Читать книгу Odwet - Vincent V. Severski - Страница 5

| 4 |

Оглавление

Kiedy Zenonik pił whisky z generałem Al-Burgibą, Yacef cały czas siedział w westybulu i siorbał herbatę, zerkając od niechcenia na telewizor, w którym leciał właśnie mecz piłki nożnej. Dochodziła północ, gdy zadzwonił Zenonik i bełkotliwym głosem polecił mu podstawić samochód przed wejściem i czekać.

Pojawił się po piętnastu minutach. Szedł, mocno się zataczając, z wyraźnym odchyleniem w lewo. Yacef nie dostrzegał w tym nic śmiesznego, bo był pobożnym muzułmaninem i nie pił alkoholu. Nie bronił tego innym, ale kiedy widział żałosny obraz człowieka, który nie panuje nad swoim ciałem ani umysłem, cieszył się, że wierzy akurat w Allaha, chociaż nie był to Bóg idealny. Przynajmniej dla niego.

Zenonik miał poważny kłopot z zapakowaniem się do samochodu, więc Yacef musiał mu pomóc. Kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, poczuł, że wnętrze wypełnia odór alkoholu, więc uchylił okno i podkręcił dmuchawę w klimatyzacji.

– No i cooo… – zaczął Zenonik – dalej nas śledzą? Eeech… – Wypuścił strumień alkoholowego powietrza prosto na kark Yacefa. – Eeech… dobry z ciebie kierowca, dobry… dobry chłop jesteś, Yacef. Aaale… cwaniaczek też taki cwany… – Zaczął grzebać w kieszeniach. – Aaa… mam, mam. – Wyjął telefon. – A już myślałem, że go gdzieś, kurwa, zgubiłem. No… śledzą nas?

– Nie widzę – odparł Yacef.

– Aaa… jasne, chłopie! – Zenonik uniósł głos i palec wskazujący. – Bo ja już wszystko wiem. A co? Myślałeś, że Polak to taki tępy i można go tego…

– Nie wiem, o czym pan mówi – wtrącił spokojnie Yacef i pomyślał, że z tym alkoholem to Prorok miał pełną rację.

– Ale muszę ci powiedzieć, że jest dobrze, wcale mi to nie przeszkadza, że ty… a wprost przeciwnie, nawet bardzo mi to na tak – Zenonik wyrzucił z siebie całkiem składnie. – Wiesz… ja dużo wiem i wszystko widzę.

– Nie mam wątpliwości – odpowiedział Yacef, a Zenonik zamilkł.

Ruch na ulicach zamierał. Wielkie miasto zapadało w nocny letarg, lepki od potu. Algier nie miał już w sobie nic z uroku francuskiej kolonii, która żyła nocą. Ale dzisiaj i tak prawie nikt nie pamiętał, jak było wcześniej.

Yacef urodził się dziewiętnastego czerwca 1965 roku i był Kabylem. Tego dnia bezkrwawo władzę przejął pułkownik Bumedien, a w Algierze już dawno nie było pieds-noirs, chociaż zostały po nich białe domy. Nie tęsknił za Francuzami, mimo że ich lubił. To było dziwne uczucie, bo jeden stryj zginął pod Monte Cassino, a drugi zamęczony w Kasbie przez spadochroniarzy generała Massu.

Na Chéraga dojechali w ciągu piętnastu minut. Zenonik, zamiast powiedzieć, co wie i widzi, spał z głową odchyloną do tyłu, telefonem w dłoni i ciężko oddychał, jakby miał astmę. Yacef wykorzystał chwilę spokoju i jeszcze kilka minut pojeździł po okolicy, żeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Nie zauważył nic podejrzanego i wjechał na teren posesji francuskiego pułkownika. Mimo wszystko czuł niepokój i kiedy wysiadał, rozejrzał się jeszcze uważnie, chociaż napastnik mógł ukryć się gdziekolwiek. Krzaków, zakamarków i cienia było pod dostatkiem.

