Читать книгу Uziemieni - Tanya Byrne - Страница 7
ROK PIERWSZY
VELVET
Оглавление– Velvet?
– Tak.
– To takie… oryginalne imię.
Doskonale wiedziałam, co oznacza ta przerwa. Wsłuchiwałam się w nią przez cały ranek. Właściwie to przez całe życie, jeśli mam być szczera.
Ta przerwa oznacza, że gdybym była elegancką dziewczyną o lśniących włosach i podwójnym nazwisku, Velvet byłoby naprawdę uroczym i niecodziennym imieniem. Ale daleko mi do takiej dziewczyny, dlatego jestem mierzona TAKIM spojrzeniem: prawie szyderczym, ale tylko prawie, żeby nie było niegrzeczne.
Imię nadano mi po bohaterce starego filmu „Wielka nagroda”. To historia dziewczyny Velvet, która w loterii wygrywa konia, po czym wystawia go w zawodach Grand National – okropność. Dorastając w cuchnącej piwnicy starego hotelu w Bridlington, moja mama nie robiła nic innego, tylko marzyła o koniu. W zamian dostała mnie – ha, ha, ha – i osiodłała głupim imieniem, które irytuje mnie za każdym razem, gdy zgłaszam się na staż i podaję dowód do skserowania jakiejś biurwie, której czarne spodnie kosztują pewnie więcej niż całe moje mieszkanie z wyposażeniem. Uwaga: mama nigdy nie wygrała konia ani niczego innego w żadnej z loterii.
Podałam więc dowód recepcjonistce, by ta zrobiła kopię, co podobno jest wymagane prawem. Naprawdę, naprawdę miałam nadzieję, że nie będą szperać głębiej i nie doszukają się, że mam pouczenie z zeszłego lata. To nie była moja wina; moja kuzynka Chelsea kupiła wódkę i kazała mi nieść ją w torebce. To nawet nie było zabawne; Chelsea się upiła i zahaftowała mi sandały, a ja musiałam myć nogi w morzu. Obściskiwała się z Jamiem Kingiem (po tym, jak wymiotowała – ohyda), a gdy pojawiła się policja, zniknęła z nim za murkiem, więc tylko ja miałam kłopoty. Musiałam dzwonić do mamy i mówić, że jestem na komisariacie.
Może to zabawne, ale gdy myślę o domu, to wiem, że te wspomnienia nie wyglądają jakoś kolorowo. Gdy zamykam oczy, widzę siebie jedzącą z Chelsea frytki na brzegu morza, chłopaków pokrzykujących na nas, słyszę odgłosy maszyn do wyciskania soków i czuję ten dziwny smród gnijących wodorostów, do którego nigdy nie można się przyzwyczaić. Tak, to wcale nie brzmi jakoś niezwykle.
Ale ja naprawdę tęsknię za domem. Tutaj w ogóle nie pasuję. To wcale nie jest „stawianie czoła swoim strachom”, „wyzwanie rzucane samemu sobie, by spełnić marzenia”, czy jakiś inny gówniany „X Factor”. To bardziej coś w stylu: „Wiem, że tu nie pasuję i przenigdy nie będę – i nawet nie wiem, czy chcę się wpasowywać”. To istny kryzys tożsamości.
Na sam początek: wyglądam okropnie. Kupiłam sobie w Primarku elegancki blezer i błyszczące odsłonięte szpilki, specjalnie na dziś. Przecież takie rzeczy noszą ludzie do pracy, prawda? Czułam się dość pewnie z moim pojęciem stylu.
Do momentu, gdy tu weszłam. Wszystkie dziewczyny, jakie spotkałam do tej pory, ubierają się zupełnie normalnie. Ciężkie buty, fajne stroje, torby na bok, idealna kreska nad okiem. Nie przychodzą tutaj w eleganckich strojach recepcjonistek w średnim wieku z hotelu Ibis. A ja wyglądałam jak kompletna idiotka. Ironia polegała na tym, że gdybym przyszła tu w normalnych ciuchach, to mogłabym przynajmniej zaskarbić sobie trochę szacunku. Byłoby jak w tych programach modowych, w których sędziowie oceniają twój styl jako ostry, z charakterem i są z siebie wyjątkowo zadowoleni, mimo że wyglądamy tak na co dzień. W blezerze pociłam się niesamowicie, a nowe buty obcierały mi stopy. Nie mogłam nawet ani trochę się rozebrać, bo pod spodem miałam znoszoną koszulę z plamą na prawej piersi, a sama koszula tak prześwitywała, że widać mi było stanik. Nie przemyślałam tego. Miałam niejasne wspomnienie, że rano półprzytomna maznęłam się dezodorantem tylko pod jedną pachą, ale nie mogłam dać gwarancji. Ludzie wokół może i uznali mnie już za szumowinę, ale nie będę sobie publicznie obwąchiwać pachy.
