiegoś mężczyznę z mikrofonem:

– Opamiętaj się rodaku, Polska tylko dla Polaków!

Tłum szybko podchwycił i Dominika nie mogła już usłyszeć własnych myśli. Sytuacji nie polepszał fakt, że raz po raz rozlegały się dźwięki trąbek, gwizdków i innych kibicowskich atrybutów.

– Płacze Anglia, płacze Francja, tak się kończy tolerancja! – kontynuował zapiewajło.

Wadryś-Hansen powiodła wzrokiem po powiewających flagach. Takie demonstracje nie były niczym nowym. Odbywały się właściwie wszędzie, od Wrocławia, przez Warszawę, aż po Augustów. Zazwyczaj jednak gromadziły znacznie mniej osób – i widać było po uczestnikach, z jakiego środowiska się wywodzą.

Tutaj, mimo że kibole i narodowcy mieli najwięcej inicjatywy, zgromadziło się wielu zwyczajnych ludzi. Dominika widziała młodszych, starszych, kobiety i mężczyzn. Zdecydowana większość nie wykrzykiwała żadnych haseł – przyszła tu, by samą swoją obecnością wyrazić sprzeciw.

Był to niepokojący sygnał. Wyjątkowo niepokojący.

– Nie potrzeba nam islamu, terrorystów, muzułmanów! – grzmiał dalej mężczyzna z mikrofonem.

Dominika z trudem przepychała się przez tłum. Ludzie zdawali się nie zwracać na nią żadnej uwagi. Jedna ze staruszek, o którą się otarła, spojrzała na nią wilkiem, jakby tylko za pomocą krótkiego spojrzenia mogła ocenić, że znajduje się po niewłaściwej stronie sceny politycznej.

W końcu Wadryś-Hansen udało się zlokalizować Osicę. Stał w grupie kilkunastu policjantów, którzy nie sprawiali wrażenia, jakby potrafili opanować sytuację. Przeciwnie, widać było w ich oczach strach.

– Zaraz rozpęta się tutaj piekło – powiedział Edmund.

– Jeśli pańscy ludzie nadal będą trząść się jak osiki, z pewnością tak będzie.

– Co takiego?

– Swoją niepewnością zachęcają tłum do burdy.

Osica spojrzał na podkomendnych i z wyraźnym trudem przełknął ślinę.

– To pierwszy raz, kiedy mamy do czynienia z czymś takim – powiedział.

Nie musiał o tym wspominać, widać to było już na pierwszy rzut oka. Wadryś-Hansen schowała ręce do kieszeni płaszcza i popatrzyła na zgromadzonych policjantów. Gdyby protestujący zdecydowali się na szturmowanie szkoły, w ciągu minuty przedarliby się przez lichy kordon.

– Wezwał pan posiłki?

– Tak. Jedzie jakiś oddział wojska z Nowego Sącza.

– Wojska?

– A nie widzi pani, że ten tłum coraz bardziej gęstnieje?

Dominika widziała zarówno tych dołączających, jak i odchodzących. Niektórzy najwyraźniej musieli uznać, że atmosfera jest dla nich zbyt narodowa.

– Tu jest Polska, nie Bruksela, tu się zboczeń nie popiera! – darł się zapiewajło.

Za moment ktoś go pewnie upomni, że jeśli będzie dalej tak sobie folgował, odejdzie więcej ludzi. Tego dnia zapewne wszyscy w okolicy chcieli wyrazić swój sprzeciw wobec przyjmowania imigrantów, ale niewielu chciało palić kukły przedstawiające Żydów.

– Ile oni wiedzą? – zapytała Wadryś-Hansen, patrząc niepewnie na kilku osobników w kapturach, którzy odpalili race.

– Niewiele. Tylko tyle, że było zabójstwo i podejrzany może być któryś z uchodźców.

– To bynajmniej nie niewiele.

Osica skinął głową.

– W każdym razie wystarczy, żeby zaraz doszło do zamieszek – dodała Dominika, a potem obróciła się i skierowała w kierunku głównego wejścia.

– Dokąd pani idzie?

– Rozmówić się z tymi ludźmi. I uratować sytuację.

Trawers

Подняться наверх