Читать книгу Nóż. Harry Hole. Tom 12 - Ю Несбё - Страница 5

CZĘŚĆ I
4

Оглавление

– Ostatnie zamówienia, bo zamykamy.

Harry wpatrywał się w drinka. Udało mu się go wydłużyć. Zwykle wlewał w siebie drinki, ponieważ lubił nie ich smak, ale działanie. Poza tym „lubił” nie było właściwym słowem. Potrzebował. Nie, „potrzebował” też nie. Musiał. Bez nich nie mógł żyć. Były sztucznym oddychaniem, kiedy połówka serca przestała bić.

Te adidasy musi się jakoś dać naprawić.

Znów wyjął telefon. Na liście kontaktów miał jedynie siedem osób, a ponieważ imię każdej z nich zaczynało się na inną literę, imiona i nazwiska zastąpił pojedynczymi literami. Wcisnął R i spojrzał na jej zdjęcie profilowe. Łagodne piwne spojrzenie, proszące o odpowiedź. Ciepła smagła skóra, prosząca, by jej dotknąć. Czerwone wargi, proszące o pocałunek. Czy będąc z kobietami, które rozbierał i z którymi sypiał w ostatnich miesiącach, bodaj przez jedną sekundę nie myślał o Rakel, nie wyobrażał sobie, że to ona? Czy rozumiały, a może nawet sam im o tym mówił, że śpiąc z nimi, zdradza je z własną żoną? Czy był aż tak bezwzględny? Na pewno. Bo odkąd powrócił z tymczasowego życia w roli prawdziwego człowieka, połówka jego serca z każdym dniem biła coraz słabiej.

Wpatrywał się w wyświetlacz.

I myślał o tym samym, o czym przed laty myślał codziennie, mijając tamten automat telefoniczny w Hongkongu. Że ona tam jest. Ona i Oleg. W automacie. Oddalona o dwanaście przyciśnięć klawiszy.

Ale to i tak było długo po ich pierwszym spotkaniu.

Pierwszy raz spotkali się piętnaście lat temu. Harry podjechał stromą krętą drogą do jej drewnianej willi na Holmenkollen. Samochód po dotarciu na miejsce zdechł, a wtedy z domu wyszła kobieta. Harry spytał o Sindrego Fauke, ona w tym czasie zamykała drzwi wejściowe i dopiero gdy się odwróciła i podeszła bliżej, zobaczył, jaka jest piękna. Czarne włosy, wyraźne, wręcz dziko rosnące brwi nad piwnymi oczami, mocno zaznaczone arystokratyczne kości policzkowe. Ocenił ją na mniej więcej trzydzieści lat. Była ubrana w prosty elegancki płaszcz. Głosem głębszym, niż zapowiadał to jej wygląd, poinformowała go, że Sindre Fauke to jej ojciec, ale już tu nie mieszka. Rakel Fauke mówiła ze swobodą i pewnością siebie, z przesadną, niemal teatralną dykcją, patrząc mu prosto w oczy. A kiedy ruszyła dalej, wydawało się, jakby szła po linie. Jak baletnica. Zatrzymał ją. Poprosił o pomoc w popchnięciu samochodu. Później odwiózł ją tam, dokąd się wybierała. Zgadali się, że studiowali prawo w tym samym czasie. Że byli na tym samym koncercie Raga Rockersów. Spodobał mu się dźwięk jej śmiechu, który nie był tak głęboki jak głos, tylko lekki i jasny niczym plusk strumienia. Jechała na Majorstua.

„Pytanie tylko, czy ten samochód tyle wytrzyma”, stwierdził wtedy. A ona przyznała mu rację. Jakby już wówczas domyślali się, że to, co jeszcze się nie zaczęło, nie zdoła przetrwać. Gdy miała wysiąść, musiał pchnąć zepsute drzwiczki od strony pasażera i wtedy zaciągnął się jej zapachem. Od momentu gdy się poznali, upłynęło trzydzieści minut, a on był oszołomiony tym, co się z nim działo. Pragnął jedynie ją pocałować.

„Może się jeszcze zobaczymy”, powiedziała.

„Może”, odparł i patrzył, jak Rakel krokiem baletnicy odchodzi w głąb Sporveisgata.

