Читать книгу Trawers - Remigiusz Mróz - Страница 14
CZĘŚĆ PIERWSZA
12
ОглавлениеForst obserwował, jak jeden z osadzonych grzebie plastikowym widelcem w sałatce. Miała biały, gęsty dressing, w którym można było dostrzec rzodkiewkę, kawałki białego sera i mnóstwo zieleniny. Przeważał groszek, ale Wiktor dostrzegł też kawałki brokułów. Do tego zapewne wrzucono coś osobliwego, jak kiełki lucerny czy inne rzeczy, które były dla Forsta enigmą.
Sałatkę dostarczono w paczce, na stołówce nie można było liczyć na tak bogatą wersję. Szczególnie, że w tym daniu więzień otrzymał także całe mnóstwo niewielkich, zielonych kulek.
Forst od razu poznał marihuanę. Przemycanie jej w ten sposób stanowiło jeden z najlepszych sposobów na to, by strażnicy się nie połapali. Osadzony miał wprawdzie pewien problem z wyłowieniem towaru, ale uśmiech na jego twarzy kazał sądzić, że jest gotów znieść te niedogodności.
Wiktor odwrócił się na pryczy i wbił wzrok w ścianę. W celi panował gwar, na który klawisze pozwalali jedynie w określonych godzinach. Zazwyczaj go to irytowało, bo nie mógł wówczas spokojnie poczytać, ale dziś było mu to na rękę. Kilkunastu chłopa stłoczonych na niewielkiej przestrzeni stwarzało idealne warunki, by skorzystać z telefonu.
Przysunął się do ściany i wybrał numer Osicy. Podinspektor odebrał dopiero po drugiej próbie.
– Tak?
– Dzień dobry, panie inspektorze.
Wiktorowi odpowiedziała cisza. Po chwili usłyszał, jak Edmund odchrząka.
– Co to ma być? – burknął. – To ty, Forst?
– Tak jest.
– Z jakiej racji… dlaczego… w jaki sposób dzwonisz do mnie z numeru komórkowego?
– To teraz nieistotne.
– Przeciwnie. Dla mnie to wyjątkowo istotne.
– Nic panu nie grozi.
– Oprócz konsekwencji! – ryknął do słuchawki. – Przemyciłeś tam kontrabandę, Forst!
– W żadnym wypadku. Ktoś to zrobił, ja tylko…
– Nie mam zamiaru tego słuchać. Powinienem natychmiast zgłosić administracji, że jeden z więźniów ma dostęp do telefonu.
– Niejeden.
– Słucham?
– To jest u nas na porządku dziennym. Ale mniejsza z tym. Jak postępy, panie inspektorze?
– Na miłość boską…
– Słyszał pan o Sznajdermanie?
– Oczywiście, że słyszałem.
– Bestia się przygotowuje, a pan musi działać.
– Zapewniam cię, że działam.
– Nie sądzę.
– Nie… nie sądzisz? – prychnął Osica. – A skąd ty możesz, do cholery, wiedzieć, co robię?
– Wiem, że nie traktuje pan poważnie tego, co przekazałem na temat Olgi.
– Bo to kompletna bzdura.
Forst nabrał tchu i zamknął oczy. Właściwie wolał, kiedy dawny przełożony mówił wprost, zamiast silić się na niepasujące do niego wybiegi.
– Zapewniam pana, że ona żyje.
– A ja zapewniam cię, że tak nie jest.
Wiktor westchnął.
– Ma pan obowiązek to sprawdzić.
– Jaki obowiązek? Może wobec ciebie? Jakieś przysługi, które muszę spłacić?
– Dobrze pan wie, że jedyną osobą zaciągającą takie kredyty jestem ja.
– Taak…
– Pański obowiązek polega na złapaniu Bestii.
– I zrobię to.
– Tylko jeśli ruszy pan tropem, który panu daję – powiedział Forst, powoli cedząc każde słowo. – Nie rozumie pan? Znajdzie pan Olgę, znajdzie pan Bestię.
