Читать книгу Odwet - Vincent V. Severski - Страница 4

| 3 |

Оглавление

W Agencji Wywiadu rozpoczynał się sezon urlopowy i na korytarzach robiło się coraz ciszej.

Był poniedziałek i zaczynał się ostatni tydzień Romana w pracy.

Chociaż dopiero w niedzielę wyjeżdżał z Bronkiem do Soliny, już przyniósł z piwnicy walizkę i zaczął składać rzeczy, które planował ze sobą zabrać. Jechali na dwa tygodnie do ośrodka Jodła, a właściwie małego pensjonatu nad samym zalewem, w którym zawsze spędzali dwa czerwcowe tygodnie. Kiedyś chodzili głównie po górach, więc i bagaż zabierali inny. Teraz bardziej obciążały ich książki.

Zaparzył sobie kubek herbaty ulung i przykrył go talerzykiem. To była pierwsza herbata tego dnia. Włączył VII symfonię Beethovena.

Podszedł do okna i szeroko je otworzył, jakby chciał, żeby piękne niebieskie niebo wlało się do środka, a muzyka wypłynęła na zewnątrz. Wciągnął powietrze nosem, przytrzymał w płucach i głośno wypuścił ustami. Czuł się świetnie, schudł cztery kilogramy, nic mu nie dolegało, serce pracowało równo i mocno, ustąpiły napady potów i mroczki w oczach. Roman był pełen optymizmu i chęci do życia. I nad szpitalem nie było ptaków. Roman nie zawsze lubił widok ze swojego okna, ale tego dnia nie mógł się nim nacieszyć.

Wrócił do kuchenki, zabrał swój metalowy kubek z talerzykiem i ostrożnie znowu wszedł do pokoju. Najpierw postawił na biurku kubek, a dopiero potem je obszedł, by usiąść. Przyciągnął do siebie niebieską teczkę z napisem dużymi drukowanymi literami: Teczka personalna, a pod nim, ręcznie, pochyłą kaligrafią – Olgierd Rubecki, leg. Ekiert.

Roman dostał od szefa Agencji polecenie, by zbadał życiorys byłego oficera wywiadu, prymusa Kiejkut rocznik 1995, więźnia islamistów w Iraku, rannego w akcji, w której zostali odbici zakładnicy, świeżego bohatera mediów, opinii publicznej i polityków. Szczególnie zainteresował się nim premier. Szef nie wyjaśnił, o jaki rodzaj zainteresowania chodzi, ale Roman i tak wiedział. Praktycznie każdy w Polsce znał teraz Olgierda Rubeckiego. W Agencji funkcjonował pod nazwiskiem Ekiert, ale najbliżsi, z czasów Kiejkut, nie mówili do niego inaczej niż Cezar.

Był inteligentny, wysportowany i elegancki w swoim własnym, wyszukanym stylu. Wyrobiony politycznie i bardzo medialny. Mówił prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem, nie epatował bazarowym patriotyzmem, swoim życiem dowodził, że nosi go w sercu, a nie w klapie marynarki. Jego publiczne wystąpienia przykuwały uwagę publiczności i zyskiwały pochwały dziennikarzy z lewej i prawej strony, bo Cezar był dokładnie pośrodku i każdy chciał się ogrzać w jego blasku. Dlatego komentatorzy nieustannie pytali, czy Agencja Wywiadu ma więcej takich ludzi, a wyborcy żądali, by zajął się krajem. Rubecki był zagrożeniem dla wielu polityków i mógł zatrząść sceną, więc siłą rzeczy budził niepokój.

Dla Romana było oczywiste, że premier chciałby wiedzieć, czy taki bohater jest rzeczywiście bez skazy, czy należałoby się z nim zaprzyjaźnić, czy raczej szybko go zatopić. Ale tak naprawdę najważniejsze było dla niego trzecie rozwiązanie, czyli diament z ukrytą skazą. Taki diament miałby największą wartość polityczną i Roman miał tę skazę znaleźć.

Mimo wątpliwości musiał wykonać polecenie, ale nie zamierzał nikomu ułatwiać zadania, ani Cezarowi, ani premierowi, i planował przejrzeć życiorys oficera w rutynowy sposób. Miał na to tydzień, nawet zbyt wiele jak na takie zadanie.