Następnym razem spotkali się na imprezie w Budynku Policji. Okazało się, że Rakel Fauke pracowała w dziale zagranicznym POT, Policyjnych Służb Bezpieczeństwa. Była w czerwonej sukience. Stali razem, rozmawiali, śmiali się. Potem rozmawiali jeszcze więcej. On opowiadał o swoim dzieciństwie, o siostrze zwanej Sio, która, jak sama mówiła, ma malutkiego downa, o matce, która umarła, gdy Harry był dzieckiem, i o tym, że musiał zająć się ojcem. Rakel opowiedziała o kursie rosyjskiego w wojsku, o pracy w ambasadzie norweskiej w Moskwie, o rosyjskim mężu, który został ojcem jej syna Olega, i o tym, że opuszczając Moskwę, opuściła również męża z problemem alkoholowym. Harry wyznał jej, że sam jest alkoholikiem, czego być może zdążyła się już domyślić, ponieważ na służbowej imprezie pił colę. Nie wyznał jej natomiast, że jego alkoholem był tego wieczoru jej śmiech, taki szczery, bezpośredni, jasny, i że Harry był gotów odkryć się przed nią w najbardziej idiotyczny sposób, byle tylko mógł go słuchać. A potem, pod koniec wieczoru, tańczyli razem. Harry tańczył. Do rozwlekłej, granej na fletni Pana wersji Let It Be. To był już ostateczny dowód na to, że się zakochał.

Kilka dni później poszedł z Rakel i Olegiem na niedzielny spacer. W pewnym momencie wziął ją za rękę, ponieważ było to naturalne. Minęła dość długa chwila, zanim oswobodziła dłoń. A kiedy Oleg grał w Tetris z nowym znajomym mamy, Harry czuł na sobie ciemne spojrzenie Rakel i wiedział, co ona myśli. Że alkoholik, zapewne podobny do tego, którego porzuciła, siedzi teraz u niej w domu z jej synem. Harry zrozumiał wtedy, że będzie musiał wiele udowodnić, aby uzyskać tu wstęp.

Udało mu się. Bogowie jedni wiedzą, jak było, ale może to Rakel i Oleg ocalili go przed zachlaniem się na śmierć. Oczywiście życie nie zmieniło się od tej chwili w nieprzerwany triumfalny pochód. Harry’emu od czasu do czasu zdarzało się polecieć na mordę. Były przerwy i rozstania, ale zawsze do siebie wracali. Bo znaleźli u siebie nawzajem skarb. Miłość. Miłość przez duże M. Tę, która jest tak wyjątkowa, że człowiek musi się cieszyć, jeśli będzie miał okazję ją przeżyć – i to odwzajemnioną – jeden jedyny raz w życiu. A przez ostatnie lata codziennie rano budzili się w harmonii i szczęściu tak mocnym i tak kruchym zarazem, że doprowadzało to Harry’ego do szaleństwa ze strachu. Kazało mu się skradać, jakby stąpał po cienkim lodzie. Więc właściwie dlaczego to się rozpadło? Oczywiście dlatego, że był taki, jaki był. Harry Fucking Hole. A raczej the demolition man, jak nazywał go Øystein.

Czy dałoby się przebyć tę drogę jeszcze raz? Podjechać do Rakel stromą krętą ścieżką, przedstawić się ponownie? Być mężczyzną, którego nigdy wcześniej nie spotkała? Oczywiście mógł próbować. Tak, mógł. A teraz pora na to była równie dobra jak każda inna. Wręcz idealna. Pozostawały tylko dwa problemy. Po pierwsze, nie miał pieniędzy na taksówkę. Ale to by się dało jakoś załatwić. Przejście do domu, gdzie parkował zasypany śniegiem ford escort, jego już trzeci samochód tej marki, zajęłoby mu nie więcej niż dziesięć minut.

Po drugie, ten głos, który mówił, że to nędzny pomysł.

Ale ten głos można uciszyć. Harry dopił drinka. Właśnie tak. Wstał i ruszył do drzwi.

– Do zobaczenia, kolego! – zawołał za nim barman.

