Читать книгу Nóż. Harry Hole. Tom 12 - Ю Несбё - Страница 9
CZĘŚĆ I
8
ОглавлениеHarry powoli szedł pod górę w stronę czarnej willi z bali, oświetlanej niebieskimi błyskami lamp radiowozów parkujących na podwórzu. Pomarańczowo-białe taśmy policyjne zaczynały się już przy bramie. Koledzy, którzy nie wiedzieli, co powiedzieć czy zrobić, tylko na niego patrzyli. Miał wrażenie, że porusza się pod wodą. Jak we śnie, z którego pragnie wkrótce się obudzić. A może raczej właśnie się nie budzić, bo w tym śnie panowało odrętwienie, dziwny brak uczuć i dźwięków, było jedynie rozmyte światło i przytłumiony odgłos własnych kroków. Jakby dostał jakiś zastrzyk.
Wszedł po trzech stopniach i stanął w otwartych drzwiach do domu, w którym mieszkał kiedyś z Rakel i Olegiem. Ze środka usłyszał trzaski policyjnego radia i krótkie komendy Bjørna Holma wydawane innym technikom. Harry z drżeniem nabrał powietrza.
Wreszcie przekroczył próg, odruchowo omijając białe chorągiewki rozstawione przez techników.
Śledztwo, pomyślał. To jest śledztwo. Śni mi się, ale śledztwo mogę prowadzić nawet przez sen. Trzeba tylko robić wszystko jak należy – niech się toczy, wówczas się nie obudzę. A dopóki się nie obudzę, to nie jest rzeczywistość.
Zrobił więc to, co powinien, nie skierował oczu na słońce, czyli na ciało, które, jak wiedział, leżało na podłodze pośrodku między częścią kuchenną a salonem. Słońce – nawet gdyby to nie była Rakel – oślepiłoby go, gdyby popatrzył na nie wprost. Widok zwłok wpływał na zmysły nawet najbardziej doświadczonych śledczych, przytłaczał ich w większym lub mniejszym stopniu, wywoływał odrętwienie, przez co nie byli tak otwarci na odbiór mniej gwałtownych wrażeń, wszystkich drobnych szczegółów w miejscu zdarzenia, które mogą coś powiedzieć. Stworzyć powiązaną logicznie historię. Albo przeciwnie – zazgrzytać, pokazać, że coś tu nie pasuje.
Przesunął wzrokiem po ścianach. Na haczyku pod półką na kapelusze wisiał samotny czerwony płaszcz. Tam gdzie zwykle odwieszała wierzchnie okrycie, które nosiła ostatnio, chyba że od razu wiedziała, że następnym razem już go nie włoży – wtedy wieszała je w szafie razem z innymi kurtkami. Harry musiał mocno wziąć się w garść, żeby nie chwycić tego płaszcza, nie przycisnąć go do twarzy, aby poczuć jej zapach. Zapach lasu. Bo bez względu na to, jakich perfum używała, jej symfonia zapachów zawsze miała podstawowy ton rozgrzanego w słońcu norweskiego lasu mieszanego. Nie dostrzegł nigdzie czerwonej jedwabnej apaszki, którą zwykle nosiła do tego płaszcza, ale czarne kozaki stały na półce tuż pod nim. Pomieszczenie wyglądało dokładnie tak, jak wtedy, gdy stąd wyszedł dwa miesiące, piętnaście dni i dwadzieścia godzin temu. Żaden obraz nie wisiał krzywo, żaden mebel nie został przesunięty, żaden chodnik się nie zawinął. Spojrzenie omiotło kuchnię. Tam. W stojącym na kuchennym blacie drewnianym bloku o kształcie piramidy brakowało jednego noża.
Spojrzenie krążyło coraz bliżej ciała.
Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
– Cześć, Bjørn. – Harry nawet się nie odwrócił, nie przerywając systematycznego fotografowania oczami.
– Harry – odezwał się Bjørn. – Nie wiem, co powiedzieć.
– Powinieneś mnie poinformować, że nie mogę tu przebywać – odparł Harry. – Powinieneś powiedzieć, że nie jestem bezstronny, że to nie moje śledztwo i że jak wszyscy inni muszę zaczekać, żeby ją zobaczyć, dopóki nie zostanę wezwany na ewentualną identyfikację.
– Dobrze wiesz, że tak nie powiem.