Otworzył teczkę i zaczął czytać kwestionariusz osobowy Olgierda Rubeckiego.


Dima spojrzał na zegar. Dochodziła dwunasta. Od pół godziny stał w gigantycznym korku na moście Siekierkowskim i nie mógł nic zrobić. Żadnego ruchu ani w przód, ani w tył. Chwilami miał ochotę po prostu wysiąść, zostawić ten pieprzony samochód tam, gdzie stoi, i pójść piechotą. Po twarzach innych kierowców widać było, że wszyscy mają podobne myśli.

Jechał do ośrodka Dobre Wspomnienia w Zagórzu, a dyrektor Zalewski miał być tylko do trzynastej. Zadzwonił do Dimy z samego rana i poprosił o pilną rozmowę w cztery oczy. „Pan Józef zaczyna stwarzać poważne zagrożenie dla innych pensjonariuszy i dla siebie” – rzucił z zacięciem w głosie i po chwili dodał mocniej: „Koniecznie musi pan coś z tym zrobić, bo w przeciwnym wypadku…” – urwał. „Przyjadę” – zapewnił Dima.

Sięgnął po telefon, by zadzwonić do Zalewskiego i powiedzieć, że się spóźni, gdy w samochodzie rozległ się sygnał rozmowy przychodzącej. Na telefonie wyświetlił się napis Tata.

– Tak, Roman? – Dima zaczął pierwszy.

– Gdzie jesteś?

– Stoję, kurwa, w korku na moście Siekierkowskim. A co?

– Ściągnij Sekcję na dzisiaj na osiemnastą i nie przeklinaj.

– Co się stało? – zapytał Dima zaciekawiony.

– Nie… nic takiego… drobna sprawa, ale pilna, i chcę ją załatwić przed urlopem.

– Jasne.

– Znasz Olgierda Rubeckiego?

– No… chyba każdy go zna… ale osobiście nie. A dlaczego pytasz?

– I co o nim sądzisz?

– No… bohater narodowy i nadzieja gawiedzi. Inteligentny, dobry w mediach, ale mnie nie bierze. Dziwny jest, sztuczny… – Dima zawiesił głos, jakby się nad czymś zastanawiał. – Wiesz… nie ufam mu. Jest w nim coś fałszywego. Mam kłopot z polubieniem bohaterów, ale może się mylę. A co?

– Nic takiego – odparł Roman. – Mam podobne wrażenie. Pogadamy wieczorem.

Piętnaście po dwunastej korek pękł i samochody ruszyły. Dima zadzwonił jeszcze do dyrektora Zalewskiego, że już jedzie, i wcisnął gaz. W końcu przedarł się bocznymi drogami od strony Wesołej i po kwadransie był w Zagórzu.

Dyrektor stał już przed wejściem i nerwowo palił papierosa.

– Pan Józef robi się coraz bardziej agresywny, proszę pana – zaczął od razu, jak tylko Dima się z nim przywitał. – Jak to będzie wyglądało, kiedy w telewizji powiedzą, że w Dobrych Wspomnieniach dwóch dziewięćdziesięciolatków pobiło się z powodów politycznych? Mało mamy problemów w kraju? Co za wstyd! Wie pan, ja muszę dbać o dobre imię naszego ośrodka. Mamy tutaj bardzo poważnych kuracjuszy i nie mieszamy się do polityki.

– Dobrze, panie dyrektorze. Co się stało? – Dima przerwał dyrektorowi monolog. – Znowu bójka?

– No tak, nikt teraz nie dojdzie, o co poszło. Świadkowie… wie pan, są mało wiarygodni. Ale wiadomo, że pierwszy zaatakował kulą pan Józef, a pan Gienek… wie pan, ten pilot, oddał swoją panu Józefowi w głowę. Poszło o tego marszałka… Rokossowskiego, ale o co dokładnie… – Dyrektor wzruszył ramionami. – Problem w tym, że pan Gienek ma poważne obrażenia na ramieniu i twarzy, więc jest problem, bo teoretycznie trzeba to zgłosić na policji. Rodzina przyjedzie, zobaczy, że ma uszkodzenia ciała… – Rzucił papierosa na ziemię, rozdeptał i czubkiem buta wepchnął do burzownika. – Panie, co ja z nim mam! Wszyscy grzecznie sobie posypiają, a ten pana… podopieczny ciągle się awanturuje. Wie pan, jak go nazywają Ukrainki? Pan Ninja! I to wcale nie jest śmieszne – dorzucił podniesionym głosem, widząc uśmieszek, który przebiegł przez twarz Dimy. – Umówmy się w ten sposób. Pan z nim porozmawia teraz, spróbuje na niego wpłynąć, a jak to się powtórzy, poproszę… będzie pan musiał znaleźć dla niego inny ośrodek. Rozumiemy się?