Na wszelki wypadek odbezpieczył pistolet. Otworzył drzwi i obudził Zenonika.

– Już jesteśmy? – zapytał Polak, jakby całkiem wytrzeźwiał. – Zmęczył mnie ten upał dzisiaj. To był dobry dzień… Która godzina? – Próbował spojrzeć na zegarek, ale tylko zmrużył oczy i wydął policzki. – Która jest?

– Za kwadrans pierwsza. – odparł Yacef, pomagając mu wysiąść.

– Ooo… jeszcze wcześnie. – Zenonik stanął na własnych nogach. – To był bardzo udany dzień. Prawda, Yacef?

– Prawda – odparł grzecznie kierowca, chociaż wcale nie uważał tego dnia za udany, bo wciąż czuł niepokój.

– Wprowadź samochód do garażu, a ja idę już do domu – zarządził Zenonik i ruszył niepewnie w kierunku drzwi.

Yacef odprowadził go wzrokiem. Wsiadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że wewnątrz zapaliło się światło. Wrzucił bieg i ruszył. Po kilku metrach skręcił w prawo – garaż był z drugiej strony budynku – i nagle zauważył w lusterku cień postaci, która majaczyła między potężnym liściem agawy i pniem akacji. Z całej siły wbił nogę w hamulec, wyszarpnął pistolet i wyskoczył z samochodu.

– Widziałem cię! – krzyknął po arabsku i skierował broń w stronę krzaków.

Noc była księżycowa, niebo pogodnie rozgwieżdżone, więc i cienie nabrały silnego kontrastu i ostrości. Yacef wiedział, że w taką noc wszystko można zobaczyć. Walczył z islamistami w Atlasie Tellskim, a na wojnie drzewa, krzewy i głazy czasami ożywają, potem złudzenia wywołują halucynacje, a stąd już blisko do przerażenia i szaleństwa. Lęk zabija żołnierza.

Yacef jednak potrafił zapanować nad strachem. Z trzymaną oburącz bronią, pochylony i gotowy do strzału zaczął zbliżać się do cienia, który wciąż stał wyprostowany w krzakach. Z każdym krokiem Yacef był coraz bardziej pewny, że to tylko cień, ale nie miał sobie za złe, że dał się zwieść. Widział wielu żołnierzy z podciętymi gardłami. Śmierć potrafi się dobrze ukryć.

Zrobił jeszcze krok, gdy na pierwszym piętrze Zenonik włączył światło. Snop padł wprost na krzaki i Yacef był już pewny, że to tylko złudzenie. Na wszelki wypadek zajrzał głębiej, obszedł zarośla z drugiej strony i nieco uspokojony wrócił do samochodu. Mimo to wydawało mu się, że wokół dzieje się coś dziwnego. Nie potrafił tego określić, ale znał to. Czuł lęk, przed którym nie można się zasłonić bronią.

Mieszkał na parterze. Zajmował nieduży pokój przy kuchni i chociaż obok był większy, wolał ten, bo miał drugie, oddzielne wyjście do garażu. Właściwie tylko tam spał. Oglądał telewizję i jadł w kuchni.

Pan Korczyk mieszkał w tym domu razem z żoną i dwójką dzieci. Często gościł znajomych z Polski, którzy zajmowali pokoje na parterze. Prowadził też intensywne życie towarzyskie, więc w kuchni na stałe pracowała Aisza, której Yacef pomagał, dowożąc zakupy z bazaru. Ciągle jeździł na lotnisko, zawoził do szkoły dzieci, a czasami był nawet przewodnikiem turystycznym. Dom tętnił życiem od rana do późnej nocy. Yacef czuł się potrzebny i był dobrze traktowany. Nie miał czasu na wspomnienia.

Odkąd przyjechał pan Zenonik, wszystko się zmieniło. Dom opustoszał, odeszła Aisza i Yacef został w kuchni sam z telewizorem, herbatą i odżywającymi wspomnieniami. Wprawdzie dostał podwyżkę, ale i tak prawie wszystkie pieniądze oddawał szwagierce Majsun, która samotnie wychowywała dwoje dzieci.

