Читать книгу Najstarszy - Christopher Paolini - Страница 13

Myśliwi i ofiary

Оглавление

Żwir chrzęścił pod stopami Rorana, gdy ten podążał w głąb doliny, spowitej bladą poświatą i chłodnej o pierwszym brzasku. Na niebie wisiały chmury. Baldor szedł tuż za nim i obaj nieśli w dłoniach łuki. Bez słowa rozglądali się, szukając śladów saren.

– Tam – rzekł w końcu cicho Baldor, wskazując tropy wiodące w krzaki na brzegu Anory.

Roran kiwnął głową i ruszył w ich stronę. Wyglądały na zostawione co najmniej dzień wcześniej, toteż zaryzykował i powiedział:

– Czy mógłbym prosić cię o radę, Baldorze? Jak się zdaje, dobrze rozumiesz ludzi.

– Oczywiście. O co chodzi?

Przez długą chwilę milczeli.

– Sloan chce wydać za mąż Katrinę, i to nie za mnie. Każdy mijający dzień zwiększa niebezpieczeństwo, że zaaranżuje jej ślub z innym.

– Co na to Katrina?

Roran wzruszył ramionami.

– To jej ojciec. Nie może mu się sprzeciwiać, skoro nie zjawił się nikt inny, kto by o nią prosił.

– To znaczy ty?

– Tak.

– Dlatego tak wcześnie wstałeś.

W istocie Roran zanadto się martwił, by w ogóle zasnąć. Całą noc rozmyślał o Katrinie, szukając rozwiązania ich problemu.

– Nie zniosę utraty jej, ale nie sądzę, by Sloan dał nam błogosławieństwo, zważywszy na mizerny stan mojego majątku.

– Owszem, też w to wątpię – zgodził się Baldor, kątem oka zerkając na Rorana. – Po cóż ci zatem moja rada?

Roran zaśmiał się cicho.

– Jak mam przekonać Sloana, by zmienił zdanie? Jak rozwiązać ten dylemat, nie rozpoczynając krwawej waśni? – Rozłożył bezradnie ręce. – Co powinienem zrobić?

– Nie masz żadnego pomysłu?

– Nawet kilka, ale żaden nie jest dobry. Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy z Katriną po prostu ogłosić nasze zaręczyny – choć jeszcze nie jesteśmy zaręczeni – i stawić czoło konsekwencjom. To zmusiłoby Sloana do udzielenia zgody na nasz ślub.

Baldor zmarszczył czoło.

– Może – rzekł ostrożnie. – Ale też wywołałoby powszechne oburzenie w całym Carvahall. Niewielu zaakceptowałoby coś takiego. Zresztą niemądrze byłoby zmuszać Katrinę do wyboru pomiędzy tobą i jej rodziną. W przyszłości mogłaby cię o to winić.

– Wiem, ale jakie mam wyjście?

– Nim zdecydujesz się na drastyczne środki, radzę, byś spróbował zyskać sobie przychylność Sloana. Istnieje spora szansa, że ci się uda, jeśli tylko Sloan zrozumie, że nikt inny nie zechce poślubić rozgniewanej Katriny, zwłaszcza gdy ty pozostaniesz pod ręką, by móc przyprawić mu rogi. – Roran skrzywił się, wbijając wzrok w ziemię, na co Baldor wybuchnął śmiechem. – Jeżeli ci się nie uda, wówczas, świadom, że wyczerpałeś wszelkie inne możliwości, zawsze możesz zrobić to co mówiłeś, a ludzie mniej chętnie spluną na ciebie za złamanie tradycji. Obwinią raczej Sloana o to, że swym uporem zmusił cię do tego.

– Żadne z tych wyjść nie jest łatwe.

– Wiedziałeś o tym od początku. – Baldor znów spoważniał. – Bez wątpienia, jeśli rzucisz wyzwanie Sloanowi, czeka cię wiele gorzkich słów, ale w końcu wszystko się uspokoi. Może nie do końca, ale zawsze. Oprócz Sloana urażeni poczują się tylko najwięksi świętoszkowie, tacy jak Quimby. Nie mam pojęcia, jak Quimby może warzyć tak świetny trunek, bo jest przecież taki sztywny i zgorzkniały.

Roran kiwnął głową. W Carvahall spory nie wygasały łatwo.

– Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać. To było... – Umilkł, wspominając niegdysiejsze dyskusje z Eragonem. Eragon powiedział kiedyś, że są braćmi we wszystkim poza krwią. Świadomość, że istnieje ktoś, kto zawsze go wysłucha, niezależnie od okoliczności, niezmiernie dodawała sił. Jak również pewność, że ów człowiek zawsze mu pomoże, nie bacząc na koszty.

