Читать книгу Uziemieni - Tanya Byrne - Страница 8

ROK PIERWSZY
JOE

Оглавление

– Wszystko w porządku, mamo? – zapytałem.

Moja mama, ubrana w swój typowy poranny strój: ciemnoróżowy pikowany szlafrok i dopasowane kolorystycznie kapcie, zwróciła głowę w moją stronę.

– Och, Joe, nie mogę zmusić tego ustrojstwa do pracy – powiedziała, wskazując mikrofalówkę. Na dowód uderzyła w przyciski. Jej oczy zalała frustracja.

– Najpierw wybierasz „moc”, tak jak ci kiedyś pokazywałem – poradziłem łagodnie. – A potem trzeba ustawić czas i nacisnąć „start”.

Pokazałem jej każdy z tych etapów. Gdy mikrofala ruszyła, mama poprosiła mnie o powtórzenie instrukcji i zaczęła zapisywać je uważnie na samoprzylepnej karteczce. W końcu oderwała ją od bloczka i przykleiła do mikrofalówki.

W całym naszym domu takie karteczki wisiały wszędzie: na drzwiach, framugach okiennych, urządzeniach elektrycznych. Wszystkie z nich zapełnione staromodnym zamaszystym pismem mamy.

Mając pięćdziesiąt dziewięć lat, moi rodzice są najstarszymi rodzicami w mojej szkole. Mój starszy brat, Craig, kiedy się rodziłem, miał dwadzieścia jeden lat i był już zaręczony z Faye. Rodzice próbowali mieć kolejne dziecko przez lata i kiedy już stracili nadzieję, pojawiłem się ja. Mieli czterdzieści trzy lata.

– Dlaczego wstałeś tak wcześnie? – zapytała mama, zerkając na obracającą się miskę owsianki.

– Wycieczka szkolna, pamiętasz? – rzuciłem, wciskając kromki chleba do tostera. – Autobus odjeżdża o ósmej.

Spojrzenie mamy nie zmieniło się.

– Do UKB – podpowiedziałem.

Na dźwięk tych magicznych liter jej twarz rozjaśniło zrozumienie.

UKB. United Kingdom Broadcasting – jeden z najbardziej szanowanych nadawców telewizyjnych na całym świecie.

– Oczywiście – rzuciła, zerkając na kalendarz na lodówce. – To niesamowite!

– Wiem.

– Myślisz, że spotkasz kogoś sławnego?

– Nie wiem. Może.

Szczerze powiedziawszy, nigdy nie kręciła mnie opcja zgapiania celebrytów. Moje plany były znacznie bardziej ambitne.


Siedząca na tyle autobusu ekipa Tylera Mathesona zachęcała wszystkich do śpiewu „Everywhere We Go!”. To już chyba z piętnaste powtórzenie, a ich głosy, drące bez opamiętania „wielkie, wielkie Skiddington”, nie zdradzały najmniejszych oznak zmęczenia.

Gdybym nie cenił sobie tak bardzo mojego życia, zapytałbym Tylera, co takiego sprawia, że Skiddington jest takie „wielkie”. Jedyną przyczyną sławy Skiddington jest znajdująca się tu siedziba producenta Champion Biscuits („Ulubionych ciastek narodu”), jego gigantyczna fabryka, zatrudniająca jakąś jedną trzecią mieszkańców miasta. Zarówno mój tata, jak i Craig pracują tam na linii produkcyjnej. Mama też tam pracowała, dopóki nie została zwolniona w zeszłym roku. Oprócz fabryki moje rodzinne miasto nie wyróżnia się niczym na tle pozostałych.

Śpiew stawał się coraz głośniejszy. Zapomniałem wziąć słuchawek, więc wszystko, co mogłem zrobić, to utoczyć kulki z chusteczek i wepchnąć sobie w uszy. Wyjąłem telefon i napisałem do swojej najlepszej przyjaciółki Ivy.

„Zabij mnie”

Odkąd rok temu rada pedagogiczna szkoły św. Tomasza Moore’a zaczęła stosować specjalny system ewaluacji uczniów, mama Ivy zdecydowała się na wypisanie jej ze szkoły i rozpoczęcie nauczania domowego. Kiedy zapytałem swojej mamy, czy ja też mógłbym uczyć się w domu, spojrzała na mnie, jakby mi wyrosła druga głowa.

– Nie bądź głupi – powiedziała. – Czego miałabym cię niby uczyć? Ledwo skończyłam podstawówkę.

Wciąż zdarzało mi się widywać Ivy po szkole i w weekendy, ale to nie to samo. Bez niej dni szkolne są boleśnie długie, minuty i sekundy ciągną się jak ser na pizzy.

Tyler i jego grupa śpiewali aż do momentu, gdy nasz autobus stanął na parkingu UKB półtorej godziny później.

„Zamknijcie się. Nie umiecie się zachować?”, chciałem na nich syknąć, gdy niechętnie usunąłem z uszu kulki z chusteczki. „Jesteście w UKB, nie na meczu. To instytucja narodowa”. Jednak gdybym to zrobił, byłbym skończony. Ludzie tacy jak Tyler nie słuchają ludzi takich jak ja, czyli „kujonów”. Dla Tylera „ambicja” to słowo zakazane.

