Читать книгу „Zibi”. Biografia Zbigniewa Bońka - Roman Kołtoń - Страница 11

Sędzia palant!

Оглавление

6 lipca 1973 roku w Szczecinku w półfinale mistrzostw Polski juniorów Zawisza Bydgoszcz zmierzył się z Górnikiem Wałbrzych. Znowu temperament Bońka był nie do pohamowania. Faktem jest, że sędzia mocno przegiął. Oddany kibic i zarazem historyk Zawiszy, Zenon Grei- nert, opowiada:

— Skrócił mecz o 10 minut.

— O ile?! — dopytuję, bo trudno mi w to uwierzyć.

— O 10 minut! Proszę mi wierzyć, że aż o tyle! Skandal był niesłychany.

Boniek przyznaje:

— Dostałem czerwoną kartkę za obrazę sędziego. Przegrywaliśmy 1:2, a arbiter zakończył spotkanie w chwili, kiedy ze Stypułkowskim byliśmy sam na sam z bramkarzem przeciwnika. Reakcja rozpaczy była równoczesna, zapieniliśmy się strasznie i obaj otrzymaliśmy czerwone kartki, właściwie już po zakończeniu spotkania.

Sędzia w pomeczowym protokole napisał, że Boniek określił go słowem „palant”. PZPN początkowo zdyskwalifikował Bońka i Stypułkowskiego na rok! Przepadła im spartakiada i obóz reprezentacji juniorów w Tarnowie. Ktoś jednak szepnął Jerzemu Lechowskiemu z tygodnika „Piłka Nożna”, że kara jest wyjątkowo dotkliwa. Lechowski zaprosił do siedziby „Piłki Nożnej” młodego reportera „Sztandaru Młodych”, Pawła Smacznego. „Pan podobno pochodzi z Bydgoszczy” — rzekł na wstępie Lechowski do Smacznego. „Trzeba pojechać w pewnej delikatnej sprawie. Gra tam w piłkę niezwykle uzdolniony chłopak i trzeba zrobić wszystko, aby grał w nią nadal. Szkopuł w tym, że jest zdyskwalifikowany, a niebawem kolejny turniej UEFA i eliminacje do niego. Powiem panu jeszcze tyle, że nazywa się Zbigniew Boniek”.

Smaczny przyznał po latach w jednym z artykułów:

— Ojca Zbyszka, Józefa Bońka, podziwiałem jako stopera, najpierw OWKS, potem Zawiszy i Polonii. To uosobienie spokoju i dobrych boiskowych manier. Był więc tata Boniek zaskoczony, aczkolwiek stwierdził, że chłopak, który jest w przededniu matury, winien wiedzieć, co czyni. Jeśli się nie zmieni, to koniec marzeń o reprezentacji i pierwszym zespole Zawiszy. Zbyszek musi wybrać sam. On, ojciec, może tylko służyć dobrą radą… Jakże inną rozmowę odbyłem z wychowawcą klasy w liceum, panem Ryszardem Ciężkim. Usłyszałem od niego: „To niezwykle zdolny i inteligentny chłopak. Bardzo wrażliwy. Niestety, największy wpływ na jego zachowanie ma boisko. On na razie jest zaledwie rezerwowym i jego pseudoedukacja odbywa się na ławce, gdzie siedzą trener, kierownik i inni — podobni do Zbyszka. Odzywki do sędziów, przeciwników — domyśla się pan, niezbyt wybredne — przenosi Zbyszek do klasy. Jego traktowanie nauczycieli to pochodna tamtych zachowań. Oczywiście spotyka się to z aplauzem kolegów, lecz to wszystko gra i poza. Stać Zbyszka na wiele i trzeba mu pomóc, bo może zajść rzeczywiście daleko”.

Tekst Pokrzywy nad Brdą przyniósł efekt. Kara została skrócona do trzech miesięcy.