– Jeśli nie ty, to ktoś inny. – Harry wpatrywał się w krew, która obryzgała dół regału z książkami, grzbiet dzieł zebranych Hamsuna i starego leksykonu, który Oleg lubił przeglądać, podczas gdy Harry tłumaczył mu, co się zmieniło na świecie od czasu wydrukowania tego kompendium i dlaczego. – A wolałbym, żebyś to zrobił ty. – Dopiero w tej chwili Harry spojrzał na Bjørna. Oczy kolegi były wilgotne i jeszcze bardziej wyłupiaste niż zwykle. Bladą twarz okalały rude bokobrody à la Elvis w latach siedemdziesiątych, kępki zarostu na brodzie i nowa czapka z daszkiem, która zastąpiła tę rastafariańską.
– Jeśli chcesz, to powiem, Harry.
Spojrzenie Harry’ego zbliżyło się do słońca. Padło na brzeg kałuży krwi rozlanej na drewnianej podłodze. Jej kształt ujawniał, że jest duża. Powiedział do Olega: „Poinformowano mnie, że nie żyje”. Jakby nie uwierzył w to do końca, dopóki nie przekona się na własne oczy. Chrząknął.
– Powiedz mi najpierw, co macie.
– To był nóż – oznajmił Bjørn. – Ci z medycyny sądowej już jadą, ale wygląda mi to na trzy ciosy, nie więcej. Jeden w kark, tuż pod czaszką. To oznacza, że umarła…
– Szybko i bezboleśnie – dokończył Harry. – Dzięki za troskę, Bjørn.
Bjørn lekko skinął głową, a Harry uświadomił sobie, że technik kryminalistyczny powiedział to w równym stopniu ze względu na siebie, co na niego.
Spojrzenie znów powędrowało do drewnianego bloku na kuchennym blacie. Przywiezione przez niego z Hongkongu hiperostre noże marki Tojiro w tradycyjnym stylu santoku miały drewnianą rękojeść, ale te dodatkowo ozdobiono inkrustacją z białego rogu bawołu indyjskiego. Rakel je uwielbiała. Wyglądało na to, że w stojaku brakuje najmniejszego, uniwersalnego noża z ostrzem o długości dziesięciu–piętnastu centymetrów.
– Nie ma żadnych oznak wykorzystania seksualnego – powiedział Bjørn. – Jest kompletnie ubrana, a odzież jest cała.
Spojrzenie Harry’ego dotarło do słońca. Oby się nigdy nie obudził. Rakel leżała w pozycji płodu, zwrócona do niego plecami, a twarzą w kierunku kuchni. Bardziej skulona niż podczas snu. Na plecach nie miała żadnych widocznych śladów od uderzenia nożem, a długie czarne włosy zasłaniały kark. Głosy ryczące w głowie Harry’ego usiłowały się nawzajem zagłuszać. Jeden krzyczał, że Rakel jest w tradycyjnym islandzkim swetrze, który kupił jej podczas wyjazdu do Rejkiawiku. Drugi mówił, że to nie ona. Że to nie może być ona. Trzeci, że jeśli jest tak, jak wyglądało na pierwszy rzut oka, a mianowicie że najpierw została zaatakowana od przodu, a zabójca stał między nią a drzwiami wejściowymi, to nie podjęła żadnej próby ucieczki. Czwarty, że Rakel w każdej chwili może wstać, ze śmiechem podejść do niego i wskazać na ukrytą kamerę.
Ukryta kamera.
Odwrócił się, słysząc czyjeś chrząknięcie.
Mężczyzna, który stał w drzwiach, był wielki i prostokątny, a jego głowa wyglądała jak wyrzeźbiona w granicie, w dodatku od linijki. Bezwłosa czaszka z kwadratowym podbródkiem, proste usta, prosty nos i proste wąskie oczy pod parą prostych brwi. Dżinsy, marynarka i koszula bez krawata. Szare oczy niczego nie wyrażały, ale głos i sposób przeciągania słów – jakby ten człowiek się tym napawał, jakby tylko czekał, aby móc je wypowiedzieć – wyrażały wszystko to, co ukrywały oczy.
– Sorry, przykro mi z powodu twojej straty, Hole, ale muszę cię prosić o opuszczenie miejsca zdarzenia.
Harry wytrzymał spojrzenie Olego Wintera, notując sobie w pamięci, że nadkomisarz z KRIPOS uciekł się do anglicyzmu, jakby nawet współczucie nie miało adekwatnego norweskiego wyrażenia. Oraz że po anglicyzmie nie poświęcił czasu na kropkę, tylko wyrzucił Harry’ego już po szybkim przecinku. Harry nie odpowiedział. Odwrócił się i znów popatrzył na Rakel.
– Już, Hole.