Wyszliśmy z autobusu i chaotyczną grupą podążyliśmy za panią Harley w kierunku wejścia. Szkoda, że nie mamy jakichś eleganckich mundurków szkolnych: marynarki sportowej czy choćby krawata. W zamian nosimy tanie spodnie z poliestru i granatowe bluzy, na których wyszyte logo szkoły wydaje się bardziej ostrzeżeniem, że jesteśmy dosłownym przeciwieństwem inteligencji. Sam próbuję nadrobić te braki wizerunkowe dobrymi butami i noszeniem rzeczy w lakierowanej postarzanej torbie skórzanej, którą upolowałem na eBayu, ale ogólny efekt jest daleki od ideału.

Zaraz przede mną Tallulah Roberts i Marzina Khan rozmawiały o tym, jak bardzo kręci je zobaczenie studia, w którym kręcą „Taniec z gwiazdami”.

– To nie ta stacja.

Odwróciły się do mnie, identycznie marszcząc twarze.

– Co powiedziałeś? – warknęła Tallulah.

Odchrząknąłem.

– To nie ta stacja telewizyjna – powtórzyłem. Poza tym „Taniec z gwiazdami” nagrywany jest w Londynie…

– Żartujesz? – rzuciła Marzina. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.

– Nie. Przykro mi.

– No to po co my tu jesteśmy? – krzyknęła Tallulah. – Zapisałam się na to wszystko tylko po to, by zobaczyć kogoś z tego programu!

Skrzywiłem się, gdy zaczęły powtarzać wiadomość kolejnym osobom.

Kiedy w końcu weszliśmy do środka, w holu aż szumiało od ludzi w naszym wieku. A jednak byliśmy jedynymi w mundurkach. No i jedynymi, którzy zachowywali się jak stado zwierzaków po ucieczce z zoo.

Pani Harley zostawiła nas w kącie i poprosiła o „rozsądne zachowanie”.

– Jestem Harley z liceum św. Tomasza Moore’a – ogłosiła przepraszającym tonem wyjątkowo mocno zrobionej recepcjonistce. – Przyszliśmy na oprowadzanie po studiu.

Recepcjonistka rzuciła na nas beznamiętnym spojrzeniem i podniosła telefon.

Odłączyłem się od reszty grupy i pozwoliłem sobie na obejrzenie holu. Był jasny i przestronny, a gdy przez szyby do środka wlewało się słońce, dawał poczucie nadziei i pełni możliwości. Na widok ogromnego logo UKB nad recepcją po całych plecach przeszły mi ciarki.

Kiedy byłem mały, nie marzyłem o zostaniu piłkarzem, astronautą czy weterynarzem, ani o żadnym innym zawodzie, jakie zwykle wpadają do głowy dzieciom, gdy dorośli pytają je, kim będą, kiedy dorosną. Odkąd skończyłem sześć lat, marzyłem o pracy w telewizji. Nie jako aktor, prezenter albo ktoś podobny – ale za kulisami, jako producent… taki wysoko postawiony, od którego zależy wszystko. Może zabrzmi to trochę dramatyczne, ale telewizja to chyba jedyne w moim życiu (poza Ivy), co utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach. No i jest to prawdopodobnie jedyne, co mam wspólnego z resztą rodziny. Może nie mamy pojęcia, jak rozmawiać o sprawach emocjonalnych, ale możemy spędzić wiele godzin, debatując nad tym, kto stworzył najlepszą kreację Doktora (ja: David Tennant, tato: Jon Pertwee, mama: Tom Baker), cytując sobie nawzajem co lepsze fragmenty „Monty Pythona” czy wspominając pierwsze odcinki „Sherlocka”. Nasze rodzinne życie obraca się wokół programów zakreślonych na czerwono w naszej cotygodniowej kopii „Radio Times”; telewizja to klej, który trzyma nas razem. Dlatego właśnie pewnego dnia chcę być tym kimś w telewizji.

Zaczął zbliżać się do nas facet z plakietką UKB i szerokim uśmiechem. Przedstawił się jako Toby, nasz dzisiejszy przewodnik, po czym rozdał nam identyfikatory gości.

– Zwykle nie jest tu tak tłoczno – wyjaśnił pani Harley, gdy przypinałem identyfikator do kieszeni spodni. – Ale dzisiaj przyjmujemy stażystów.

Podniosłem głowę.

Stażyści?

Teraz podniosłem także rękę.

– Co takiego, Joseph? – zapytała pani Harley, lekko wzdychając.

– Co takiego, Józefino? – przedrzeźnił ją Tyler wysokim głosem. Taka śmieszna riposta od moich durnych kolegów.

– Powiedział pan: stażyści? – zapytałem przewodnika, ignorując Tylera.

– Tak jest – powiedział, wskazując rosnący tłum za nami. – Dziś mają szkolenie wprowadzające. Nie martw się, to nie będzie kolidowało z naszą dzisiejszą trasą. Stażyści spędzą cały ranek na dziewiątym piętrze.

Poczułem się, jakbym oberwał w żołądek.