Brak podobnej więzi pozostawił w duszy Rorana nieznośną pustkę.

Baldor nie naciskał go, by kontynuował. Zamiast tego przystanął i pociągnął łyk wody z bukłaka. Roran przeszedł jeszcze parę kroków i zamarł, uderzyła go bowiem dziwna woń.

Był to ciężki smród przypiekanego mięsa i zwęglonych sosnowych gałęzi.

– Kto tu jest oprócz nas?

Oddychając głęboko, obrócił się wokół własnej osi, próbując odnaleźć źródło zapachu. Jego twarz musnął lekki powiew znad drogi, niosący gorący, ciężki dym. Towarzysząca mu woń jedzenia była wystarczająco silna, by do ust Rorana napłynęła ślinka.

Gestem wezwał Baldora, który pośpieszył naprzód.

– Czujesz?

Baldor przytaknął. Razem wrócili na drogę i ruszyli na południe. Jakieś sto stóp dalej szlak skręcał, wymijając gęstą kępę topoli, i znikał im z oczu. Gdy się zbliżyli, dotarły do nich głosy, stłumione przez gęstą poranną mgłę zasnuwającą dolinę.

Na skraju zagajnika Roran przystanął. Niemądrze jest zaskakiwać innych ludzi, zwłaszcza gdy również ruszyli na łowy. Poza tym coś nie dawało mu spokoju. Być może była to liczba głosów – wyglądało na to, że jest ich więcej, niż liczyła jakakolwiek rodzina w dolinie. Bez namysłu skręcił i wśliznął się pod gęste krzaki zagajnika.

– Co robisz? – zapytał szeptem Baldor.

Roran przycisnął palec do ust i zaczął skradać się naprzód równolegle do drogi. Starał się stąpać jak najciszej. Gdy pokonali zakręt, zamarł.

Na trawie przy trakcie obozowali żołnierze. Trzydzieści hełmów lśniło w promieniach porannego słońca, podczas gdy ich właściciele pochłaniali ptactwo i mięso upieczone nad kilkoma ogniskami. Stroje żołnierzy pokrywały błoto i kurz, lecz na czerwonych tunikach wciąż było widać symbol Galbatorixa, skręcony płomień obszyty złotą nicią. Pod tunikami widniały brygantyny, kolczugi i skórzane, wyściełane kubraki. Większość była uzbrojona w ciężkie miecze, choć pół tuzina miało łuki, a kolejne pół ostre halabardy.

Pośrodku obozu przycupnęły dwie zdeformowane czarne postaci, które Roran rozpoznał natychmiast z licznych opisów mieszkańców wioski, usłyszanych po powrocie z Therinsfordu: to byli obcy, którzy zniszczyli jego farmę. Ich widok zmroził mu krew w żyłach. To słudzy imperium! Ruszył naprzód, powoli sięgając po strzałę, Baldor jednak chwycił go mocno i pociągnął na ziemię.

– Stój! Przez ciebie zginiemy obydwaj.

Roran spojrzał na niego gniewnie.

– To... to ci dranie – warknął i nagle umilkł, dostrzegając, że trzęsą mu się ręce. – Wrócili!

– Roranie – wyszeptał z napięciem Baldor – nic nie możesz zrobić. Posłuchaj, oni pracują dla króla. Nawet gdybyś zdołał uciec, zostałbyś uznany za banitę i sprowadził nieszczęście na Carvahall.

– Czego oni chcą?

Króla? Czemu Galbatorix rozkazał im torturować mojego ojca? – myślał gorączkowo Roran.

– Jeśli nie wydusili z Garrowa tego, co ich interesowało, a Eragon umknął z Bromem, to musi im chodzić o ciebie. – Baldor zawiesił głos, pozwalając, by znaczenie jego słów w pełni dotarło do Rorana. – Musimy wrócić i ostrzec wszystkich. Potem się ukryjesz. Tylko ci dwaj obcy mają konie; jeżeli pobiegniemy, zdążymy pierwsi.

Roran wpatrywał się przez krzaki w nieświadomych niczego żołnierzy. Serce tłukło mu się w piersi. Łaknął zemsty, rozpaczliwie pragnął rzucić się do walki, zaatakować, ujrzeć dwóch zwiastunów nieszczęścia naszpikowanych strzałami, dopilnować, by spotkała ich sprawiedliwość. Nieważne, że mógłby zginąć, byle tylko w jednej szaleńczej chwili uwolnić się od bólu i smutku. Wystarczy jedynie wyjść z ukrycia, a dalej wydarzenia potoczą się same.