– Mhm. Z tego, co wiem, zadaniem KRIPOS jest wspomaganie Komendy Okręgowej Policji w Oslo, a nie odkomende…
– Akurat w tej chwili KRIPOS pomaga utrzymać męża ofiary z dala od miejsca zdarzenia. Możesz pokazać, że jesteś profesjonalistą, i się ze mną zgodzić albo poproszę mundurowych, żeby pomogli ci wyjść.
Harry wiedział, że Ole Winter nie miałby nic przeciwko temu, aby dwaj umundurowani funkcjonariusze wyprowadzili Harry’ego do radiowozu na oczach kolegów, sąsiadów i sępów z mediów, które już czaiły się na drodze i fotografowały wszystko, co tylko się dało. Ole Winter był o parę lat starszy od Harry’ego; obaj już od dwudziestu pięciu lat pracowali jako śledczy zajmujący się zabójstwami, tyle że w dwóch różnych, niezbyt lubiących się instytucjach: Harry w Komendzie Okręgowej Policji w Oslo, Winter w ogólnokrajowej wyspecjalizowanej jednostce KRIPOS, która wspomagała lokalne wydziały policji w poważnych sprawach kryminalnych, takich jak zabójstwa, a od czasu do czasu ze względu na nadmiar środków i kompetencji w pełni przejmowała śledztwa. Harry domyślał się, że to Gunnar Hagen, jego własny komendant, podjął decyzję i zatelefonował do KRIPOS. Decyzję całkiem słuszną, jako że mąż ofiary pracował w Wydziale Zabójstw stołecznej komendy. Ale jednocześnie było to dość przykre, ponieważ te dwa największe w kraju środowiska specjalistów od zabójstw konkurowały ze sobą, chociaż nie mówiło się o tym głośno. Mówiło się natomiast, że zdaniem Olego Wintera Harry Hole jest przeceniany, a jego status legendy wynika raczej ze spektakularności spraw, którymi się zajmował, niż z fachowości i trzymania się najwyższych standardów policyjnej roboty. Oraz że sam Ole Winter – chociaż niezaprzeczalnie gwiazda KRIPOS – jest niedoceniany, przynajmniej na zewnątrz. Z tego właśnie powodu jego triumfy nigdy nie doczekały się takich nagłówków jak sprawy Holego, ponieważ media rzadko interesują się poważną pracą policyjną, w przeciwieństwie do zapijaczonego śledczego, któremu raz na jakiś czas coś zaświta w głowie.
Harry wyjął z kieszeni paczkę cameli, włożył do ust papierosa i sięgnął po zapalniczkę.
– Już sobie idę, Winter.
Wyminął go, zszedł po schodach na żwir i dopiero tam się zatoczył. Stanął. Chciał zapalić, ale łzy tak go oślepiły, że nie widział ani papierosa, ani ognia.
– Masz.
Harry usłyszał głos Bjørna, parę razy mrugnął i zassał płomień zapalniczki, którą podsunął mu technik. Głęboko się zaciągnął. Zakasłał i zaciągnął się jeszcze raz.
– Dzięki. Ciebie też wywalili?
– Nie. Ja mogę pracować i dla KRIPOS, i dla komendy.
– A nie jesteś na urlopie tacierzyńskim?
– Katrine do mnie zadzwoniła. Mały pewnie siedzi teraz na kolanach mamy w fotelu naczelnika i dowodzi Wydziałem Zabójstw. – Krzywy uśmiech Bjørna Holma zniknął równie szybko, jak się pojawił. – Przepraszam, Harry, plotę, co mi ślina na język przyniesie.
– Mhm. – Wiatr porwał dym wydmuchany przez Harry’ego. – Na podwórzu już skończyliście?
Pozostać w trybie śledztwa, utrzymać się w narkozie.
– Tak – potwierdził Bjørn. – W nocy z soboty na niedzielę był mróz, więc żwir zbił się jeszcze bardziej. Ani po samochodach, ani po ludziach nie zostało za dużo śladów, nawet jeśli ktoś tu był.
– W nocy z soboty na niedzielę? Chcesz powiedzieć, że to się stało wtedy?
– Jest zimna. A kiedy zgiąłem jej rękę, wyglądało na to, że stężenie pośmiertne zaczyna ustępować.
– Czyli co najmniej dwadzieścia cztery godziny.
– Tak. Lekarz sądowy powinien już tu być. Dobrze się czujesz, Harry?
Harry’emu chciało się wymiotować, ale kiwnął głową i przełknął piekącą żółć. Da radę. Da radę. Wciąż śpi.