Edmund na moment zamilkł i należało uznać to za dobry omen. Nie uprawniało to jeszcze Wiktora do tego, by dostrzegł nadzieję, ale być może jej jutrzenkę. Chciał użyć kolejnych argumentów, pójść za ciosem, ale prawda była taka, że ich nie posiadał. Nie mógł uwiarygodnić tezy, że Szrebska żyje.
A mimo to był przekonany, że się nie myli. Starał się nad tym nie zastanawiać, wychodząc z założenia, że im więcej refleksji, tym więcej wątpliwości. Polski wyrób heroinowy z pewnością w tym pomagał.
– Panie inspektorze?
– Zastanawiam się.
– Nad tym, czy podjąć trop?
– Nad tym, czy nie przenieść cię do szpitala psychiatrycznego. Jesteś z całą pewnością niepoczytalny, być może byłeś też w momencie popełniania czynu.
Forst nie odpowiadał. Na chwilę obaj zamilkli i Wiktor miał poczucie, że w tym czasie przekazali sobie wszystko, co było konieczne. W końcu usłyszał, jak Osica wypuszcza powietrze prosto do mikrofonu.
– Naprawdę chcesz, żebym w to uwierzył?
– Tak.
– I co proponujesz?
– Żeby zaczął pan od ostatniego miejsca, gdzie widział ją pan żywą. Od Chełma.
– I czego mam tam szukać?
– Dowodów.
Wiktor rozłączył się, nie dając Osicy czasu na to, by zaoponował. Wiedział, że podinspektor miał już w zanadrzu cały szereg argumentów, które miały uświadomić rozmówcy, że wymaga rzeczy niemożliwych. Nie miał zamiaru tego słuchać. Może dlatego, że i tak niczego by to nie zmieniło – a może dlatego, że… mogłoby.
Obrócił się i sięgnął pod pryczę. Zanim jednak zdążył wyciągnąć z niej oprzyrządowanie do kompotu, zamarł. Cały gwar w celi nagle ucichł. Zaległa niezdrowa, niepokojąca cisza. Forst powoli cofnął rękę i spojrzał w kierunku wejścia.
Czekał na klawiszy. Miał świadomość, że w końcu przyjdą sprawdzić, jakie interesy ubił z innym więźniem na placu spacerowym.
Tym razem jednak nie musiał się nimi przejmować. W progu stał Czachor z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Wbijał wzrok w Wiktora.
– Na zewnątrz, gadzie – rzucił, a potem wyszedł na korytarz.
Forst spojrzał na współosadzonych, jakby istniał choć cień szansy, że ktoś zaoferuje mu pomocną dłoń. Wszyscy natychmiast wrócili do swoich spraw i kontynuowali przerwane rozmowy.
Były komisarz wyszedł na zewnątrz i powiódł wzrokiem na boki. Jeden ze strażników znajdował się na samym końcu pawilonu, drugi wchodził po metalowych schodach na wyższy poziom.
Forst stanął obok Czachora. Oparli się plecami o ścianę.
– Czego chcesz?
– Mówiłeś, że któryś z moich dał dupy.
Wiktor zerknął na niego kątem oka.
– Nie twierdziłem tak.
– Jak to, kurwa, nie? Powiedziałeś, że ktoś majstrował przy przesyłce.
– Ale niekoniecznie któryś z twoich ludzi. Ktoś mógł przejąć paczkę na poczcie.
Rozmówca skrzywił się, jakby jednym haustem wypił szklankę soku z cytryny. Pokręcił głową.
– Nie ma takiej opcji – powiedział. – Pilnujemy takich spraw.
– Więc to rzeczywiście ktoś od ciebie.
Czachor obrócił się do niego i zmrużył oczy.
– Lubisz ryzykować, psie.
Wiktor trwał z kamiennym wyrazem twarzy.