Kiedy wszedł do kuchni, Zenonik siedział przy stole. Stała przed nim butelka whisky i dwie szklanki.

– Nigdy ci nie zaproponowałem, ale jestem tu od niedawna. – Patrzył na Yacefa mętnym wzrokiem. – Napijesz się ze mną? – Nie czekając na odpowiedź, chwycił butelkę.

– Nie piję alkoholu – odparł spokojnie Yacef. – Ale mogę z panem posiedzieć.

– Nie wiesz, co tracisz, ale rozumiem… religia. Sam jestem katolikiem, ale niewierzącym. – Wlał sobie whisky na dwa centymetry i natychmiast wypił.

– Niewierzącym? – zapytał zdziwiony Yacef i włączył czajnik z herbatą.

– Nie zrozumiesz tego. – Zenonik spuścił głowę. – Miałem żonę, bardzo ją kochałem, a ona mnie zdradziła. Odeszła. – Trzymał szklankę w dłoniach i wpatrywał się w jej dno. – Zdradziła mnie z moim szefem… konsulem generalnym w Petersburgu… Wiesz, gdzie to jest?

– W Rosji.

– Kurwa, zdradziła mnie, a ja tak ją kochałem. – Zenonik pociągnął nosem. – Wiesz, byłem tam kiedyś konsulem… Kurwa, jak ja tej Rosji nienawidzę! A on starszy ode mnie o piętnaście lat, rozumiesz? Myślałem, że ich zabiję, a potem siebie, kurwa, nawet już wszystko zaplanowałem. Ty nie masz pojęcia, chłopie, jaki to ból. – Wlał sobie następną porcję, rozlewając alkohol po stole. – Nikomu o tym nie mówiłem. Ale co ty możesz wiedzieć. Przestałem wierzyć w Boga, który tak mnie skrzywdził, a ja przed nim przysięgałem jej miłość aż do śmierci. – Znów pociągnął nosem i wytarł go dłonią. – Chodzę do kościoła, ale o nic nie proszę, bo i tak nic mi Bóg nie da. Tobie dał? – Spojrzał na Yacefa spod przymkniętych powiek i widać było, że zaczyna odpływać. – Nooo… powiedz, dał ci coś… czy… ach… co ty możesz o tym wiedzieć. Eeech… – Machnął ręką i przewrócił szklankę, która przetoczyła się po stole i byłaby spadła, gdyby Yacef nie zdążył jej złapać w powietrzu.

Odstawił ją na stół i wstał, żeby wziąć ścierkę. Najpierw jednak nalał sobie herbaty. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że Zenonik leży na blacie z twarzą w kałuży whisky.

– Zaprowadzę pana do pokoju. – Potrząsnął nim.

Polak coś wymamrotał i zaczął się z trudem podnosić.

Yacef zarzucił sobie jego rękę na szyję i chwycił go wpół, podtrzymując za pasek od spodni, który werżnął się w miękkie ciało. Powoli, krok za krokiem, zaczęli posuwać się w kierunku schodów.

Dotarcie na piętro i do pokoju zajęło im kilka minut, chociaż Zenonik starał się współpracować. Był jednak zbyt ciężki. W końcu Yacefowi udało się położyć go na łóżku. Zdjął mu buty i poluźnił pasek, a potem przykrył kocem.

Zszedł na dół.

Był już bardzo zmęczony i chciał jak najszybciej się położyć, a musiał jeszcze posprzątać w kuchni, no i sprawdzić dom na parterze. Dopiero teraz sobie przypomniał, że nie zamknął bramy.

Nie piję alkoholu, a jednak muszę znosić jego skutki. Ciekawe, jak on działa? – pomyślał z odrobiną sarkazmu i ruszył przez hol do drzwi wejściowych, skąd było bliżej do bramy.