Nie mogłam przestać myśleć: „Po co ja mam matkę?”. Wszystkie te inne dziewczyny na pewno mają mamy, które mogą im podpowiadać to i owo, stąd wiedzą, jak się zachować, co założyć. Wiem jednak, że to nie jest wina mamy, bo ona jest jeszcze bardziej nieświadoma wielu rzeczy, niż ja jestem, dlatego nie mogę być na nią zła.
Właściwie to chciałabym, by była tu teraz ze mną. Zrobiłaby mi herbatę z trzema łyżeczkami cukru, upominała, bym prostowała plecy, i uświadomiła, że pochodzę z rodziny walczących kobiet. Mogę śmiało powiedzieć, że moja mama miała znacznie ważniejsze sprawy do załatwienia niż przesiadywanie w biurze pełnym dziewczyn z prywatnej szkoły, tych o rozjaśnionych włosach i imionach Sophie i Francesca, które zerkałyby na nią z uśmieszkami.
Moja mama sama z siebie nigdy nie zmusiłaby się do czegoś takiego. Jej specjalnością jest wygłaszanie wielkich kwestii z kanapy. To było nieustanne narzekanie z kwestiami typu: „Ale właśnie TO chciałam powiedzieć!”, gdy ktoś już jej podrzucił właściwą odpowiedź; każdy wie, że takie gadanie się nie liczy.
Dziś uderzyła mnie myśl, że gdybym kiedykolwiek znalazła się w takim miejscu jak to, żyłoby mi się znacznie łatwiej, o ile pochodziłabym z zupełnie innej rodziny. Gdybym była typem intelektualisty, który desperacko pragnie uciec od zwykłego życia w mieszkaniu nad morzem. Ale ja nie jestem takim typem. Nie jestem jak ci wszyscy ludzie tutaj i raczej się z tego cieszę.
Wolę szwendać się z Chelsea i spędzać godziny na nicnierobieniu niż malować paznokcie i obrabiać dupsony innym koleżankom. Lubię się chichrać z galerii wstydu w „Daily Mail” i oglądać randkowe reality-show „Love Island”. Naprawdę interesuje mnie życie uczuciowe gwiazdeczek i celebrytów.
Tak się po prostu złożyło, że świetnie mi idzie pisanie. Napisałam sztukę, która w ubiegłym roku dostała nagrodę. Nie chciałam startować w żadnym konkursie, ale moja nauczycielka angielskiego, pani Parsons, sama ją zgłosiła. Myślę, że chciała mnie jakoś zainspirować, co już jest takim przegięciem, że jest aż słodkie. Właściwie powinnam mówić o niej jak o jakiejś świętej, która weszła cała na biało do mojej gównoszkoły i zmieniła moje życie. Nawet wydaje mi się, że jest w tym jakaś prawda, ale z drugiej strony babka jest też irytująca.
W każdym razie to ona skłoniła mnie do złożenia podania o ten staż, bo ja nawet nie sądziłam, że mam jakieś szanse. Tylko że teraz wszystko wymknęło się spod kontroli. Chodzi o to, że jestem w UKB. W siedzibie brytyjskiego giganta telewizyjnego, w samym jego sercu. A to nie wszystko, bo jestem także w Manchesterze. Czułam się nieco dziwacznie, spędzając noc w Premier Inn, gdzie pani Parsons opłaciła mi pokój z jakiegoś stypendium, a potem wsiadając do autobusu i jadąc do pracy, jak każdy dorosły człowiek. Po postu czułam się jak mały oszust.
Rozumiałam, że to niebywała okazja. Wiedziałam, że powinnam być wdzięczna. Tylko w jakiś sposób szczerze tego nienawidziłam.
„Weź się tak nie dołuj” – pociesza mnie tak zawsze Chelsea. Wkurza mnie, kiedy uważa, że trzeba mnie pocieszać, bo to znak, że każdy może zacząć myśleć, że jestem jakaś inna. Czasami mam wrażenie, że nigdzie nie pasuję.
Poddałam się naleganiom pani Parsons, a więc jestem. Ale naprawdę spora część mnie wolałaby spędzić te wakacje na plaży z przyjaciółmi – jak każdy. Mogłabym pomagać mamie w hotelu i liczyć na to, że Griffin Collins może znów spróbować mnie przelizać. Takie tam.
Zamiast tego wszystkiego trafiłam tutaj.
– Dobrze, Velvet, to twoja przepustka i materiały szkoleniowe. Teraz musisz się udać na szkolenie z BHP. Piętro dziewiąte.
– Dziękuję. A gdzie znajdę…
Odeszła. Widać sama musiałam wykombinować, gdzie są schody na górę. Lewy but okaleczał mi stopę, która była cała mokra od potu i chyba ledwo dochodziło do niej krążenie. Powinnam była rozchodzić je w domu.
Teren wokół recepcji stawał się coraz bardziej tłoczny. Kiedy dotarłam tu idiotycznie wcześnie, bo martwiłam się, że pomieszam coś z rozkładem autobusów, było zupełnie pusto. Nie dziwne, że czułam się tak gównianie. Byłam zmęczona.