– Te rany od noża. Masz jakieś przypuszczenia, co to był za nóż?
– Obstawiam, że ostrze było małe, najwyżej średnie. Nie ma żadnych zasinień z boku rany, więc albo nie wbił go głęboko, albo też nóż nie ma gardy.
– Tyle krwi. Wbił głęboko.
– Tak.
Harry rozpaczliwie zaciągnął się dymem, żar zbliżał się już do papierosowego filtra. Podjazdem w ich stronę nadchodził wysoki młody człowiek w płaszczu Burberry i garniturze.
– Katrine mówiła, że to ktoś z pracy Rakel zawiadomił policję. Wiesz coś więcej?
– Tylko tyle, że zadzwonił jej szef – odparł Bjørn. – Rakel nie pojawiła się na jakimś ważnym spotkaniu i nie zdołali się z nią skontaktować. Uznał, że mogło się stać coś złego.
– Mhm. Ale czy to takie zwyczajne dzwonić na policję tylko dlatego, że ktoś z pracowników nie pojawia się na zebraniu?
– Nie wiem, Harry. Powiedział, że to niepodobne do Rakel nie przyjść, a w każdym razie o tym nie powiadomić. No i wiedzieli przecież, że mieszka sama.
Harry wolno kiwnął głową. Wiedzieli jeszcze więcej. Wiedzieli, że właśnie wyrzuciła z domu męża. Męża, który miał opinię niestabilnego. Rzucił papierosa na ziemię i usłyszał jęk żwiru, gdy przydeptywał niedopałek obcasem.
Młody człowiek podszedł do nich. Trzydziestokilkulatek był szczupły, trzymał się prosto i miał azjatyckie rysy twarzy. Garnitur wyglądał na szyty u krawca, koszula była śnieżnobiała i odprasowana, a węzeł krawata mocno zaciśnięty. Fryzura – krótko ostrzyżone gęste czarne włosy – mogłaby uchodzić za dyskretną, gdyby nie sprawiała wrażenia wystudiowanie klasycznej. Śledczy z KRIPOS Sung-min Larsen lekko pachniał czymś drogim, jak domyślał się Harry. Podobno w KRIPOS nazywano go Indeksem Nikkei, chociaż imię Sung-min, na które Harry wielokrotnie natykał się swego czasu w Hongkongu, było koreańskie, nie japońskie. Ukończył Wyższą Szkołę Policyjną w roku, w którym Harry rozpoczął tam pracę, ale Harry i tak zapamiętał go z wykładów na temat prowadzenia śledztwa – głównie z powodu białych koszul, milczenia i krzywych uśmiechów posyłanych początkującemu, niezbyt pewnemu siebie wykładowcy, a także ze względu na wyniki egzaminu, podobno najlepsze, jakie kiedykolwiek ktokolwiek osiągnął w Wyższej Szkole Policyjnej.
– Moje kondolencje, Harry – odezwał się Sung-min Larsen. – Wyrazy najgłębszego współczucia. – Wzrostem niemal dorównywał Harry’emu.
– Dzięki, Larsen. – Harry ruchem głowy wskazał notatnik, który śledczy z KRIPOS trzymał w ręku. – Obszedłeś sąsiadów?
– Zgadza się.
– Coś ciekawego? – Harry się rozejrzał. Między willami na modnym Holmenkollen było mnóstwo przestrzeni. Wysokie żywopłoty i rosnące rzędami świerki.
Sung-min Larsen przez chwilę miał taką minę, jakby oceniał, czy powinien dzielić się informacjami z Komendą Okręgową Policji w Oslo. A może jednak problem stanowił Harry – jako mąż denatki?
– Twoja sąsiadka, Wenche Angondora Syvertsen, mówi, że w sobotę wieczorem nie słyszała ani nie widziała niczego niezwykłego. Spytałem, czy sypia przy otwartym oknie. Potwierdziła. Ale powiedziała też, że może spać przy otwartym oknie, bo nie budzą jej znajome dźwięki, na przykład samochód męża czy sąsiada, albo śmieciarka. I podkreśliła, że dom Rakel Fauke ma grube ściany.
Relacjonował, nie zerkając w notatki, a Harry odniósł wrażenie, że Larsen przedstawia te mało treściwe informacje jako test. Chce sprawdzić, czy wzbudzą jakąś reakcję.
– Mhm. – Harry wydał z siebie coś w rodzaju burknięcia, oznaczającego, że dotarło do niego, co tamten powiedział.
– Czy to zgodne z prawdą? – spytał Larsen. – To jej dom? Nie twój?
