Читать книгу Trawers - Remigiusz Mróz - Страница 7
CZĘŚĆ PIERWSZA
5
ОглавлениеGong rozbrzmiał jak preludium przed walką bokserską. Osica otworzył oczy i odrzucił kołdrę, uzmysławiając sobie, że dzwoni telefon. Powinien wreszcie zmienić dzwonek, ale wciąż o tym zapominał.
– Tak? – mruknął do słuchawki.
– Dzień dobry, panie inspektorze.
Rozpoznał głos Dominiki Wadryś-Hansen bez problemu. Od czasu, kiedy zapadł ostateczny wyrok w sprawie Forsta, kontaktowali się regularnie. Początkowo Edmund był nieufny, ale ostatecznie zrozumiał, że prokurator rzeczywiście jest przekonana, iż popełniła błąd.
Przyznała, że postawienie Forstowi zarzutu zabójstwa turystów było pomyłką. Wiedziała, że Bestia z Giewontu nadal jest na wolności – właściwie to ona przekonała do tej wersji Edmunda. W dodatku wciąż utrzymywała, że jej mąż trafił na trop jakiegoś spisku i dlatego nagle zniknął.
Osica był innego zdania. Gjord Hansen wrócił do ojczyzny, bo miał dosyć ciągłych kłótni małżeńskich, domowego drylu i prawdopodobnie szeregu innych rzeczy, na które się nie pisał.
– Dzwonię za wcześnie?
– Skąd – odburknął Edmund. – Jest dopiero piąta.
– Jestem w Zakopanem i pomyślałam, że…
– O tej porze? Co pani tutaj robi?
Poniewczasie uświadomił sobie, że popełnił faux pas. Niewiele było rzeczy, które irytowały Wadryś-Hansen bardziej niż przerywanie w pół zdania.
W słuchawce zaległa cisza. Obawiał się, że będzie musiał posypać głowę popiołem – trudno było powiedzieć, który raz w trakcie ich krótkiej znajomości. Odchrząknął, przygotowując się do zażegnania kryzysu, ale nie zdążył podjąć tematu.
– Było zabójstwo na szlaku.
– Słucham?
– Nic pan nie wie?
– Nie, przecież dopiero co mnie pani obudziła, na litość boską.
Podniósł się i ruszył w stronę łazienki. Kolana zatrzeszczały, jakby miały się pod nim ugiąć. Od pewnego czasu rozpuszczał sobie preparaty z glukozaminą, ale na niewiele się zdawały. Widocznie tak musiało być. Co stare, to skrzypi.
Osica położył telefon na półeczce pod lustrem i włączył głośnik. Kiedy Dominika wyjaśniała mu pokrótce, co się zdarzyło, podinspektor mył zęby, raz po raz mrucząc pod nosem.
– Słucha mnie pan?
Wypluł pastę do umywalki.
– Tak.
– Ma pan teraz czas, żeby się spotkać?
– Tylko się ogolę.
Sięgnął po piankę i szybko rozsmarował ją na policzkach i pod brodą.
– Gdzie możemy się umówić? – zapytała Wadryś-Hansen.
– W komendzie.
– Wykluczone. Nie chcę, żeby…
– Widziano nas razem? To niemal romantyczne. – Osica pociągnął maszynką po policzku.
Przez moment na linii trwała cisza.
– Jeszcze raz pan mi przerwie, inspektorze, a nie będziemy mieli o czym rozmawiać.
– A, tak, przepraszam. – Wysunął szczękę, co zniekształciło trochę jego głos. – I w takim razie możemy odwiedzić McDonalda.
– McDonalda?
– A co innego jest otwarte o tej porze?
– Myślałam bardziej o tym, byśmy spotkali się u pana.
– U mnie… – mruknął Osica, odginając głowę i goląc podbródek. – Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Mogę być za kwadrans.
– No cóż…
– W takim razie do zobaczenia.
Rozłączyła się, zanim zdążył powiedzieć, by przygotowała się na estetyczny szok. Dom od dawna był nieremontowany, a ogród tak zapuszczony, że z ulicy przywodził na myśl opuszczoną posesję. Elewacja wołała o pomstę do nieba, a dach nie spełniał już chyba wymogów prawnych – eternit pokrywający połać dawno powinien zniknąć. Osica jednak specjalnie się tym nie przejmował.
