Читать книгу „Zibi”. Biografia Zbigniewa Bońka - Roman Kołtoń - Страница 7
Piłkarz?! Nie ma takiego zawodu!
ОглавлениеBracia Bońkowie chodzili do szkoły podstawowej numer 50 w Bydgoszczy. Jerzy Chromik we wspomnianym reportażu dla „Sportowca” trzydzieści lat temu przytacza taką historię: „Wychowawczyni nie kryła swego oburzenia. Pierwszoklasista Boniek na pytanie: »Kim będziesz, gdy dorośniesz?«, odpowiedział bez namysłu: »Piłkarzem!«. »Nie ma takiego zawodu!« »Jak dorosnę, to już będzie« — odparował niespeszony malec. Tę historię opowiada dziś matka z rozbawieniem i satysfakcją”.
— Co tam szkoła! — wspomina Roman. — Najważniejsze działo się po szkole. Nasze podwórko było niesamowite. Bodaj trzy razy wygrywaliśmy mistrzostwo Bydgoszczy dzikich drużyn. W ogóle nasz rejon był jakiś taki… niezwykły. Sporo talentów przypadało na kilometr kwadratowy. Dwa bloki od naszego wychowywał się Henryk Miłoszewicz…
To ten sam rocznik co Zbyszek — przyszedł na świat w styczniu 1956 roku. W juniorskich reprezentacjach zadebiutował szybciej niż Boniek. W seniorskiej drużynie narodowej zagrał dziewięć razy. Odszedł, licząc zaledwie czterdzieści siedem wiosen, w 2003 roku. Umarł na zawał serca po meczu drużyny, którą prowadził jako trener.
— Heniu technikę miał wręcz bajeczną — przyznaje Roman. — Na pewno wyróżniał się właśnie w tym elemencie na naszym kilometrze kwadratowym.
— Powiedzieć o mnie „żywe srebro” to za mało — wyznał „skromnie” Zbigniew Boniek, opowiadając o swoim dzieciństwie Beacie Widłok-Żurek na łamach „Wysokich Obcasów Extra”. — Po lekcjach szybko odrabiałem, co było zadane, i już mnie w domu nie widzieli. Na podwórku najlepszą zabawą było łapanie się naczepy jadącej ciężarówki.
Te zawody w łapanie się naczep ciężarówek przewijają się w wielu opowieściach Zbyszka z dzieciństwa. I puentą każdej jest solidne lanie od ojca po tym, jak pewnego dnia podpatrzył, co robi młodszy syn.
— Jak tylko wszedłem do domu, dostałem kilka razy w głowę i po tyłku. Nawet się nie buntowałem, bo wiedziałem, że zasłużyłem — przyznaje Boniek junior.
W 1967 roku Boniek, uczeń czwartej klasy podstawówki, urywał się ze szkoły, gdyż do Bydgoszczy na obóz treningowy przyjechali piłkarze Górnika Zabrze. Wagarował przez cały tydzień, bo nie ma to, jak ujrzeć na własne oczy Włodzimierza Lubańskiego czy Zygfryda Szołtysika! Zbyszek wspomina:
— Wychodziłem jak gdyby nigdy nic do szkoły, a tak naprawdę szedłem na boisko lub do hali Zawiszy podziwiać piłkarzy — Oślizłę, Pohla, Lubańskiego. Po tygodniu wychowawczyni zadzwoniła do mamy i pyta, na co choruję, bo dawno nie było mnie w szkole. Wracam z treningu Górnika, jeszcze przeżywam w sobie, co zobaczyłem, a mama w drzwiach pyta: „Gdzie byłeś?”. „W szkole” — odpowiadam bez zająknięcia. „Gdzie byłeś przez ostatnie kilka dni?” — kończy zdanie mama, a ja uświadamiam sobie, że na pewno już wie…
Mama nie czekała nawet na ojca, aby skarcił syna. Sama trzepnęła kilka razy po plecach.
— Później mówiła mi, że nie dostałem za wagarowanie, a za kłamstwo — opowiada Boniek. — Od tego czasu wiem, że lepiej powiedzieć najgorszą prawdę, niż wyłgać się najlepszym kłamstwem.
— Masz świadomość, że byłeś idolem dla setek tysięcy młodych ludzi w Polsce, w tym dla Zbigniewa Bońka? — pytam Włodzimierza Lubańskiego.