Na początku roku pytałem o możliwość odbycia mojej tygodniowej praktyki zawodowej w UKB, ale pani Kirk, doradca zawodowy, zaśmiała mi się w twarz.

– Masz jeszcze jakieś propozycje? – powiedziała, chichocząc i składając jakieś papiery. – Staż w Disneylandzie?

Skończyło się na tym, że spędziłem tydzień, nosząc czepek na włosach w Champion Biscuits, podobnie jak pół mojego rocznika.

Powinienem już dawno zdać sobie sprawę, że nie mogę ufać pani Kirk. Za każdym razem, gdy mówię, że chcę pracować w telewizji, ignoruje moje słowa i opowiada mi zamiast tego jak nawiedzona o stażu menedżerskim w Champion Biscuits („Taki bystry chłopak jak ty mógłby zaliczyć wszystkie szczeble kariery, aż do przełożonego!”).

Spojrzałem na innych wokół. Rozmawiali ze sobą, śmieli się, nosili ładne, normalne ciuchy – takie, które i ja noszę, gdy nie mam na sobie łatwopalnych spodni i bluzy wstydu. Tak bardzo chciałem być jednym z nich, że rozbolało mnie dosłownie wszystko.

Rękę podniosła Tallulah.

– Tak? – powiedział przewodnik.

– Czy to prawda, że „Taniec z gwiazdami” kręcą w Londynie? – zapytała, rzucając mi oskarżycielskie spojrzenie.

– Obawiam się, że tak – odpowiedział przewodnik Toby z bolesnym uśmiechem, wskazującym na to, że to pytanie słyszał już nie raz. – Ale tutaj także powstaje wiele popularnych programów…

Po czym wymienił sześć tytułów, które są prawdziwymi petardami. Nie żeby to zrobiło jakieś wrażenie na Tallulah.

Nawet nie zadała sobie trudu ukrycia swojego rozczarowania, skrzyżowała ramiona i wykrzywiła twarz, jakby właśnie poczuła smród zgniłego jaja.

Świetnie, teraz nasz przewodnik pewnie założył, że jesteśmy bandą idiotów niemających pojęcia o telewizji, a to na pewno wpłynie na odpowiednie dostosowanie trasy dla nas.

– Czy jeszcze są jakieś pytania, nim wystartujemy? – zapytał bardzo wyraźnie.

Nie było.

– W takim razie proszę, byście poszli za mną. Jest nas raczej dużo, dlatego wybierzemy schody.

I ruszył.

Jeszcze raz spojrzałem za siebie i na grupę stażystów. Nie zauważyłem jak do tej pory żadnych różnic między ich identyfikatorami a tym, który sam dostałem.

Interesujące.

Moi koledzy z klasy szli za Tobym, wrzeszcząc, piszcząc i popychając się nawzajem.

Nie poszedłem za nimi.

W chwili, gdy wszyscy zniknęli za podwójnymi drzwiami, zawróciłem gwałtownie i żwawo pomaszerowałem w kierunku napisu „Toalety”. Wsunąłem się do męskiej, zdjąłem bluzę, zwinąłem ją i schowałem do torby. W białej koszuli i czarnych spodniach wyglądałem trochę jak kelner, ale nic z tym nie mogłem zrobić. Podwinąłem nieco rękawy, by wyglądać bardziej swobodnie, i chwyciłem brzegi zlewu.

– Co ty wyrabiasz, Joe? – zapytałem swojego odbicia.

Nie miałem zadowalającej odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że była to moja ostatnia szansa na wzięcie udziału w programie dla stażystów. Nawet jeśli oznaczało to wkradanie się chyłkiem. Nawet jeśli oznaczało to jakąś siarę. Nawet jeśli mieliby mnie natychmiast wywieść za ucho, a pani Harley miałaby oszaleć. Nawet jeśli nie miałem żadnej strategii oprócz tego, żeby przedostać się na dziewiąte piętro. Nie wygląda na to, bym miał coś do stracenia – wprost przeciwnie.

Mimo tego całe moje ciało drżało, a czoło lśniło od potu. Wytarłem wilgoć w zielony papierowy ręcznik i wziąłem głęboki oddech.

Jeśli miałbyś kiedyś zostać producentem telewizyjnym, do tego fachu trzeba mieć pokaźne jaja. Oto nadszedł czas, by je sobie wyhodować.

Wciągnąłem powietrze, skinąłem znacząco swojemu odbiciu i wyszedłem z toalety. Nie tracąc prędkości, skierowałem się w stronę windy, której drzwi właśnie się zamykały. W ostatniej chwili, zanim zdążyłbym się rozmyślić, przecisnąłem się przez wąską szczelinę. Uśmiechnąłem się tajemniczo do osób zebranych w środku, starając się naśladować ich enigmatyczne wyrazy twarzy.

„Zrobiłeś to, Joe. Zrobiłeś to”.


Oto oni: kujonka, oszust, wzorowa córka, dziecięca gwiazda, fanka i dupek. Szóstka ludzi zebrała się w dziwacznym kręgu, starając się nie stać zbyt blisko siebie w ciasnej windzie i nie zaliczyć jakiejś wpadki. Szczególnie Dawson unikał zbliżenia się do Kaitlyn, by nie potraktowała tego jako zachęty do wypytywania o „Liceum Dedmana” – ale ona i tak nadal była wkurzona, więc nawet na niego nie patrzyła.