Skończył się golić, opłukał twarz i wytrząsnął z buteleczki Warsa ostatnie krople płynu po goleniu. Poklepawszy się po policzkach, w końcu poczuł się rozbudzony. Założył mundur i nastawił wodę. Szybki telefon na komendę pozwolił mu rozeznać się w sprawie, ale szczegóły chciał usłyszeć od Dominiki.
Kawa była już gotowa akurat na przyjazd Wadryś-Hansen. Prokurator uścisnęła mu dłoń i weszła do kuchni, uważnie się rozglądając.
– Obawia się pani czegoś?
– Wszystkiego.
– Mój dom się nie zawali.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem, a potem zajęła miejsce przy stole. Otaksowała blat, ale nie odezwała się słowem. Osica pomyślał, że mógł chociaż uprzątnąć okruchy chleba.
Podał gościowi kawę i usiadł naprzeciwko. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu Edmund napił się i kaszlnął.
– Więc Bestia wróciła? – spytał.
– Właściwie na to nie wygląda.
– Nie?
– Modus operandi jest inny. Jedyna cecha wspólna to moneta.
– Jedyna, ale dość wymowna.
– Być może – odparła Dominika i spróbowała kawy. Szybko odsunęła kubek. – Ale nie jestem gotowa przyznać tego na pewno. Tym bardziej, że wszyscy inni są przekonani, iż ten człowiek nie żyje.
– A ten, który z nim współdziałał, siedzi w więzieniu.
– Otóż to.
– Może więc najwyższa pora to wyprostować?
– Nie mamy dowodów, inspektorze. A nawet gdyby udało nam się przekonać kogokolwiek, w niczym nie pomogłoby to pańskiemu przyjacielowi.
– Wypraszam sobie.
– Słucham?
– W żadnym wypadku nie nazywajmy tego sukinsyna moim przyjacielem. Przestrzelił mi dłoń, nie pamięta pani?
Dominika uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową, jakby miała do czynienia z wyjątkowo niesfornym dzieckiem.
– Dążę do tego, że tylko byśmy się zbłaźnili – podjęła. – W tej chwili wszyscy będą traktować to zabójstwo jako naśladownictwo. Może zresztą całkiem słusznie, nie sposób przesądzić.
Osica pokiwał głową. Rzeczywiście, gdyby zaczęli rozgłaszać wszem i wobec, że prawdziwy zabójca nadal jest na wolności, uznano by ich za wariatów. Szczególnie jeśli Dominika zaczęłaby rozwodzić się nad tym, co w jej przekonaniu spowodowało nagłe zniknięcie Gjorda Hansena.
– No dobrze… – mruknął Edmund. – Co to za moneta?
– Jeszcze to ustalamy.
– Kto od nas się stawił?
– Podkomisarz Gomoła.
– O, niebiosa…
– Źle?
– To zależy. Z punktu widzenia zabójcy bardzo dobrze.
– Nie może pan dokonać jakichś zmian personalnych?
– Nie, absolutnie nie. Wszyscy patrzą mi teraz na ręce, nie mogę podpaść nawet swoim podkomendnym. Absurdalna sytuacja.
– Współczuję.
– Sam sobie na to zasłużyłem, zeznając na korzyść tego skurczybyka w sądzie – odparł Edmund i pociągnął łyk kawy. Smakowała całkiem nieźle. Nie rozumiał, dlaczego prokurator wybrzydza. Może leżało to w jej zawodowej naturze. – Ale mniejsza z tym. Co jest na monecie? Herkules? Demetriusz? Chrystus?
– Orzeł.
– Taki jak na pięciozłotówce?
– Nie. Przywodzi na myśl raczej tego amerykańskiego. Oprócz tego wokół wybito napisy w języku arabskim, których niestety nikt z obecnych na miejscu zdarzenia nie potrafił rozszyfrować.
– To nie problem.
– Owszem – przyznała Dominika. – Zaraz zresztą powinniśmy wiedzieć coś więcej.
– Mhm. A co jest na rewersie?
– Jeszcze więcej arabskich napisów. A do tego jakieś ruiny.
– Ruiny?
– Zniszczone kolumny, na moje oko porządku korynckiego.