Tylko jeden maleńki krok.

Dławiąc szloch, zacisnął pięści i odwrócił spojrzenie. Nie mogę zostawić Katriny. Na chwilę zesztywniał, mrugając, aż w końcu boleśnie powoli się cofnął.

– Wracajmy zatem.

Nie czekając na reakcję Baldora, zaczął jak najszybciej przemykać między drzewami. Gdy stracił z oczu obóz, wybiegł na drogę i puścił się pędem, gnany frustracją, złością i strachem.

Baldor wygramolił się za nim, doganiając go na prostej. W końcu Roran zwolnił, biegnąc swobodnie, i zaczekał, aż towarzysz się z nim zrówna.

– Powiadom wszystkich. Ja porozmawiam z Horstem.

Baldor kiwnął głową i znów przyśpieszyli kroku.

Po dwóch milach zatrzymali się, by chwilę odpocząć i zaspokoić pragnienie. Gdy przestali dyszeć, znów ruszyli naprzód przez niskie wzgórza, otaczające Carvahall. Droga pod górę i w dół zmusiła ich do zwolnienia tempa, wkrótce jednak ujrzeli przed sobą wioskę.

Roran natychmiast skręcił do kuźni, pozostawiając Baldora na drodze. Mijając w pędzie dom, gorączkowo kreślił plany uniknięcia bądź zabicia obcych bez wzbudzenia gniewu imperium.

Gdy wpadł do kuźni, Horst wbijał akurat kołek w ramę wozu Quimby’ego, śpiewając głośno:

Hej, ho!

Brzęczy i dźwięczy na kowadle młot,

kapryśny metal i stali grzmot,

z hukiem i brzękiem trzymam w garści młot

i biję niesforne żelazo!

Na widok Rorana Horst zamarł z uniesioną ręką.

– Co się stało, chłopcze? Baldor jest ranny?

Roran pokręcił głową i pochylił się, głośno chwytając powietrze. Krótkimi zdaniami zrelacjonował wszystko co widzieli i powtórzył ich wnioski, w tym najważniejszy: że obcy to bez wątpienia agenci imperium.

Horst przeczesał palcami brodę.

– Musisz opuścić Carvahall. Weź z domu jedzenie na drogę, potem zabierz moją klacz od Ivora – pożyczył ją do karczowania pniaków – i jedź na pogórze. Gdy się dowiemy, czego chcą żołnierze, przyślę do ciebie Albriecha bądź Baldora.

– Co powiesz, jeśli spytają o mnie?

– Że wyruszyłeś na łowy i nie wiemy kiedy wrócisz. Zresztą to prawda. Wątpię, by zaryzykowali wyprawę do lasu. Będą się bali, że cię przeoczą. Zakładając oczywiście, że to o ciebie im chodzi.

Roran skinął głową, odwrócił się i pobiegł do domu Horsta. W środku zerwał ze ściany uprząż i juki klaczy, szybko przygotował prowiant –rzepę, buraki, suszone mięso i bochen chleba – złapał kociołek i wypadł na dwór. Zatrzymał się tylko na moment, by wyjaśnić Elaine, jak wygląda sytuacja.

Dźwigając w objęciach niewygodne zawiniątko z zapasami, pobiegł na wschód z Carvahall na farmę Ivora. Zastał farmera obok domu. Poganiał wierzbową witką klacz, która usiłowała wyciągnąć z ziemi rozgałęzione korzenie wiązu.

– No dalej! – krzyczał farmer. – Przyłóż się, przyłóż! – Koń zadrżał z wysiłku, wokół wędzidła pokazała się piana. W końcu pień uniósł się po gwałtownym szarpnięciu i runął na bok; korzenie skierowały się ku niebu niczym pokrzywione palce. Ivor pociągnął lekko wodze klaczy i poklepał ją dobrodusznie. – Już dobrze, dobrze.

Roran pomachał mu z daleka, a gdy się zbliżył, wskazał dłonią konia.

– Muszę ją pożyczyć. – Szybko wyjaśnił dlaczego.

Ivor zaklął i mamrocząc pod nosem, zaczął wyprzęgać klacz.

– Zawsze ktoś przeszkadza mi w chwili, gdy na dobre zabiorę się do roboty. Nigdy wcześniej.

Splótł ręce na piersiach i marszcząc brwi, przyglądał się Roranowi, który w skupieniu siodłał konia.

Gdy skończył, wskoczył na grzbiet klaczy, trzymając w dłoni łuk.

– Przepraszam, że ci przeszkodziłem, ale nic nie mogłem na to poradzić.