Dziesięć minut później Harry stał na tylnym podwórzu przy Sofies gate i w zamyśleniu przyglądał się samochodowi zaparkowanemu przy okienkach piwnicznych w krainie wiecznego cienia między zaspami zlodowaciałego śniegu. Auto nie było wcale aż tak zaśnieżone, jak Harry przypuszczał, więc wystarczyłoby po prostu wsiąść, włożyć kluczyk, przekręcić, wcisnąć gaz. Piętnaście minut później byłby u niej. Otworzyłby drzwi prowadzące do wielkiej otwartej przestrzeni, będącej połączeniem przedpokoju, salonu i kuchni, zajmującej niemal cały parter. Zobaczyłby Rakel przy blacie koło okna wychodzącego na podwórze. Uśmiechnęłaby się lekko, ruchem głowy wskazała na elektryczny czajnik i spytała, czy Harry ciągle woli kawę rozpuszczalną od espresso. Aż jęknął, kiedy pojawił się ten przebłysk. I szpon w piersi.


Harry biegł. W Oslo niedziela po północy oznacza, że ma się ulice dla siebie. Popękane adidasy przytrzymywała nad kostką taśma Gaffa. Podążał tą samą drogą, którą biegła córka małżeństwa z Borggata, tak jak podała podczas przesłuchania – oświetlonymi ścieżkami i żwirowymi alejkami przez utworzony na zboczu wzgórza park rzeźb, dar ofiarowany miastu przez zajmującego się nieruchomościami biznesmena Christiana Ringnesa, a zarazem jego hołd złożony kobietom. Panowała całkowita cisza. Słychać było jedynie oddech Harry’ego i chrzęst żwiru pod podeszwami. Harry zbliżył się do miejsca, gdzie park wypłaszczał się ku błoniom Ekebergsletta, potem zaczął zbiegać w dół. Zatrzymał się przy The Anatomy of an Angel Damiena Hirsta, rzeźbie z białego marmuru – kararyjskiego, jak wyjaśniła mu Rakel. Pełna wdzięku postać siedzącej kobiety skojarzyła mu się z kopenhaską syrenką, ale Rakel, która jak zwykle poczytała coś na temat tego, co mieli obejrzeć, powiedziała, że punktem wyjścia dla tej rzeźby była L’Hirondelle Alfreda Bouchera z 1920 roku. Możliwe, ale różnica polegała na tym, że anioł Hirsta został tak ponacinany nożem i skalpelem, iż widać było trzewia, mięśnie, kości i mózg. Czy artysta chciał pokazać, że anioły od wewnątrz są ludźmi? Czy też że niektórzy ludzie są tak naprawdę aniołami? Harry przechylił głowę. Z tym ostatnim był gotów się zgodzić. Nawet po tylu latach i po wszystkim, co on i Rakel razem przeszli, nawet po rozłożeniu jej na czynniki pierwsze w takim samym stopniu, w jakim ona zrobiła to z nim, znalazł tylko anioła. Na wskroś anioła i człowieka zarazem. Jej zdolność wybaczania, która oczywiście stanowiła warunek związania się z kimś takim jak Harry, prawie nie miała granic. Prawie. Ale on, rzecz jasna, zdołał znaleźć tę granicę. I ją przekroczyć.

Spojrzał na zegarek i ruszył dalej. Zwiększył tempo. Poczuł, że serce pracuje mocniej. Jeszcze trochę przyspieszył. W mięśniach pojawił się kwas mlekowy. I jeszcze ciut szybciej. Czuł, jak krew krąży w ciele, porywa ze sobą produkty odpadu, wykreśla minione złe dni, wypłukuje szajs. Dlaczego wmawiał sobie, że bieganie jest przeciwieństwem picia, że stanowi odtrutkę? Przecież to tylko inny rodzaj odurzenia. No cóż, przynajmniej lepszy rodzaj. Wybiegł z lasu przed restauracją Ekeberg, niegdyś rozpadającą się ruiną w stylu funkcjonalizmu, gdzie we trzech – Harry, Øystein i Drewniak – wypijali w młodości swoje pierwsze piwa i gdzie siedemnastoletni Harry dał się poderwać kobiecie, która w jego pamięci zapisała się jako stara jak świat, choć z pewnością nie mogła mieć więcej niż trzydziestkę z hakiem. W każdym razie załatwiła mu nieskomplikowany debiut seksualny – zapewne nie tylko on poddał się jej zręcznej reżyserii. Od czasu do czasu zastanawiał się nawet, czy inwestor, który odnowił restaurację, nie był właśnie jednym z tych chłopaków, przekonanych o swoim długu wdzięczności wobec tego miejsca. Nie potrafił już sobie przypomnieć, jak wyglądała tamta kobieta, tylko w uszach ciągle miał jej gruchający szept: „Nie najgorzej, chłopcze. Przekonasz się, uszczęśliwisz niejedną i niejedną unieszczęśliwisz”.