Naprzeciwko nich znalazła się Velvet, która próbowała wytrzeć kremową smugę podkładu ze spódnicy, żeby nie wyglądać jak siedem nieszczęść, z kolei Joe rozpinał guzik pod szyją, by nie wyglądać jak kelner. Sasha w ogóle nie przejmowała się swoim wyglądem, tylko tym, by nie zawieść ojca, więc paczkę w rękach trzymała równie ostrożnie jak trzyma się noworodki. Wreszcie Hugo – wyprostowany, ze ściągniętymi łopatkami i błądzącym w kącikach ust uśmieszkiem, który towarzyszył wzrokowi taksującemu obecne tu dziewczyny: te dwie pozostałe nie są takie złe, solidne siódemki, nawet ta grubaska, ale jego pierwsza myśl była słuszna. Zbliżył się więc do Velvet.

Nie byli długo sami. Winda stanęła na pierwszym piętrze, a do środka wsiadła kobieta z włosami pomarańczowymi jak holenderska reprezentacja narodowa w piłce nożnej. W ręku trzymała kubek z kawą, na który Velvet spojrzała tęsknie. Upłynęło tak wiele czasu od śniadania, że mogłaby się pochylić i zlizać pianę wydostającą się przez przykrywkę. Kobieta spojrzała na nią, jakby rozumiała jej myśli; dziewczyna zesztywniała.

– Nie osądzajcie mnie – powiedziała kobieta i nacisnęła guzik z drugim piętrem. – Wiem, że to tylko jedno piętro, ale nie mogę patrzeć na schody – dodała z uśmiechem, wskazując na buty Velvet. – Rozumiesz, prawda? Też jesteś w szpilkach. – Przerwała, wzięła łyk kawy i oblizała usta. – Twoje też są nowe?

Velvet kiwnęła głową, a kobieta zachichotała.

– Dlaczego my sobie to robimy, co?

Dawson usłyszał jej śmiech i drgnął. Co ona powiedziała? Nie słuchał – był zbyt skoncentrowany na trzymaniu bezpiecznej odległości od Hugona, który właśnie wyjął telefon z kieszeni płaszcza. Taką postawę Dawson przyjął zaraz po wejściu do windy; jego rozbiegane spojrzenie przenosiło się od jednej twarzy do drugiej; był pewny, że każdy ze zgromadzonych wpatruje się w niego. Czy zaśmiała się właśnie z niego? Ta kobieta z pomarańczowymi włosami. Czy śmiała się z niego?

„Wiesz, kto to jest, prawda?”

W tym momencie nagle wybucha śmiech.

Gdy winda zatrzymała się na drugim piętrze, Dawson nie był w stanie spojrzeć na kobietę, przerażony, że odwróci się w jego stronę i mrugnie. Gdy wychodziła na jasno oświetlony korytarz, wsłuchiwał się w uderzenia jej obcasów. Ucieszył się, gdy znikła. Jeden powód do zmartwień mniej.

Nastąpiła chwila ruchu, podczas której wszyscy odsunęli się od siebie, ponownie tworząc niewygodny krąg. To zabawne, jak dochodzi do takich spotkań, prawda? Jeszcze niedawno wszyscy byli zajęci swoimi błahymi problemami, nieświadomi tego, co miało się wydarzyć. Ułamek sekundy w jedną lub drugą stronę, a ich drogi nigdy by się nie skrzyżowały. Później Joe będzie zadawał sobie pytanie, dlaczego zrobił coś tak niepodobnego do niego, tak lekkomyślnego. Gdyby Toby nie wspomniał nic o stażu, Joe poszedłby na oprowadzanie i nie znalazłby się w pobliżu windy. Jeśli Hugo nie kazałby taksówkarzowi czekać na stacji kolejowej Salford, bo musiał kupić sobie wodę kokosową, byłby na czas w biurze matki.

Mówiąc o wodzie kokosowej, gdyby Dawson nie został przyłapany na gapieniu się na tyłek, prawdopodobnie znajdowałby się w kolejce w bufecie, nie w windzie. O tym pomyśli kiedyś także Velvet – co by się stało, gdyby nie dała się namówić pani Parsons i została w Bridlington z Chelsea. Albo gdyby Kaitlyn ostatecznie zrobiła staż w salonie cioci Niny, tak jak chciała. A gdyby ojciec Sashy sam dostarczał paczkę? Czy wiedziałby, co zrobić?

Może.

Nigdy się nie dowiemy, prawda? Ale to, co wiemy, to fakt, że bez względu na czynniki zewnętrzne ta szóstka ludzi skończyła ostatecznie w jednej windzie w tym samym czasie. Można nazywać to jak się chce: przeznaczeniem, klątwą, ślepym trafem, szczęściem – niczego to nie zmieni.

Kiedy drzwi na drugim piętrze zaczęły się zamykać, pojawił się mężczyzna w granatowym dresie, pchający wózek ze stertą pudeł kartonowych. „Musiał biec do windy”, pomyślał Dawson, zauważając jego zaróżowione policzki i krople potu roszące skroń.

