Читать книгу Odwet - Vincent V. Severski - Страница 15
| 14 |
ОглавлениеWyszedł za dom i najpierw zdjął czarny kombinezon, potem maskę i dopiero na końcu ochraniacze z butów. Wszystko było lepkie od krwi. Włożył je do plastikowej torby na śmieci, do drugiej torebki trzydziestocentymetrowy nóż kuchenny i dopiero teraz ostrożnie ściągnął zakrwawione lateksowe rękawiczki. Z kieszeni wyjął nową parę. Zawiązał obie torby. Nasadził na głowę głęboką bejsbolówkę, schowaną dotąd w tylnej kieszeni spodni.
Z ogrodu wyszedł tą samą drogą, którą do niego wszedł. Tak zaplanował. Wokół było cicho, żadnego ruchu, w oddali mruczało miasto. Przedarł się przez krzaki i podszedł do płotu, skąd mógł sprawdzić ulicę za domem. Po obu stronach jezdni, w słabym świetle latarń, stały zdezelowana ciężarówka, traktor z przyczepą i kilka samochodów osobowych. Odczekał chwilę i kiedy uznał, że nikogo nie ma, najpierw przerzucił worek przez trzymetrowy płot, a potem wybił się mocno obunóż, chwycił za szczyt ogrodzenia, podciągnął i jednym ruchem przerzucił ciało. Zeskoczył i od razu przykucnął za samochodem, nasłuchując. Po chwili, gdy był już pewny, że jest bezpiecznie, podniósł się i szybkim krokiem ruszył w lewo. Samochód zaparkował dwie przecznice dalej. Torbę wrzucił do bagażnika, ale nóż, który kupił rano na bazarze, zatrzymał jeszcze w samochodzie. To była jedyna broń, jaką miał.
Odpowiednie miejsce wybrał już wcześniej. Pięćset metrów dalej znalazł ruiny starego magazynu, gdzie miejscowa biedota zaopatrywała się w kamień, cegły i złom. Nie było to miejsce idealne, ale wystarczająco odludne, by mogło odegrać swoją rolę.
Z bagażnika zabrał torbę z ubraniem i przygotowaną wcześniej butelkę benzyny. Wszedł za zawaloną ścianę, gdzie wśród gruzu stała zabrudzona smarem beczka. Wrzucił do niej torbę, wylał benzynę i na wierzchu położył plastikową butelkę. Z beczki wystrzelił jaskrawy płomień, oświetlając jego skupioną twarz. Mężczyzna w bejsbolówce odczekał chwilę, zanim się upewnił, że wszystko spłonie. Teraz musiał się pozbyć noża. Wcześniej pięćdziesiąt metrów dalej znalazł wychodzący z ziemi otwór rury. Sprawdził, że jest bardzo głęboka, więc idealna, by spuścić do niej nóż.
Dochodziła pierwsza, kiedy wrócił do samochodu. Wszystko szło dobrze, tak jak zaplanował. Żadnych niespodzianek, błędów. Może nawet poszło łatwiej, niż się spodziewał. Miał dwa plany awaryjne, ale do żadnego nawet się nie zbliżył.
Przejechał trzy kilometry. Minął drogę nadbrzeżną i zjechał w zwykłą szutrówkę, która po stu metrach przeszła w skalisty dukt prowadzący wprost do morza. Była jasna noc. Wzeszedł księżyc i zawisł nad morskim horyzontem.
Wyjął z bagażnika kanister, oblał samochód benzyną z zewnątrz i od środka. Rzucił zapałkę i noc rozświetliła ognista łuna. Natychmiast ruszył drogą wzdłuż wybrzeża w kierunku świateł miasta. Tak zaplanował i tak musiał zrobić. Był przekonany, że policja nie poradzi sobie z dowodami i da się zwieść, ale postanowił wszystko wyczyścić do końca.
Wiedział, że go widzieli, ale się tym nie przejmował. Chciał, żeby się bali. Kiedy człowiek się boi, popełnia błędy, bo kieruje nim strach, który pobudza zaburzoną wyobraźnię. Sam znał to uczucie dobrze, bo niegdyś bardzo często się bał. Kiedy jednak adrenalina osiągnęła maksymalne stężenie, zobaczył śmierć na żywo, a potem sam zaczął ją zadawać – przestał się bać. Miał przewagę nad każdym, bo nie znał wyrzutów sumienia.
Dróżka, którą szedł wzdłuż skalistego brzegu, zamieniła się w wąską ścieżkę. Noc była pogodna i jasna, a morze spokojne jak jezioro z pływającym w nim księżycem, więc pomyślał nagle, że niczego teraz nie pragnie bardziej, niż zanurzyć swoje spocone ciało w chłodnej wodzie i obmyć je ze wspomnień.
Znalazł małą zatokę, rozebrał się do naga i zsunął po skale w atramentową letnią toń. Leżąc już na plecach, rozłożył szeroko ręce i nogi i wydało mu się, że jest lżejszy od wody. Czuł, jak powoli odpływa z niego napięcie, rozluźniają się napięte mięśnie. Oddychał pełną piersią. Patrzył na upstrzony gwiazdami granat i był teraz nasionkiem w żarnach Boga, gdzieś między niebem i ziemią. Zamknął oczy.
Był bardzo wyczerpany, ale zadowolony. Pierwszy raz zabił w ten sposób i nie przypuszczał, że pójdzie mu aż tak gładko. Początkowo myślał, że może się zawahać, nie uderzyć zdecydowanie i spokojnie, a wtedy straci efekt zaskoczenia i być może przegra. Jednak w decydującej chwili myślał jasno i logicznie. Nie mieli żadnych szans.
Do hotelu dotarł, gdy już świtało. Recepcjonista nawet nie podniósł na niego wzroku.
Samolot do Paryża miał dopiero o trzynastej. Postanowił najpierw się wykąpać, bo czuł na sobie sól morza, a potem przespać się kilka godzin przed odlotem. Zjadł zimnego falafela, którego kupił rano na bazarze, i popił colą. Rozebrał się i zaczął dokładnie przeglądać swoje ubranie. Nie znalazł żadnych śladów krwi. Przez chwilę zastanawiał się, czy i jego nie powinien spalić, bo mikroślady zawsze gdzieś zostają. Pomyślał jednak, że zaryzykuje. Bardzo lubił tę zieloną koszulkę i spodnie Levisa.
– Fuck! – zaklął głośno, bo dopiero teraz przypomniał sobie, że powinien wysłać esemesa.
Jednak zdenerwowałeś się bardziej, niż ci się wydawało – pomyślał i sięgnął po telefon.