Osica nie miał pojęcia, czym różnią się od innych, ale pokiwał głową ze zrozumieniem. Mimowolnie wyobraził sobie monetę w ustach zmarłego, a zaraz potem zobaczył oczami wyobraźni samo ciało. Wzdrygnął się.
– Kawałki zębów nie do złożenia? – zapytał.
– Nie. Zbyt mało znaleźliśmy ich na miejscu.
– I po opuszkach też nie ma śladów?
Dominika pokręciła głową. Przez moment wbijała pusty wzrok w kubek z parującą kawą i ostatecznie po niego sięgnęła.
– Znaleźliście jakieś wydzieliny?
– Nie.
– I rozbryzgi krwi świadczą o użyciu wyłącznie noża?
– Tak – potwierdziła Wadryś-Hansen i westchnęła. – Nie ma żadnych śladów świadczących o przepychance, bijatyce czy użyciu innych narzędzi. Wygląda na to, że ofiara została pozbawiona przytomności, a potem…
– Upuszczono jej krew.
– Najwyraźniej. Więcej będziemy wiedzieć po badaniach toksykologicznych i mechanoskopijnych. I może już wystarczy tego wypytywania?
– Oczywiście.
Osica przez chwilę wodził wzrokiem po kuchni. Powinien umyć szafki, na niektórych widać było żółtawe zacieki. Kurz zbierający się na nich zapewne można by ściągać już szuflą.
– A DNA?
– Wyniki będą standardowo za dwa tygodnie. Ale co nam po nich? Nie mamy żadnego materiału porównawczego.
– Jeszcze nie.
– Jest pan optymistą – powiedziała cicho. – Ja zakładam, że skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, by pozbawić ofiarę tożsamości, z pewnością zadbał o to, byśmy łatwo jej nie zidentyfikowali.
– Wiele rzeczy mi w życiu zarzucano, pani prokurator, ale optymizmu chyba jeszcze nie.
Miał nadzieję, że wywoła na twarzy Dominiki choćby blady uśmiech, ale kąciki ust nawet nie drgnęły. Osica złożył to na karb niewyspania i ciężkich przeżyć podczas oględzin.
– Miejsce ma jakieś znaczenie? – spytał.
– Trudno powiedzieć. To szlak na Czerwone Wierchy, nic wielkiego w porównaniu z tym, gdzie wcześniej grasowała Bestia.
– A sama polana?
– Upłaz? Kilkanaście hektarów, dawniej miejsce pasterskie, ostatni szałas spłonął w dziewięćdziesiątym czwartym. Nic konkretnego.
– Ale widać z niej Giewont.
– Tak – przyznała Dominika i ściągnęła brwi. – Widać z niej Giewont.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Właściwie był to mało znaczący fakt – niewystarczający, by na tej podstawie wysnuć jakieś wnioski. Z drugiej strony niewiele było trzeba, by połączyć jedno z drugim.
– W porządku… – zaczął Edmund i przeciągnął dłonią po świeżo ogolonym policzku. – Załóżmy wersję najbardziej logiczną.
– Że to Synowie Światłości? – dopowiedziała Wadryś-Hansen. – Możliwe. Nie wiemy, jak liczna była ta grupa ani…
– Jest. Jak liczna jest.
– Owszem – przyznała przez niemal zaciśnięte usta. – Nie wiemy też, do czego dąży. Ale przychylam się do wersji, że jeśli Bestia nie wróciła, to któryś z nich jest sprawcą. Raczej nie przypadkowy copycat.
– Sensownie.
– I przy takim założeniu wszystko wraca do Gjorda.
– Że co proszę?
– Mój mąż wpadł na ich trop.
– Przynajmniej tak pani przypuszcza…
– Wiem to, panie inspektorze – podkreśliła. – Gjord zniknął, gdy tylko zaczął drążyć w sprawie. A zaraz potem nastąpiły przesunięcia w urzędzie wojewódzkim.
– To mało znaczący szczebel. Zbyt mało, bym uwierzył, że ma jakiekolwiek znaczenie.
Po raz pierwszy powiedział jej to wprost i musiał zmierzyć się ze stanowczym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Nie prokuratorskim, raczej jednym z tych, które miały w zanadrzu porzucone kobiety.
– Gjord nie zostawiłby dzieci.
– Przypuszczam, że to samo mówi każda inna żona, gdy mąż zdecyduje się zwinąć manele.