– Dzięki – mruknął, oddychając płytko, co wcale mu nie pomagało. Podobnie jak na niewiele się zdało, gdy szóstka rozstąpiła się, robiąc mu miejsce: Velvet i Hugo pod jedną ścianę, a Joe, Dawson, Kaitlyn i Sasha pod drugą.

Dawson musiał się w niego wpatrywać, bo mężczyzna odwrócił się, by na niego spojrzeć. Blada skóra między ciężkimi brwiami marszczyła się tak głęboko, że przeniosła kroplę potu z czoła na nos. Teraz Dawson gapił się już na dobre, wstrzymując oddech i obserwując, jak perlista kropla wędruje do koniuszka jego nosa. Już prawie tam dotarła, lecz mężczyzna zdążył ją wytrzeć rękawem, po czym tym samym ruchem wytarł czoło. Wciąż dyszał krótkimi, płytkimi oddechami, które powodowały, że jego krtań skakała w górę i w dół. „Nie wybrał piętra”, pomyślał Dawson, marszcząc czoło. Mała szansa, by on też wybierał się na dziewiąte. Wzrok chłopaka oderwał się od guzików, spojrzał na faceta, zdając sobie sprawę, że ten gapi się na niego – prosto na niego. Dawson wstrzymał więc oddech, czekając na ten błysk zrozumienia.

Aha, oto on.

Gdy Dawson zebrał się na odwagę, by spojrzeć mu prosto w oczy, mężczyzna odwrócił wzrok, a jego policzki zaczerwieniły się jeszcze bardziej. Zawsze tak robią, zawsze próbują się nie gapić. Czasem zaczynają się śmiać, wyciągają telefon i starają się zrobić zdjęcie, jakby był zabawnym graffiti na wiacie przystankowej. Pewnie mężczyźnie wydaje się, że jest uprzejmy, ale Dawson widział to zmiękczenie rysów twarzy, zanim facet się odwrócił, a to zabolało go gorzej od śmiechu.

To było współczucie.

Kaitlyn też mu współczuła. Szczególnie dlatego, że ją okłamał. Pomyślała sobie, jak żałosne jest to, że wolał, by myślała, że jest przypadkowym chłopcem na posyłki niż tym, kim jest naprawdę. Ale nie patrzyła na Dawsona, raczej prosto przed siebie, na plakat za Velvet i Hugonem, informujący o charytatywnej zbiórce pieniędzy, choć właściwie tekst był dla niej nieostry. Hugo nie widział powodu, by współczuć Dawsonowi. Przewijał zdjęcia w smartfonie, wspominając zeszłą noc; gdy ujrzał zdjęcie Saskii, najpierw uniósł kąciki ust w niemrawym uśmiechu, po czym usunął fotkę.

Kiedy Sasha sięgnęła po telefon, Dawson także pomyślał, że to z jego powodu, lecz dziewczyna zastanawiała się, jak to jest możliwe, że Hugo ma zasięg w windzie, a ona nie. Dawson nie wiedział, że jedynym powodem, dla którego Sasha wciąż sprawdzała telefon, jest esemes od jej taty: „Gdzie jesteś?!!!!”. Tym razem z czterema wykrzyknikami.

„Jeszcze pięć pięter”, myślała Sasha, patrząc na panel nad drzwiami, na którym trójka zmieniła się właśnie na czwórkę. Jeśli winda nie będzie się więcej zatrzymywała, dotrze na miejsce w mniej niż minutę, czyli do samochodu ojca wróci w jakieś pięć… jeśli A. Sharman nie będzie się grzebać. Joe z kolei wcale nie chciał, by szybko dotarli na dziewiąte piętro. Tyler Matheson i reszta jego towarzystwa pewnie nieźle teraz rozpraszała panią Harley, lecz do tej pory raczej już się połapała, że go nie ma. Na pewno liczyła wszystkich przed wejściem do studia i poprosiła Toby’ego o podniesienie alarmu. Dlatego Joe marzył, by winda zwolniła, gdyż był pewien, że kiedy dotrą do dziewiątego piętra, na korytarzu migać będzie czerwone światło, a z głośnika ktoś będzie wywoływał jego imię, niczym w centrum handlowym podczas poszukiwań zaginionego dzieciaka.

Hugo, podobnie jak Sasha, chciał desperacko opuścić windę. Głównie z powodu zdenerwowania dyszącym, spoconym mężczyzną z wózkiem, który także będzie niedługo wysiadał. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie, a Hugo miał przecież na sobie zamszowe buty od Toma Forda. Sasha w ogóle nie przejmowała się swoimi butami, za to obawiała się, że mężczyzna z wózkiem lada chwila zemdleje.

– Dobrze się pan czuje? – zapytała cicho, spoglądając na jego dłonie.