Na starym francuskim zegarze podłogowym, który stał przy drzwiach, była pierwsza siedemnaście. Najpierw zgasił światło i dopiero potem wyszedł przed dom. Do nocnego Algieru nadciągnął powiew znad morza i powietrze było przyjemnie chłodne. Yacef zaciągnął się nim głęboko i zamknął oczy. Pomyślał o Zenoniku. Nie wzruszyła go opowieść o niewiernej żonie i jego cierpieniu. Nie widział nic ludzkiego w opowiadaniu zasmarkanego pijaka, który nie zna Boga. On znał Boga i dzięki niemu mógł, kiedy tylko chciał, zobaczyć piękną twarz swojej Nadiry, spacerować z nią, objąć i całować.

Poczuł się dobrze. Otworzył oczy i ruszył w stronę bramy. Ściągnął skrzypiące metalowe wrota i spiął je łańcuchem. Wrócił do holu. Zamknął drzwi, założył metalową sztabę, która pamiętała czasy francuskiego pułkownika, i od razu ruszył w prawo do salonu, żeby sprawdzić okna wychodzące na taras. Od tego zaczynał obchód. Dopiero potem zaglądał kolejno do biblioteki, pokoi gościnnych i pomieszczeń gospodarczych. Kuchnia była jego miejscem, więc ją zostawiał na koniec.

Przez lata służby w tym domu wyćwiczył te procedury niemal do perfekcji. Wykonywał je automatycznie. Wchodził do pomieszczenia i zanim zapalał światło, z pamięci odtwarzał rozstaw mebli i przedmiotów, który potem porównywał z rzeczywistym obrazem. Podchodził do okien i dotykał każdej klamki, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma na niej obcych śladów. Wreszcie wyglądał przez okno i zaciągał dokładnie story, by chronić dom przed porannym upałem.

Wszystko było w porządku. Dotarł do kuchni. Wyłączył czajnik, w którym wciąż gotowała się woda. Przez chwilę zastanawiał się, czy ma jeszcze siłę wziąć prysznic. Zrezygnował i poczuł, że jest zadowolony z tej decyzji.

Pozostało zamknięcie drzwi do garażu. Robił to zawsze na końcu.

Wszedł do środka. Przeciągnął dłonią po karoserii i zebrał szary kurz miasta. Strzepnął go, jakby chciał zaklaskać, a resztkę roztarł. Doszedł do drzwi, przekręcił ze zgrzytem klucz w zamku. Dla pewności szarpnął jeszcze za klamkę i zgasił światło. Obrócił się i pomyślał, że powinien naoliwić zamek.

W garażu było ciemno i tylko poświata z otwartych drzwi wskazywała mu drogę. Zrobił kilka kroków i przystanął. Poczuł, że ciemność nie jest już taka przyjazna jak zawsze. Wróciło niepokojące wrażenie, że kryje się w niej coś obcego. Dotknął ręką kolby pistoletu i spojrzał w głąb mroku. Znów pojawił się lęk.

Jego zapach spłynął na niego niespodziewanie. I Yacef wiedział już, że stoi za nim cień. Nawet nie próbował walczyć, nie sięgnął po broń, która nagle straciła swoją moc.

Nie odwrócił się, chociaż mógł. Jeszcze chwilę odczekał i wtedy coś gorącego przesunęło mu się po szyi. Nie poczuł bólu i niemal natychmiast ciepła ciecz wylała mu się na pierś. Próbował ją zatamować, ale lepka krew tryskała między palcami. Oparł się o samochód i poczuł, że słabnie. Osunął się miękko na podłogę. Usiadł i zaraz położył się na plecach, wyciągnął ciało i wciąż trzymając się dłońmi za gardło, zobaczył pochylającego się nad nim mężczyznę z palcem na ustach. Ale tak naprawdę ujrzał Nadirę i też się do niej uśmiechnął. Nie czuł już żadnego lęku, tylko spokój, ciszę i chłód nocy.

Odwet

Подняться наверх