– Ale jeśli jest tak, jak mówisz, mam problem.
– Owszem.
– Ktoś miał w dupie zasady. Zasady, które ja ustaliłem.
– Zapewne dostał za to niemałą zapłatę.
– Ta… – mruknął Czachor i na powrót oparł się plecami o ścianę. Wsunął ręce do kieszeni i podkulił jedną nogę. – Nie podoba mi się to.
– Domyślam się.
– I wyrwę chwasta, daję ci, kurwa, moje słowo.
Forst miał nadzieję, że ambicja i potrzeba całkowitej kontroli nad swoimi podwładnymi w końcu weźmie górę. Teraz spryskana perfumami gąbka stała się sprawą osobistą. Wiktor odetchnął w duchu. Przynajmniej na jednym froncie odniósł niewielki sukces.
– Zrobiłem już wstępne rozeznanie – powiedział cicho Czachor. – Gość, który przygotował dla ciebie kompot, jest czysty.
– Mhm.
– Potem przesyłka trafiła do jednego z moich najbardziej zaufanych ludzi, który miał ją spakować i odpowiednio przygotować. Później dostał ją już tylko młodziak, który dostarczył paczkę na pocztę.
– Więc ustaliłeś krąg podejrzanych.
– Ej, ej – upomniał go Czachor, spuszczając głowę. – Nie rób ze mnie jakiegoś psa, co?
– W porządku.
Rozmówca pociągnął nosem. Sprawiał wrażenie, jakby cały czas usilnie starał się wyciągnąć coś językiem spomiędzy zębów. Splunął na bok.
– Gąbka była zapakowana?
– Tak, owinięta folią.
– Więc wchodzi w grę tylko mój zaufany człowiek.
Wiktor pokiwał głową.
– Albo już nie taki zaufany – zauważył.
– Sprawdzę go. Przyjdź do mojej celi przed ciszą nocną.
Zanim Forst zdążył odpowiedzieć, Czachor już się oddalał. Jak na zawołanie na schodach pojawił się klawisz, a drugi szybko zmienił kierunek i ruszył ku Wiktorowi. Minęli go, traktując jak powietrze. Najwyraźniej rozmowa z Czachorem na moment gwarantowała mu niewidzialność.
Wrócił do celi i usiadł na pryczy. Sięgnął po Chandlera, ale tylko po to, by żadnemu z osadzonych nie przyszło na myśl wypytywać go o krótką wymianę zdań. Przez chwilę bezmyślnie przebiegał wzrokiem po tekście. Potem poczuł impuls w skroniach. Zapomniał o migrenie, o tym, by wyprowadzić uderzenie wyprzedzające.
Szybko wziął gumkę, strzykawkę i porcję kompotu. Poczekał, aż żyły staną się bardziej widoczne, nabrał nieco cieczy do tłoku, a potem wstrzyknął sobie narkotyk. Głęboko zaczerpnął tchu, czując, jak oplata go przyjemnie otępienie.
Odłożył książkę, wyciągnął się na pryczy i stopniowo odpływał. Głosy współwięźniów zaczęły zlewać się w nieprzerywany, uspokajający szum. Kojo zdawało się miękkie, a Forst miał wrażenie, jakby się lekko kołysało.
Kiedy się obudził, było już niewiele czasu do zamknięcia cel. Potrząsnął głową, uznając, że tyle musi wystarczyć, by się rozbudził. Wstał zbyt szybko i zakręciło mu się w głowie. Ruszył w kierunku celi Czachora, po drodze wspierając się kilka razy o ścianę.
Dotarłszy na miejsce, napotkał pełen dezaprobaty wzrok trzech mężczyzn. Czwarty zachęcił go ruchem ręki, by wszedł do środka. Forst stanął na środku celi, czując się jak na dywaniku.
– Rozeznałem się – oświadczył Czachor. – I chuj.
– To znaczy?
– Żaden z naszych ci nie nabruździł.