Jego kłykcie były tak białe od kurczowego trzymania się wózka, że dziewczyna musiała stłumić w sobie odruch zaciśnięcia własnych pięści. Mężczyzna w odpowiedzi próbował się uśmiechnąć, bezskutecznie, lecz przynajmniej skinął głową, wyraźnie niezdolny do niczego więcej. Zanim Sasha zapytała, czy jest tego pewien, jego powieki opadły. I tyle. Wózek wyślizgnął mu się z rąk i pognał do przodu, rozganiając zebranych jak kula, która uderzyła w szóstkę kręgli. Spadające pudła wywołały serię westchnięć, gdy wszyscy uskakiwali, unikając zderzenia z kartonami głucho lądującymi na podłodze.

W tym zamieszaniu Hugo upuścił telefon, a Sasha paczkę, która wsunęła się pod brudne gumowe koła wózka. Spróbowała po nią sięgnąć, lecz Joe był szybszy, wyciągając w przód męską rękę. Paczka okazała się jednak niespodziewanie ciężka, więc ostatecznie przewrócił się z wyraźnym stęknięciem.

Po tym wszystko się uspokoiło, a każdy z zebranych patrzył na mężczyznę oraz Joego leżącego na nim z rozłożonymi nogami i tyłkiem wycelowanym w górę. Velvet mogła dostrzec sklepową etykietę na podeszwie buta chłopaka, właściwie jej fragment, który po bezskutecznych próbach oderwania pozostał jako biały ślad na czarnej gumie. Później będzie zachodziła w głowę, dlaczego zarejestrowała ten detal, zamiast zwrócić uwagę na nieprzytomnego mężczyznę na ziemi… ale póki co jedyne, co widziała, to ta etykieta na bucie i zarys telefonu w tylnej kieszeni spodni Joego. Pozostali jednak skupili się na mężczyźnie. Leżał na boku, a jego kończyny rozrzucone były w nieładzie pod różnymi kątami, jak u marionetki, której obcięto wszystkie sznurki. „Dokładnie tak było”, pomyślał Dawson: w jednej chwili mężczyzna stał pośrodku, trzymając wózek; potem gwałtownie opadł na podłogę, jakby ktoś odciął sterowanie. To wyglądało zupełnie inaczej niż w telewizji: nie było krzyku, melodramatycznego omdlenia; nie było też materaca, na którym można było wylądować. Facet po prostu upadł.

Hugo nie powinien być tym tak wstrząśnięty, on wie, jak to jest. W końcu nieraz widział mdlejące dziewczyny (zaburzenia odżywiania i zbyt dużo szampana to nie jest dobre połączenie, prawda?), ale nigdy wcześniej nie widział mdlejącego mężczyzny. Takiego, któremu urwał się film – owszem. Nawet często, zwłaszcza w taksówce albo na kanapie w JuJu. Tylko że zwykle było to zabawne – ot pretekst do kilku zdjęć lub namalowania kutasa na policzku.

To zabawne nie było.

Gdy zaczęli zbliżać się do mężczyzny, po windzie przebiegła fala szeptu: „Czy on żyje?”. Jedynie Hugo nie podszedł bliżej. Zamiast tego patrzył, jak Dawson pomaga Joemu wstać, a następnie układa paczki z powrotem na wózku, by zrobić trochę miejsca. Sasha w pierwszym odruchu chciała zadzwonić po pomoc, ale gdy sprawdziła telefon i zdała sobie sprawę, że nie ma zasięgu, jej serce zaczęło walić tak mocno, że zacisnęła wargi z całej siły, jakby bała się, że może wyskoczyć tą drogą. Pomyślała sobie, że Dawson jest całkiem pomocny – właśnie schylał się, by pomóc Kaitlyn.

To właśnie Kaitlyn była pierwszą, która się odezwała.

– Niech wszyscy się odsuną. – Jej głos brzmiał znacznie pewniej, niż sama się czuła. – Dajmy mu trochę przestrzeni.

Nikt się jednak nie ruszył, musiała więc zepchnąć Dawsona ze swojej drogi.

– Naciśnij alarm. – Wskazała na Velvet, która jedynie zamrugała.

Ale już nie musiała. Sasha wyciągnęła rękę pierwsza i nacisnęła przycisk, a gdy to zrobiła, krzyknęła gwałtownie i złapała się za poręcz. Światło w windzie zamrugało, a ta zatrzęsła się i zatrzymała.

– Co jest, kurwa? – syknął Hugo, wyrażając myśl wszystkich. – Dlaczego się zatrzymaliśmy?

– Jesteśmy na dziewiątym? – Dawson spojrzał na drzwi, czekając, aż się otworzą.

Gdy to się nie stało, Hugo wyprostował się i spojrzał na Sashę.

– Co ty nacisnęłaś?

Sasha spojrzała na panel z przyciskami, a potem na Hugona. Miała serce w gardle.

– Alarm.

– To dlaczego nic nie dzwoni?

– Nie wiem.

– Pokaż – powiedział Hugo, podchodząc do Sashy i odsuwając ją na bok.

Nacisnął guzik alarmu i z całą pewnością usłyszał w szybie windy jego sygnał.

Nacisnął jeszcze raz, by udowodnić, że wszystko działa.

– Nacisnęłam alarm – upierała się Sasha, patrząc na Hugona i pozostałych. – Naprawdę. Nacisnęłam alarm.

Dawson oblizał się i spojrzał na panel.

