Читать книгу „Zibi”. Biografia Zbigniewa Bońka - Roman Kołtoń - Страница 5

Wstęp

Оглавление

Ze Zbigniewem Bońkiem znamy się dwadzieścia pięć lat, a więc połowę mojego życia. Znamy się osobiście, bo gdyby wliczyć znajomość z ekranu telewizyjnego, to wyszłoby ponad czterdzieści lat! Aby nawiązać z nim bezpośredni kontakt — jesienią 1994 roku — potrzebowałem numeru telefonu. Nie pamiętam, skąd go otrzymałem… Może od Janusza Basałaja? To wielce prawdopodobne. Janek był wówczas szefem działu piłkarskiego „Przeglądu Sportowego” i… transferował mnie z Wrocławia do Warszawy. A tak naprawdę ze Złotoryi, gdzie skończyłem liceum, zanim poszedłem na studia prawnicze do stolicy Dolnego Śląska.

Czasami trzeba wypełnić w życiu kupon. Zadzwoniłem do Bońka na początku grudnia 1994 roku i zaproponowałem rozmowę o najważniejszych postaciach z jego życia. Trochę się zdziwił, ale po chwili odpowiedział:

— Będę za kilka dni w Warszawie. Proszę przyjechać w piątek na godzinę dziewiętnastą do hotelu Victoria. Spotkamy się na kawie w Zielonym Barku.

Przy placu Zawiszy wsiadłem do autobusu linii 175, zawsze zatłoczonego. Ba, ze złodziejami, którzy robili sztuczny tłok, aby okradać obcokrajowców podróżujących z Okęcia. Jeżdżąc często tą linią, zaczynało się kojarzyć twarze tych cwaniaków. Dlatego człowiek łapał się za portfel i mógł jakoś przejechać bez szwanku, wysiadając na Trakcie Królewskim. Stamtąd, spod Bristolu, już tylko kilka kroków do Victorii. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata i głowę pełną marzeń. Usiedliśmy „na godzinę”, a rozmawialiśmy z trzy, cztery. Jestem przekonany, że słynny piłkarz zastanawiał się, co z jego opowieścią uczyni młody, szczupły jeszcze wówczas reporter z małego miasta.

Po kilkunastu dniach odebrałem telefon na biurku w redakcji.

— Boniek — usłyszałem.

— Kołtoń, Roman Kołtoń — odpowiedziałem.

— To ty ze mną rozmawiałeś w Victorii? Dobra robota — rzucił. I zaczął inny wątek.

„Dobra robota” — jak się przekonałem przez lata — to duży komplement z ust Bońka. Nie jest rozrzutny w udzielaniu pochwał. „Nawet żony nie chwali się przed śmiercią” — zwykł powtarzać z szelmowskim uśmiechem.

Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie. Boniek zadzwonił do mnie! Kilkanaście dni temu rozmawiałem z „Zibim”, a teraz, tuż po świętach Bożego Narodzenia, szukał mnie telefonicznie. To było niezwykłe. Lata osiemdziesiąte, gdy byłem nastolatkiem, to był wielki czas „Zibiego”. Dla nas, młodych ludzi z małych miasteczek czy wsi, to był idol. Heros z boiska i bohater naszej wyobraźni. Mój brat, Zbigniew, który nigdy nie interesował się futbolem, leciał kiedyś z mamą do Algierii do taty, który jako inżynier pracował tam na kontrakcie. I w starej hali lotniska Okęcie spotkał Zbigniewa Bońka. Brat plakaty Bońka, Smolarka i Młynarczyka widział codziennie nad moim łóżkiem. Podszedł więc do niego i poprosił o autograf dla mnie. Przez lata miałem tę kartkę w jednej z trzech książek o Bońku, które ukazały się w latach osiemdziesiątych — w Bońkowej „biblii” spisanej piórem Krzysztofa Wągrodzkiego Na polu karnym; dwie pozostałe pozycje to Prosto z Juventusu autorstwa Andrzeja Persona i Moi rywale, którą napisali Person i Roman Hurkowski.

Boniek przez dekadę jawił mi się jako osoba bliska sercu, ale jakby gdzieś z Olimpu, z panteonu sław. Teraz, jako młody reporter, rozmawiałem z nim twarzą w twarz. Choćby o Włodku Lubańskim, o którym Boniek mówił tak:

— Fascynowałem się jego grą, gdy byłem dzieckiem. Uciekałem ze szkoły, gdy Górnik grał ważne mecze, a były o wczesnej porze. Miałem dziesięć lat, gdy Górnik przyjechał na zgrupowanie do Bydgoszczy. Chodziłem wtedy krok w krok za Lubańskim, a Włodek o tym do dziś nie wie. Po latach, w pierwszym meczu mundialu w Argentynie, wszedłem za niego. Myślałem, że śnię. Wchodziłem w meczu otwarcia mundialu za legendarnego Lubańskiego.

A więc zaczynamy podróż przez życie Bońka od Bydgoszczy…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

„Zibi”. Biografia Zbigniewa Bońka

Подняться наверх