– Rozumiemy – odparł Dima.

Od razu wiedział, że już powinien szukać nowego miejsca dla Józefa. I dyrektor oczywiście też to wiedział. Ani Józef, ani pan Gienek nie pamiętają nawet, że się pobili, nie mówiąc już o co. Mimo to Dima czuł się w obowiązku porozmawiać z Józefem.

W środku było gorąco, więc mimo otwartych okien przykry zapach starych ludzi stał się wyjątkowo mocny. Ukrainka Luba od razu powiedziała mu, że Józef jest na tarasie, i wskazała mopem kierunek.

Józef siedział na wózku rozebrany do pasa i najwyraźniej się opalał. Jego ciało było podobne do wysuszonej węgierki albo mumii. Głowa zakryta płócienną czapeczką spoczywała na piersi.

Dima podszedł bliżej, usiadł na krzesełku obok i dotknął jego dłoni. Była zimna, choć na zewnątrz było ponad trzydzieści stopni, i Dima w pierwszej chwili pomyślał, że Józef umarł. Potrząsnął nią, wtedy głowa starca delikatnie drgnęła i powoli zaczęła się unosić.

Józef otworzył oczy i przez moment wyglądał, jakby dopiero uruchamiał w sobie życie. Patrzył tępo przed siebie i jak ryba zaczął łapać powietrze. Po chwili przeniósł wzrok na Dimę i uśmiechnął się rzędem zepsutych zębów. Zacharczał, jakby chciał przetrzeć gardło, zebrał flegmę w ustach i splunął w chusteczkę, którą trzymał w dłoni.

– Przyniosłem ci zakupy. Chcesz banana? – zapytał Dima i widząc brak reakcji ze strony Józefa, włączył jego aparat słuchowy. – Chcesz banana?

Starzec pokiwał głową.

– Jak się czujesz?

– Bardzo dobrze, ale dlaczego mnie tu więzisz? – wydusił z siebie po chwili i wydął usta. – Jak na takiego przeterminowanego człowieka, to nawet świetnie. – Zmienił ton, jakby zapomniał, co powiedział przed chwilą. – Dziękuję, że wpadłeś. – Uśmiechnął się. – A co u Rosy?

– Jest na wczasach nad morzem – odpowiedział Dima, jak zawsze kiedy Józef o nią pytał, i wręczył mu obranego banana.

– Przybliż się… – Starzec skinął na Dimę wykrzywionym od gośćca palcem. – Tutaj podsłuchują i kradną – wyszeptał i rozejrzał się z niepokojem. – Pełna inwigilacja, trzeba uważać, co się mówi. Te Ukrainki… przeszukują mi szafkę. Pełno tajniaków i donosicieli. Wczoraj widziałem tam… – wskazał głową w stronę drugiego tarasu – dwóch enkawudzistów.

– To rzeczywiście podejrzane! – wyszeptał Dima wprost do jego aparatu. – Wiesz co, Józek? Tu się robi niebezpiecznie i chyba czas znów zmienić kwaterę. Co ty na to?

– Czas, czas… – Józef pokiwał głową na znak, że się zgadza, i zasnął z bananem w dłoni.


Dochodziła dwunasta, kiedy Roman Leski skończył czytać teczkę personalną Olgierda Rubeckiego. Położył na niej pulchną dłoń i zdjął okulary.

Dobry oficer, ale do naszej Sekcji chybaby się nie nadawał – pomyślał. Skąd u niego nagle takie parcie na media i politykę? W charakterystyce psychologa i testach tego nie widać. Wprost przeciwnie. Skromny, wycofany, ambitny, ale z umiarem, o wysokim IQ, pomysłowy… – Roman powtarzał w pamięci sformułowania z karty ocen Rubeckiego. Psycholog się pomylił, nierzetelnie zbadał kandydata czy olał robotę?