— Trudno nie mieć tej świadomości, bo dokonaliśmy czegoś niezwykłego — mówi siedemdziesięciotrzyletni były piłkarz, gdy dzwonię do niego, pisząc książkę o Bońku. — Kiedy zaczęliśmy wygrywać w Europie, to zaczęło się wielkie zamieszanie wokół nas. I wielka sympatia do Górnika i piłkarzy tej drużyny. Chyba nawet nieporównywalna z sympatią dla współczesnych idoli. Po prostu miliony Polaków zaczęły żyć meczami zabrskiej jedenastki. Nasze nazwiska potrafiło wyrecytować każde dziecko. Czytano o nas w gazetach, dyskutowano na rodzinnych spotkaniach. Oglądano spotkania na nielicznych jeszcze wtedy ekranach telewizorów.
— To pewnie wpłynęło na rozwój telewizji w Polsce.
— Bez dwóch zdań! Tam, gdzie pojawiał się Górnik, przybywało mnóstwo ludzi — takich uśmiechniętych. Bo dodaliśmy wszystkim otuchy, że można walczyć jak równy z równym z najlepszymi na Starym Kontynencie. W sezonie 1967/68 stoczyliśmy niezwykłe spotkania z Manchesterem United…
— Z tym Manchesterem United Matta Busby’ego, który sięgnął po Puchar Europy po dramatycznym boju z Benficą na Wembley — dopowiadam.
— Fakt, że finał był morderczy, ale walka z nami wcale nie mniej dramatyczna. Dość powiedzieć, że z dziewięciu meczów rozegranych przez United w tamtej edycji przegrali tylko raz — z nami! Co się musieli napocić, aby nas przejść. Oba spotkania były niezwykle zażarte — i to na Old Trafford, i to na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
— Patrzę na skład „Czerwonych Diabłów”, tam roi się od gwiazd.
— Sam pamiętam tamte nazwiska. Podziwialiśmy ich umiejętności, ale zupełnie nie byli nam straszni. Bobby Charlton i Nobby Stiles to Ang- licy — mistrzowie świata z 1966 roku, ale chyba największą gwiazdą był legendarny George Best, który przyszedł na świat w Irlandii Północnej… Byli niesamowici, ale my też potrafiliśmy grać na europejskim, ba, światowym poziomie.
— Boniek mówił po latach, że gdy byliście na zgrupowaniu w Bydgoszczy, to chodził za tobą krok w krok.
— Wiesz, co jest najważniejsze dla rozwoju piłkarza, młodego piłkarza? — pyta Włodek.
— Talent!
— Hm, a czym jest talent? — dopytuje legendarny zawodnik.
— To są umiejętności, które często człowiek dostaje od natury, ale zarazem je rozwija — próbuję odpowiedzieć.
— Dokładnie, ale aby rozwijać umiejętności, trzeba ciężkiej pracy. A aby ciężko pracować, to człowiek musi połknąć bakcyla. Bez tego nie ma szans na rozwój. Boniek i jego pokolenie połknęło tego bakcyla. Mogę sobie tylko wyobrazić tego malca — rudowłosego, który gdzieś tam z boku, pewnie wśród kilku rówieśników, oglądał nasze treningi. Bo, rzecz jasna, nie pamiętam malutkiego Bońka ze zgrupowania Górnika w Bydgoszczy.
— Boniek pamięta, że za wagarowanie dostał niezłe lanie…
— Na pewno dostał też lekcję poglądową, że trzeba pracować, wręcz harować, aby coś w życiu osiągnąć. Że sam talent to za mało, nawet jak widzisz takich piłkarzy, jak Zyga Szołtysik czy ja… Są takie momenty w życiu, że największym podziękowaniem jest słowo. Kiedyś przyjechałem do Manchesteru i sir Alex Ferguson zaprosił mnie do zwiedzenia szatni tego obiektu. Później zajrzeliśmy do jego pokoju trenerskiego. I wtedy wyznał mi, że pamięta tamte mecze Górnika z Manchesterem United. Że był wówczas piłkarzem w Szkocji, ale z zapartym tchem oglądał ćwierćfinał Pucharu Europy. I że byłem najlepszy na placu. Naprawdę nie musiał tego mówić, a powiedział. Miałem ciarki. Co by tu nie mówić, usłyszałem komplement od jednego z największych menedżerów w historii futbolu — puentuje Lubański.