A jedną i uszczęśliwił, i unieszczęśliwił.

Stanął na schodach zamkniętej, ciemnej restauracji.

Dłonie na kolanach, głowa spuszczona. Odruch wymiotny załaskotał go głęboko w gardle, usłyszał własny chrapliwy oddech. Policzył do dwudziestu, szeptem wypowiadając jej imię. Rakel, Rakel. W końcu się wyprostował i spojrzał w dół na rozpościerające się pod nim miasto. Oslo, miasto jesieni. Teraz, wiosną, przypominało rozkapryszoną o poranku kobietę, która obudziła się niechętnie w swoim łóżku i miała rację, mówiąc, że potrzebuje makijażu. Ale Harry’ego nie obchodziło to, co leżało w kotle centrum; patrzył dalej, na drugą stronę miasta, ku tamtym wzgórzom, ku jej willi na innym zboczu tego, co mimo wszystkich tych świateł i gorączkowej ludzkiej aktywności było jedynie martwym kraterem wulkanu, zimnym kamieniem i zakrzepłą gliną. Jeszcze raz zerknął na stoper w zegarku i znów zaczął biec.

Zatrzymał się dopiero, gdy dotarł z powrotem na Borggata.

Tam wyłączył stoper i uważnie przeanalizował liczby.

Resztę drogi do domu przebył lekkim truchtem. Wchodząc do mieszkania, usłyszał szorstki odgłos żwiru trącego o drewno pod butami i przypomniał sobie, co Katrine powiedziała o podnoszeniu nóg.

Uruchomił swoją playlistę w serwisie Spotify. Dźwięki The Hellacopters buchnęły z soundbaru marki Sonos, który dostał od Olega na urodziny. W ciągu jednej nocy urządzenie sprawiło, że kolekcja płyt stojąca na półce za kanapą stała się niepotrzebna. Zmieniła się w martwy pomnik pieczołowicie gromadzonej przez trzydzieści lat kolekcji, z której to, co nie wytrzymywało zęba czasu, było nieubłaganie wyrywane jak chwast i trafiało do kosza na śmieci. Przy wtórze chaotycznego gitarowo-perkusyjnego intro w Carry Me Home, wprawiającego głośniki w pulsowanie, Harry zabrał się do wydłubywania z podeszew żwiru przyniesionego z parku rzeźb. Jednocześnie rozmyślał o tym, że dziewiętnastolatka tak chętnie cofnęła się w przeszłość płyt winylowych, podczas gdy on sam niechętnie przesunął się w przyszłość. Odłożył buty i zaczął szukać The Byrds, których nie było na żadnej z jego playlist. Muzyka lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stanowiła raczej domenę Bjørna Holma, a podjęte przez niego próby zbawienia Harry’ego Glenem Campbellem okazały się daremne. Znalazł Turn! Turn! Turn! i sekundę później w pokoju rozbrzmiały dźwięki gitary Rickenbacker Rogera McGuinna. Ale ta dziewczyna pozwoliła się zbawić. Zakochała się, chociaż to nie była jej muzyka. Gitary coś robiły z dziewczynami. Wystarczały cztery struny, a ten gość miał ich aż dwanaście. Harry pomyślał, że oczywiście może się mylić. Ale jego włoski na karku rzadko się myliły, a podniosły się, kiedy rozpoznał z protokołów przesłuchań jedno z nazwisk na okładce płyty. I powiązał je ze zdjęciem chłopaka z rickenbackerem. Zapalił papierosa i zasłuchał się w podwójne gitarowe solo pod koniec Rainy Days Revisited. Ciekaw był, ile czasu minie, zanim zaśnie. Jak długo da radę nie brać do ręki telefonu, żeby sprawdzić, czy Rakel nie odpowiedziała.

Nóż. Harry Hole. Tom 12

Подняться наверх