Za pół godziny w kawiarni na placu Unii Lubelskiej miał spotkanie z kandydatem do pracy w Sekcji, który jednak nie musiał przechodzić badań.

Po niedawnych wydarzeniach, kiedy Sekcja została zaatakowana w Warszawie, Roman doszedł do wniosku, że jest im potrzebne profesjonalne wzmocnienie. Nowy szef, Hafner, bez żadnych pytań wstępnych wyraził zgodę na dodatkowy etat. To był czas, kiedy premier Bolecki nie mógł się nadziwić skuteczności Sekcji.

Roman zaczął się rozglądać za odpowiednim kandydatem. Wiedział, kogo szuka i gdzie. Miał to być ktoś, kto może wkroczyć do akcji z marszu, bez specjalnego szkolenia, kto rozumie sens istnienia takiej jednostki jak Sekcja. Roman nie miał czasu na sprawdzanie kandydata. Musiał to być ktoś gotowy do akcji, kto profesjonalnie zadba o bezpieczeństwo, weźmie na siebie rozpoznanie i odciąży Monikę i Dimę, wesprze Witka i Elę, która jest w ciąży. Najważniejsze jednak, by dobrze wkomponował się w zespół.

Kandydat był jeden.

Roman zadzwonił do Konrada Wolskiego, byłego naczelnika Wydziału Q do zadań specjalnych. Nie znali się dobrze, ale Roman miał pełną wiedzę o wszystkich okolicznościach rozwiązania Wydziału oraz zwolnienia ze służby Wolskiego i jego zastępcy Sary Korskiej. Wiedział, że nikt lepiej nie przysłużył się Polsce w ostatnich latach niż oni, i doskonale rozumiał ich rozgoryczenie i niechęć do Agencji. Jednak dla prawdziwego oficera wywiadu bezpieczeństwo kraju było ważniejsze niż jakiekolwiek osobiste urazy, więc Wolski i Korska nie odmawiali Romanowi pomocy.

Już wcześniej do Sekcji przeszli Witek i Ela, najmłodsi oficerowie Wydziału, a teraz miał do nich dołączyć Lutek.

Roman trzymał tę informację w tajemnicy przed Sekcją. Wcześniej zapoznał się z jego teczką personalną i nie miał prawie żadnych wątpliwości, że jest to człowiek, jakiego szukał. Musiał jednak najpierw spojrzeć mu parę razy w oczy, porozmawiać, zapytać o kilka spraw, nim podejmie ostateczną decyzję.

Przez wiele miesięcy Lutek – dzięki pomocy kolegów z GROM-u – pracował w angielskiej firmie ochraniającej statki przed piratami na Morzu Arabskim, ale monotonia wodnego krajobrazu była ponad jego siły. W rzeczywistości nic nie męczyło go bardziej niż tęsknota za Ewą.

Do Polski wrócił miesiąc temu i już następnego dnia poszedł na pierwsze spotkanie z Romanem Leskim, człowiekiem, o którym dużo słyszał, ale którego nigdy nie poznał. Jako lojalny podwładny nie zgodziłby się rozmawiać z nim bez rekomendacji i zgody Konrada, którego wciąż uważał za swojego szefa.

Na początku Leski mu się nie spodobał. Zadawał dużo absurdalnych pytań i nie wyglądał na kogoś, kto ma kompetencje do pracy w wywiadzie. Porównanie Leskiego z Wolskim wypadło druzgocąco i Konrad musiał trochę popracować nad Lutkiem, by ten nie wycofał się od razu. Tym bardziej że nie mógł mu nawet powiedzieć, że Witek i Ela już pracują w Sekcji. Wprawdzie Lutek spotykał się z nimi przy różnych okazjach, ale młodzi zgodnie i przekonująco twierdzili, że są zatrudnieni w szwedzkiej firmie konsultingowej. A Lutek nie pytał jakiej.

O trzynastej trzydzieści Roman miał go poinformować, że zostaje przyjęty do Sekcji, i zapoznać z zadaniami. Doskonale znał życiorys swojego nowego współpracownika. Wiedział, co przeszedł na Gotlandii, w Moskwie i w Iranie, więc był pewien, że oferta nie zrobi na nim większego wrażenia, ale kogoś takiego właśnie potrzebował. Nie wiedział tylko jednego: że Lutek potrzebuje właśnie tego, co mu oferował.

Odwet

Подняться наверх