– A jednak ktoś…
– Ktoś, ale na pewno nie mój człowiek. Daję ci moje słowo, czaisz?
Wiktor skinął głową.
– A teraz wypierdalaj. I żebym więcej nie słyszał, że któryś z moich ludzi dał dupy.
W głosie Czachora nie było wściekłości, raczej zwyczajowa niechęć. Wzrok pozostałych więźniów kazał jednak szybko podjąć decyzję o wycofaniu się bez dyskusji. Wracając do swojej celi, Forst myślał o tym, na ile to pewne ustalenia. Musiał przyjąć, że Czachor wyczerpał wszystkie środki, by nie mieć żadnych wątpliwości. Lojalność w jego fachu była kluczowa.
W takim razie kto spryskał gąbkę perfumami Olgi?
Odpowiedź na to pytanie mogła być tylko jedna. Któryś z klawiszów.
Przesyłki były sprawdzane, więc okazji z pewnością nie brakowało. Wystarczyło ściągnąć folię z gąbki, popsikać ją Kenzo Amour, a potem założyć nową. Nie było to ani skomplikowane, ani na dobrą sprawę nielegalne. A Forst przypuszczał, że Bestia z Giewontu oferowała za to niemałą zapłatę.
Uśmiechnął się w duchu, kładąc się na pryczy. Miał trop.
Wystarczyło dowiedzieć się, który ze strażników sprawdzał jego przesyłkę, a potem go przycisnąć.
Zaśmiał się na głos. Kilku więźniów spojrzało na niego z konsternacją. Rzadko kiedy słyszeli jego głos, śmiechu ani razu. Była to jedyna właściwa reakcja. Co on sobie wyobrażał? Że przesłucha strażników, ustali, który jest winny, a potem siłą wydusi z niego, kto mu zapłacił?
Tutaj wystarczyło spojrzeć krzywo na któregokolwiek z nich, by zacząć prosić się o kłopoty. W dodatku zapewne wszyscy byli skorumpowani. Gdyby Forst znał jakiegoś, dla którego zasady były ważniejsze niż pełny portfel, mógłby spróbować przekonać go, że najwyższa pora ukrócić złe praktyki. Mogliby zacząć od jego sprawy…
Tyle że nie było tu takiego człowieka. Nawet jeśli ktoś nie brał w łapę, wszyscy byli pragmatykami. Nie realizowali swoich ambicji, pracując w więzieniu, nie mieli poczucia dziejowej misji. I trudno było im się dziwić. Chcieli dociągnąć do emerytury, a potem mieć spokój. Żaden nie zaryzykuje kariery, by ujawnić nowotwór, który trawi polski system penitencjarny.
Forst był zdany na siebie. I nie było to niczym nowym.
Wyjął telefon i spojrzał na godzinę. Dzisiaj już nic nie zdziała, za moment wybije pora zamknięcia cel. Zresztą i tak potrzebował planu. Nie miał zamiaru działać na oślep. Wprawdzie na tym etapie nie miał pojęcia, od czego zacząć, ale przypuszczał, że wszystko niebawem zacznie się krystalizować. Musiało.
– Forst – rozległ się głos strażnika.
Wiktor zaklął w duchu i wstał z pryczy.
– Telefon – oznajmił klawisz, a potem na niego skinął.
Poprowadził go do aparatu i oddalił się, jakby zupełnie nie obchodziły go wytyczne administracji co do cenzurowania rozmów. Najwyraźniej pod koniec dnia zmęczenie i znużenie były ważniejsze od wypełniania rozkazów co do litery.
Forst podniósł słuchawkę.
– Tak mnie naszło, że jest jeszcze jedna możliwość – powiedziała jakaś kobieta.
Wiktor ściągnął brwi.
– Kto mówi?
– Twoja wybawczyni z kancelarii Żelazny & McVay. A teraz mów, ile jeszcze zostało ci wizyt w tym miesiącu?
Forst uśmiechnął się pod nosem.