W locie uchwyciłam swoje odbicie w jakichś szklanych drzwiach i natychmiast pożałowałam, że nie przejrzałam się wcześniej. Wyglądałam jak odziana w beznadziejną kiecę, tłustowłosa nastoletnia kopia Teresy May. Teresa Ojej.
Walić to. Na pewno nie jestem jedyną osobą, która zaliczyła wpadkę. Przynajmniej mogę być pewna, że gdyby doszło do rękoczynów, pokonałabym wszystkich wokół. Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby, ale zawsze warto mieć jakiś plan B.
– Sorki.
Wybrałam dziewczynę, która wyglądała na podobną do mnie: i wiekiem, i poziomem zagubienia, ale szybko zdałam sobie sprawę, że się mylę.
– Tak? – Podniosła wzrok nerwowo, jakby wierzyła, że zamierzam ją dźgnąć albo coś.
– Idziesz na to szkolenie? Wiesz, w którą to stronę?
– Tak. To jest… A ty? Nie, nie jestem pewna… Sorry.
No to teraz zasługuję na śmierć w dusznym plastikowym worku, co nie? Nie mogłam wykminić, czy ona jest tylko nieśmiała, czy kryje coś innego, ale sposób, w jaki się do mnie odwróciła, był jakiś niepokojący.
Ten stan rzeczy wzmocnił moje postanowienie. Jestem z rodu silnych kobiet. Mogę wyglądać gównianie i zupełnie nie pasować do tego miejsca, ale jestem tu, bo na to zasługuję, a ci ludzie wokół wcale nie są lepsi ode mnie. Przez sekundę w to uwierzyłam. Tak na pięćdziesiąt procent.
Nie zamierzałam więcej pytać o rady ani o to, gdzie teraz powinnam iść. Chciałam działać na podstawie tego, co sama wiedziałam. Może to miejsce jest ogromne, ale jestem pewna, że sobie poradzę.
Na końcu korytarza wypatrzyłam grupę ludzi, która sprawiała wrażenie, że wie, co robi, więc z pełną swobodą stanęłam za nimi. Czułam się trochę dziwnie, jakbym ich prześladowała; pewnie pomyśleli, że chcę ich oskubać z telefonów.
Szłam za nimi z opuszczoną głową aż do wind. Nie jestem fanką ciasnych przestrzeni; wolę takie, z których jestem w stanie łatwo uciec, kiedy tylko pojawi się potrzeba. Zasada życiowa numer jeden: zawsze sprawdź drogę ewakuacyjną. To świetna opcja, w tej chwili pewnie dla mnie najlepsza.
Chciałam jednocześnie zniknąć i żeby ktoś się do mnie odezwał, kończąc tę niezręczną ciszę. Uśmiechnęłam się do dziewczyny obok, ściskającej paczkę i rozglądającej się w panice wokół, i wtedy zdałam sobie sprawę, że moja bitch-face plus lekki uśmiech to dla wielu osób spojrzenie śmierci. Za późno.
To jakieś żarty – ile czasu tej windzie zajmuje powrót na to piętro? Chętnie poszłabym piechotą, nawet w tych koszmarnych butach, gdybym tylko wiedziała, gdzie są schody.
Im dłużej tak stałam, tym dziwniej się czułam. Nie wiem, czy to wina butów i braku śniadania, i jeszcze tego, że od wczoraj mam okres (co zawsze było krwistym horrorem), ale zaczęłam czuć się trochę dziwnie. Po plecach zaczęły mi płynąć strumienie potu, które obrzydzały nawet mnie samą – teraz to już na pewno nikt do mnie nie zagada. Wytarłam czoło dłonią, po czym osuszyłam ją o spódnicę, nie martwiąc się, że pewnie trafia tam lwia część mojego podkładu.
Zaraz zemdleję…
– Czy dobrze się czujesz?
Usłyszałam męski głos. Taki szarmancki i dziwnie seksowny. Starałam się zebrać myśli, ale jedyne, co widziałam, to guziki jego koszuli przed moją twarzą. Myślałam, że dam radę powiedzieć, że wszystko w porządku, tak na odczepkę, by mnie zostawił i nie patrzył więcej na mnie, ale to, jak blisko mnie stał, przyprawiało mnie o duszności.
Całe szczęście wydało mi się, że nie zwraca na mnie zbytnio uwagi. Rzędy twarzy zafalowały gdzieś nade mną, mówiąc coś do siebie jazgotliwie. Przez sekundę, mogę przysiąc, widziałam dzieciaka, który wyglądał jak Dawson Sharman, który rozmawiał z jakąś dziewczyną z niebieskim pasemkiem, ale to na pewno były haluny. Musiałam stąd wyjść.
Usłyszałam DING, które przywróciło mnie do świata żywych. Zamiast uciekać oparłam się instynktowi i pozwoliłam tłumowi ponieść mnie do windy.
To, że weszłam do środka, nie znaczyło wcale, że zdecydowałam się zostać w tym miejscu. Cały czas czułam, że planuję ucieczkę. Gdy drzwi windy się zamknęły, do mojej głowy znikąd napłynął głos: „Zostać czy uciekać?”… Poprosiłam wszechświat o znak.