– Nie przejmuj się. Uważaj tylko i nie daj się złapać.

– Spróbuję.

Wbijając pięty w boki klaczy, Roran usłyszał jeszcze krzyk Ivora:

– I nie ukrywaj się nad moim strumykiem!

Uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową, pochylony nisko nad końską szyją. Wkrótce dotarł do podnóża Kośćca i wjechał w góry, stanowiące północną granicę doliny Palancar. Po jakimś czasie odnalazł miejsce na zboczu, z którego mógł niezauważony obserwować Carvahall. Uwiązał wierzchowca i siadł na ziemi, czekając.

Powiódł wzrokiem po ciemnych koronach sosen i zadrżał. Nie lubił przebywać tak blisko Kośćca. Niemal nikt z Carvahall nie śmiał zapuszczać się w góry, a ci, którzy to robili, często nie wracali.

Wkrótce Roran ujrzał żołnierzy maszerujących parami drogą. Na przodzie jechały dwie złowieszcze czarne postaci. Naprędce zebrana grupka mężczyzn, niektórzy z kilofami w dłoniach, zatrzymała ich na skraju wioski. Obie strony zaczęły rozmawiać, a potem stanęły naprzeciwko siebie niczym warczące psy, czekające kto uderzy pierwszy. Po długiej chwili mężczyźni z Carvahall rozstąpili się, przepuszczając intruzów.

Co teraz? – myślał Roran, huśtając się na piętach.

***

Do wieczora żołnierze rozbili obóz na polu obok wioski. Ich namioty tworzyły niski, szary czworobok, wewnątrz którego migały powykrzywiane cienie wartowników patrolujących obrzeża. Pośrodku czworoboku wielkie ognisko wysyłało w powietrze obłoki dymu.

Roran także rozbił obóz. Teraz mógł już tylko patrzeć i rozmyślać. Zawsze zakładał, że gdy obcy zniszczyli jego dom, dostali to po co przyszli, to znaczy kamień znaleziony przez Eragona w Kośćcu. Może jednak go nie znaleźli? Może Eragon zdołał z nim uciec? Uznał, że powinien odejść, by go ochronić? Roran zmarszczył brwi. To w znacznej mierze tłumaczyło przyczynę ucieczki kuzyna, jednakże nadal wydawało się dość naciągane. Niezależnie od powodów, król musi uważać ów kamień za fantastyczny skarb, skoro przysłał po niego tak wielu ludzi. Nie pojmuję, czemu miałby być taki cenny? Może chodzi o magię? – zastanawiał się.

Wciągnął głęboko w płuca haust chłodnego wieczornego powietrza, słuchając pohukiwania sowy. Nagle jego uwagę przyciągnął niespodziewany ruch. Jakiś człowiek przedzierał się przez las poniżej. Roran ukrył się szybko za głazem, naciągając cięciwę łuku. Odczekał i upewniwszy się, że to Albriech, zagwizdał cicho.

Syn kowala wkrótce dotarł do głazu, dźwigając na plecach wypchany worek. Stęknął i rzucił go na ziemię.

– Myślałem już, że nigdy cię nie znajdę.

– Dziwię się, że znalazłeś.

– Nie mogę powiedzieć, że podobał mi się marsz po lesie po zachodzie słońca. Cały czas spodziewałem się, że natknę się na niedźwiedzia albo coś jeszcze gorszego. Jeśli chcesz znać moje zdanie, Kościec to niedobre miejsce dla ludzi.

Roran znów spojrzał w stronę Carvahall.

– Po co właściwie przyszli?

– Żeby cię zabrać. Są gotowi czekać ile tylko trzeba na twój powrót z polowania.

Roran usiadł. Czuł się, jakby wokół jego żołądka zacisnęła się lodowata dłoń.

– Podali jakiś powód? Wspominali o kamieniu?

Albriech pokręcił głową.

– Mówili tylko, że to sprawa króla. Cały dzień zadawali pytania o ciebie i Eragona, nic więcej ich nie interesowało. Zostałbym z tobą, ale rano zauważyliby moją nieobecność. Przyniosłem ci jedzenie i koce oraz maści Gertrude na wypadek gdybyś się zranił. Dasz sobie radę.

Przywołując na pomoc wszystkie swe siły, Roran uśmiechnął się.

– Dzięki.

– Każdy postąpiłby tak samo. – Albriech, lekko zażenowany, wzruszył ramionami. Zawrócił, przeszedł parę kroków, po czym obejrzał się przez ramię.

– A przy okazji, ci dwaj obcy... Nazywają ich Ra’zacami.

Najstarszy

Подняться наверх