– Nacisnęłaś guzik „Stop”.

– Nie. – Sasha odwróciła się, by spojrzeć jeszcze raz na guziki i rzeczywiście, nad guzikiem „Alarm” znajdował się guzik „Stop”.

– Nacisnęłaś, kurwa, stop! – wrzasnął Hugo, podchodząc do niej bliżej.

– Nie – powtórzyła Sasha.

– Ja pierdolę, co za idiotka.

– Nie. Nacisnęłam alarm! – ryknęła Sasha i poczuła w sobie ogień.

– Spokój! – rzucił Joe, który po raz pierwszy zabrał głos. – Naciśnij jeszcze raz, to pojedziemy dalej.

Sasha spojrzała na niego zmieszana.

– Alarm?

– Nie! – krzyknął Hugo. – Stop, idiotko!

– Przestań tak na mnie mówić.

– Przecież jesteś idiotką.

– Na litość boską, uspokójcie się. – Velvet wstała, opierając ręce na biodrach. – Ten facet potrzebuje pomocy, a wy się kłócicie, co kto nacisnął. Po prostu naciśnij jeszcze raz guzik „Stop”, to ruszymy.

Sasha nacisnęła, lecz nic się nie stało.

– Jeszcze raz – powiedział Hugo.

Nacisnęła jeszcze raz, z takim samym efektem.

Nic.

– Nie rusza się – powiedział Joe, patrząc na ich dwójkę. – Dlaczego nie jedziemy? – Teraz spojrzał na mężczyznę na podłodze i zauważył, że jego twarz traci kolor. – Ktoś zna się na pierwszej pomocy? – zapytał cicho, ale Kaitlyn już klęknęła obok mężczyzny, ostrożnie przewracając go na plecy.

– Zrobiłam kurs na letnim obozie rok temu – wyjaśniła, wskazując na Dawsona, by pomógł jej z nogami. Gdy ten skończył, mężczyzna leżał wyprostowany na środku windy, stopami skierowany w stronę drzwi.

Sasha zmarszczyła brwi, zaciskając ręce na telefonie.

– Czy z nim wszystko w porządku?

– Oczywiście, że nie – westchnął Hugo ze zniecierpliwieniem, po czym sięgnął po swój telefon leżący na podłodze i zaczął szukać obić.

Sasha skrzyżowała ramiona, przechyliła głowę i zapytała:

– Jak to ma nam pomóc?

– A jak ma nam pomóc zadawanie głupich pytań?

– Przynajmniej próbuję. A ty co robisz?

Hugo uniósł telefon.

– Dzwonię po pomoc.

– Co? Masz telefon na magię, że jesteś w stanie zadzwonić z windy, w której nikt nie ma zasięgu?

Hugo zacisnął wargi, gdy zdał sobie sprawę, że Sasha ma rację, lecz nim zdołał wymyślić ripostę, stanęła przed nim Velvet.

– Możecie się w końcu zamknąć?

„Właśnie, zamknijcie się”, niemalże dodała Kaitlyn. Nie mogła się skupić, gdy gadali, jej myśli skakały w przód i w tył, jak ptak złapany w sieć. Tak naprawdę w zeszłe lato była na kursie pierwszej pomocy; napisała fanfika o Jem i Ace z „Liceum Dedmana”, którzy ukończyli razem taki kurs na wakacyjnym obozie. Teraz jednak, w emocjach, nie potrafiła sobie nic przypomnieć.

„Myśl, Kaitlyn”.

– Dr ABC – powiedziała Velvet, wskazując palcem na Kaitlyn. – W naszej szkole jakiś czas temu był facet z karetki ze szpitala św. Jana. DR ABC, pamiętam, bo potem Mark Barton przezywał mnie DOKTOR D JAK DUPA.

Hugo zachichotał, ale reszta go zignorowała.

W mózgu Kaitlyn coś się odblokowało. D. R. A. B. C.1

– Danger. Response. Airway. Breathing. Circulation – wyrecytowała, wyraźnie spokojniejsza.

Velvet pokiwała głową i uklękła naprzeciwko Kaitlyn. Mężczyzna leżał na plecach między nimi.

– Żadnego zagrożenia nie ma. W sensie, nie znajdujemy się na środku drogi czy w innym miejscu, gdzie może nas najechać autobus czy coś.

Tym razem to Kaitlyn pokiwała głową.

– Reakcja. – Wzięła głęboki oddech i spojrzała na mężczyznę.

– Dzień dobry. Jestem Kaitlyn – powiedziała tak głośno i wyraźnie, jak pozwoliło jej na to zdenerwowanie. – Czy wszystko w porządku? Czy pan mnie słyszy?

Zero reakcji.

– Jeśli pan mnie słyszy, niech pan otworzy oczy.

Nadal nic.

Sięgnęła po jego rękę. Była wilgotna jak świeżo użyta kostka mydła.

– Jeśli pan mnie słyszy, proszę ścisnąć moją dłoń.

Nic.

Spojrzała na Velvet.

– Jak on ma na imię?

Na żółtej smyczy na szyi wisiała plakietka. Odwróciła ją.

– Steven.