– Niech pan mi wierzy, inspektorze. To nie był ten rodzaj człowieka. Prędzej można byłoby spodziewać się czegoś takiego po mnie.
Wstała, a potem podeszła do okna. Wyjrzała na zarośnięty ogród i głęboko nabrała tchu.
– To on zajmował się wszystkim w domu, bawił się z dziećmi i tak dalej. Ja w tym czasie dbałam o ich przyszłość.
Zaniedbując teraźniejszość. Osica znał to z autopsji.
– Rozumiem.
Odwróciła się i posłała mu długie spojrzenie.
– Od kiedy wyjechał, nawet do nich nie zadzwonił. Wszystko załatwialiśmy drogą pocztową lub mailową, a wyrok sądu rodzinnego nastąpił bez udziału strony przeciwnej.
Operowała tylko suchymi, prawniczymi formułkami, ale Edmund słyszał w jej głosie pobrzmiewające jeszcze roztrzęsienie. Wprawdzie była jedną z tych silnych kobiet, które po prostu przekładały nogę nad kłodami rzucanymi im przez życie, ale… cóż, Osica zdążył poznać ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że niespecjalnie sprawdza się w roli matki. Nawet ze wsparciem męża radziła sobie w porywach średnio, a teraz musiało być jeszcze trudniej.
– Gjord rozmawiał z wicewojewodą Kajdrowiczem – ciągnęła. – Niedługo po tym Kajdrowicza i kilku innych urzędników przeniesiono w inne miejsce.
– Tak, tak. A później wicewojewoda w ogóle zniknął.
– Zgadza się.
– Słyszałem to już, ale i tym razem mnie to nie przekonuje.
Wadryś-Hansen nie wyglądała na zadowoloną.
– Niemądrze grzebać w polityce – dodał Edmund. – Szczególnie jeśli to właśnie tam tkwią odpowiedzi.
Dominika sięgnęła po szmatkę leżącą na skraju zlewozmywaka, przetarła parapet, a potem na nim przysiadła. Skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła na gospodarza spode łba.
– Dotrę do prawdy, panie inspektorze – zapewniła go. – Ale najpierw muszę dowiedzieć się, co wydarzyło się na polanie Upłaz.
– Słusznie. Jedno może prowadzić do drugiego.
– A pan mi w tym pomoże – dodała.
– Ja?
– Nie może pan odsunąć Gomoły, ale z pewnością może nadzorować jego działania.
Zasadniczo nic nie stało temu na przeszkodzie. Osica musiał uważać, by nie podpaść komukolwiek, ale gdyby naprawdę się postarał, mógłby uczestniczyć w dochodzeniu. Gomoła był jednym z najbardziej leniwych funkcjonariuszy i nie będzie trudno przekonać go, że warto trochę odpocząć.
– Co pan na to?
– Na co konkretnie?
– Na tandem.
– Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł, ale nie ma pani chyba zbyt dużego wyboru. Zamknęła pani mojego najlepszego dochodzeniowca w więzieniu.
Dominika nie odpowiedziała. Jej wyraz twarzy się nie zmienił, zupełnie jakby nie słyszała tej ostatniej uwagi. Osica raz po raz łudził się, że uda mu się coś ugrać w sprawie przedterminowego zwolnienia, ale ostatecznie musiał uznać, że sprawa jest zamknięta. Zbrodnia, za którą skazano Forsta, była jednoznaczna.
– Złapiemy go, panie inspektorze.
– Z pewnością.
– Jego i wszystkich innych Synów Światłości. A potem dowiemy się, co tu się dzieje.
Edmund pokiwał głową i nabrał tchu, ale nie zdążył się odezwać. Kiedy rozległ się dzwonek telefonu Wadryś-Hansen, wiedział, że dzwonią do niej z pierwszymi konkretami. Prokurator szybko odebrała, wysłuchała rozmówcy, podziękowała, po czym wsunęła komórkę do jednej z kieszeni w przepastnej torebce.
– Zidentyfikowali bilon – oświadczyła. – To dziesięciofuntowa moneta wybita w 2003 roku. Obecnie jest w obiegu w Syrii.
Osica uniósł brwi. Od razu pomyślał o grupie syryjskich uchodźców, którzy niedawno trafili do Kościeliska.