– Intercyza – wyjaśnił Harry. – Nalegałem. Nie chciałem, żeby ktoś pomyślał, że żenię się z nią dla pieniędzy.
– Była bogata?
– Nie, to taki żart. – Harry wskazał na dom. – Zanieś zebrane informacje swojemu szefowi, Larsen.
– Winter już jest?
– W każdym razie w środku zrobiło się dziwnie zimno.
Sung-min uprzejmie się uśmiechnął.
– Formalnie śledztwem taktycznym kieruje Winter, ale zapowiada się, że to ja będę w dużej mierze odpowiedzialny za tę sprawę. Nie jestem twojego kalibru, Hole, ale obiecuję zrobić, co w mojej mocy, żeby złapać łotra, który zabił twoją żonę.
– Dziękuję. – Harry odniósł wrażenie, że młody śledczy mówi to, co naprawdę myśli. Oprócz tych słów o kalibrze. Patrzył za Larsenem, dopóki ten nie minął radiowozów, kierując się w stronę domu. – Ukryta kamera.
– Że co? – zdziwił się Bjørn.
– Umocowałem na drzewie fotopułapkę. Tam, na środkowym świerku. – Harry wskazał kępę krzewów i drzew, tworzącą jakby kawałeczek norweskiego lasu przy płocie sąsiedniej posiadłości. – Chyba muszę powiedzieć o tym Winterowi.
– Nie – zaprotestował z naciskiem Bjørn.
Harry spojrzał na niego. Chłopak z Toten rzadko bywał tak zdecydowany. Bjørn wzruszył ramionami.
– Jeśli jest tam nagranie, które pomoże w wyjaśnieniu tej sprawy, to nie uważam, że zaszczyt powinien przypaść Winterowi.
– Aha.
– Z drugiej strony lepiej, żebyś ty też tu nic nie ruszał.
– Ponieważ jestem podejrzany.
Bjørn nie odpowiedział.
– W porządku – powiedział Harry. – Wyrzucony mąż zawsze jest pierwszym podejrzanym.
– Dopóki nie zostanie wyeliminowany ze sprawy. Sam się zajmę nagraniem z tej kamery. Mówisz, że środkowy świerk?
– Trudno ją zobaczyć. Kamera jest w pończosze, w identycznym kolorze jak pień. Umieściłem ją na wysokości dwóch i pół metra od ziemi.
Bjørn obrzucił Harry’ego dziwnym spojrzeniem. Wreszcie pulchny technik ruszył w stronę drzew swoim zaskakująco miękkim i wyjątkowo powolnym krokiem. Zadzwonił telefon Harry’ego. Cztery pierwsze cyfry na wyświetlaczu powiedziały mu, że to ze stacjonarnej linii wewnętrznej tabloidu „VG”. Sępy zwietrzyły padlinę. A ponieważ dzwoniły do niego, najprawdopodobniej już znały nazwisko ofiary i doszukały się związku. Odrzucił połączenie i schował telefon z powrotem do kieszeni.
Bjørn już kucał przy świerkach. Obejrzał się przez ramię i gestem przywołał Harry’ego. Ale za moment nakazał:
– Nie podchodź bliżej. – I znów włożył białe lateksowe rękawiczki. – Ktoś nas uprzedził.
– Co, do jasnej cholery… – szepnął Harry.
Pończocha, zerwana z pnia i podarta, leżała na ziemi obok zniszczonej kamery i obudowy. Ktoś rozdeptał urządzenie. Bjørn podniósł szczątki.
– Nie ma karty pamięci – zauważył.
Harry oddychał przez nos.
– Zobaczenie kamery w tej pończosze kamuflującej to niezły wyczyn – stwierdził Bjørn. – Trzeba właściwie stać tuż przy drzewie, żeby ją dostrzec.
Harry w zamyśleniu skinął głową.
– Albo… – Poczuł, że mózg potrzebuje więcej tlenu, niż on był w stanie mu dostarczyć. – Albo trzeba wiedzieć, że tam jest.
– No tak. Komu o tym mówiłeś?
– Nikomu. – Głos Harry’ego zabrzmiał ochryple, a on sam nie mógł pojąć od razu, czym jest owa narastająca w piersi bolesność, która za wszelką cenę chce się z niej wyrwać. Czyżby się budził? – Absolutnie nikomu. I zakładałem ją w kompletnych ciemnościach w środku nocy, więc nikt mnie nie widział. Przynajmniej żaden człowiek.
Teraz poczuł, co takiego chce się z niego wydostać. Wroni krzyk. Płacz szaleńca. Śmiech.