17 października 1973 roku Polska gra na Wembley. Na jednym z najsłynniejszych stadionów świata stawką jest awans na mundial. Sytuacja w grupie eliminacyjnej tak się układa, że Polsce wystarcza remis, a Ang- lia musi wygrać, aby znaleźć się w finałach najważniejszej piłkarskiej imprezy na świecie. I ten remis pada. Nad Wisłą nazywany jest „zwycięskim remisem”. Boniek ogląda mecz z zapartym tchem, obraz z ekranu niesie niepowtarzalny komentarz Jana Ciszewskiego.

— To był ten jeden jedyny raz, gdy płakałem przez futbol — przyznaje Boniek po latach.

— Jak to? Przecież była radość?! — dopytuję.

— Właśnie, płakałem z radości. Jednak wstydziłem się łez. Żeby ojciec nie widział, wyszedłem na klatkę schodową. I tam chlipałem z tej radości. Siedziałem na schodach i łzy same leciały mi po policzkach. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem w związku z futbolem… Dobra, dość tych opowieści o starych czasach.

I Zbyszek już nie dodaje, że dzień po Wembley sam przeżywa swój wielki dzień na piłkarskiej drodze. 18 października 1973 roku Boniek zadebiutował w drugiej lidze — ze Stoczniowcem Gdańsk! Liczył siedemnaście lat. To była dziesiąta kolejka sezonu 1973/74, a Zawisza — ze względu na remont swojego stadionu — rozgrywał spotkania w Bydgoszczy na obiekcie Brdy przy ulicy Powstańców Warszawy. Legenda kolportowana przez długie lata głosi, że Boniek zagrał tylko dlatego, iż musiał być jednym z młodzieżowców, którego wymagały ówczesne przepisy. I że specjalnie biegał po drugiej stronie boiska od ławki, aby trener Ignacy Ordon nie zmienił młokosa jeszcze przed przerwą. Faktem jest, że w przerwie zszedł, zmieniony przez Krzysztofa Całusa.

Legenda nie ma nic wspólnego z prawdą. Tak naprawdę Ordon wierzył w nastolatka, bo szybko przychodzą kolejne szanse dla Bońka! 25 października rudowłosy pomocnik wystąpił w wyjazdowym spotkaniu z Lublinianką — od pierwszej do ostatniej minuty. „Sport” w sprawozdaniu wymienia błędnie nazwisko: „Boniecki”.

4 listopada znowu gra od początku do końca — w Bydgoszczy, a rywalem jest Motor Lublin. Pada bezbramkowy remis.

11 listopada, w trzynastej kolejce, strzela swojego pierwszego gola. Zawisza remisuje z Bałtykiem w Gdyni 1:1. Tym razem błąd w nazwisku popełnia „Przegląd Sportowy” — „Boniak” pada w sprawozdaniu. Na ówczesne czasy to norma. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku sprawozdania z meczów często dyktowane były telefonicznie, w pośpiechu. Ktoś czegoś nie dosłyszał, nie przeliterował i… dumny strzelec gola musiał się pogodzić, że tymczasem jest „Boniakiem”.

Boniek zagrał również od początku do końca w czternastej i piętnastej kolejce: przeciwko Arce Gdynia (0:1) w domu i Hutnikowi Kraków (1:5) na wyjeździe. Po tym ostatnim „Gazeta Pomorska” pisze w relacji: „Już sama podróż do Krakowa stała pod znakiem przygód. Na 15 kilometrów przed Wawelem klubowy autokar odmówił posłuszeństwa. Przyszło piłkarzom pchać go na długim odcinku trasy. Do hotelu przybyli zmęczeni i zniechęceni do wszystkiego. Jak widać, do gry w piłkę również”. Jeden z piłkarzy Zawiszy, Andrzej Witkowski, wspomina:

— Pamiętam, jak pchaliśmy tego Jelcza. Pieszczotliwie nazywaliśmy te autobusy „ogórkami”. Jeździły po polskich drogach w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, a pewnie i w osiemdziesiątych można je było spotkać. Wtedy coś się popsuło. Tak z kilkanaście kilometrów od Krakowa, tam są niezłe górki. Więc trochę pchaliśmy tego „ogórka” pod górę, a później wskakiwaliśmy i się rozpędzał, ale kolejna góra powstrzymywała to rozpędzanie…

„Zibi”. Biografia Zbigniewa Bońka

Подняться наверх