Kaitlyn spróbowała jeszcze raz, potrząsając jego ramionami.

– Panie Stevenie, czy pan mnie słyszy?

Zero reakcji.

Potrząsnęła nim bardziej zdecydowanie.

– Czy pan mnie słyszy, panie Stevenie?

Nic.

Kaitlyn poczuła, jak narastająca w niej panika szuka drogi wyjścia, spróbowała połknąć ją z powrotem. Czuła się jak puszka coli, którą Danny Taylor wstrząsnął na placu zabaw i otworzył. Mimo że Kaitlyn wcale nie stała blisko, i tak odskoczyła, gdy ku radości Danny’ego pióropusz piany obryzgał wszystko wokół. Właśnie tak się teraz czuła: jeśli tylko otworzy usta, wyskoczą z niej wszystkie emocje.

Dlatego zamknęła oczy i wzięła kolejny wdech.

Gdy ponownie je otworzyła, Velvet ściskała płatki uszne mężczyzny.

– Dlaczego gmerasz mu przy uszach? – zapytał Hugo, nim zdążyła to zrobić Kaitlyn.

– Sprawdzam, czy reaguje na ból – odsyknęła Velvet.

– I co?

Velvet spojrzała na niego, zwężając powieki.

– A wygląda?

„A teraz to niby kto zadaje głupie pytania?”, pomyślała Sasha, podnosząc brew.

– Drogi oddechowe – podpowiedziała Velvet.

Kaitlyn pokiwała głową i wyciągnęła rękę, przyciskając dłoń do czoła mężczyzny. Było równie mokre, co jego dłonie. „To nie jest dobry znak”, pomyślała, kładąc dwa palce pod jego podbródek i przechylając głowę do tyłu w sposób, w jaki robiła to jedna kobieta na filmiku w sieci; na tym, który oglądała, gdy przygotowywała się do pisania swojego fanfika. Pochyliła się i czekała, próbując usłyszeć oddech, lecz nic z tego.

– Wszyscy cisza! – rzuciła Velvet, patrząc na zmagania Kaitlyn.

Cała czwórka nie wydawała jednak żadnego dźwięku, skupiając się wokół Kaitlyn i mężczyzny w ogłuszającym milczeniu.

– I co? – zapytała Velvet.

Kaitlyn pokręciła przecząco głową.

To wywołało falę pomruków i sapnięć, które oszołomiły Kaitlyn.

– Jest już za późno – powiedziała, zdejmując palce z podbródka mężczyzny.

Velvet spojrzała na nią zdziwiona.

– Co?

– Nie ma pulsu. Jest martwy.

– Nie może być. – Velvet znów zbliżyła się do mężczyzny. – Pozwól mi spróbować.

Przycisnęła dwa palce w okolicach jabłka Adama i czekała, lecz nic nie poczuła.

– Spróbuj na nadgarstku – powiedział Joe i wrócił do żucia dolnej wargi.

Spróbowała z takim samym efektem.

– Może powinniśmy zrobić usta-usta? – zasugerował Dawson, lecz Velvet go uciszyła. Jej dłoń spoczęła na klatce mężczyzny, a ucho skierowała do jego ust. Chciała się upewnić, czy faktycznie nic nie słychać.

Oczywiście nic nie usłyszała. Dawson zaczął kręcić się w panice. Przypominało mu to scenę, którą robił w „Liceum Dedmana”, gdy dziewczyna, w której się zakochał, uległa wypadkowi samochodowemu, a on musiał ją ugryźć, ratując jej życie, a zarazem je kończąc. Przynajmniej tak to widział; zobowiązał ją tym do wiecznego picia krwi i unikania światła słonecznego. Widzowie pokochali tę scenę, nagradzając go nagrodą Teen Choice.

– Umiesz robić usta-usta? – zapytał Velvet, znów siadając na podłodze. Dziewczyna potrząsnęła głową i zwróciła się do Kaitlyn:

– A ty?

Kaitlyn również potrząsnęła głową.

– On odszedł.

– Musimy spróbować. – Dawson rozejrzał się po windzie. – Ktoś wie, jak się robi usta-usta?

– On już odszedł – powtórzyła Kaitlyn, tym razem znacznie dobitniej.

– Dokąd?

– Do krainy Hefalumpów – syknął Hugo. – A myślisz, kurwa, że gdzie? Umarł!

– Ale przecież przed chwilą tu był. – Dawson spojrzał na ciało mężczyzny. – Był, o, tutaj.

Wszyscy patrzyli na siebie, wyłączając Hugona, który patrzył na ręce Velvet, spoczywające na klatce piersiowej mężczyzny. Czekał na ich ruch, lecz się nie doczekał.

Byli tutaj w szóstkę.

1

Dr ABC – akronim mnemotechniczny, funkcjonujący także w języku polskim, pozwalający na zapamiętanie właściwej sekwencji działań podczas resuscytacji oddechowo-krążeniowej. Kolejne litery oznaczają odpowiednio angielskie słowa: dangerresponseairwaybreathingcirculation (pol. zagrożenie – reakcja – drogi oddechowe – oddychanie – krążenie) [przyp. tłum.].

Uziemieni

Подняться наверх