Читать книгу Najstarszy - Christopher Paolini - Страница 19

Szczypce i młot

Оглавление

Trzy dni po przybyciu Ra’zaców Roran przechadzał się nerwowo tu i tam skrajem swojego obozowiska w Kośćcu. Od czasu odwiedzin Albriecha nie dotarły do niego żadne wieści. Obserwacja Carvahall także niczego nie przyniosła. Spojrzał gniewnie w stronę namiotów, w których spali żołnierze, po czym podjął przerwaną wędrówkę.

W południe zjadł skromny zimny posiłek. Ocierając usta wierzchem dłoni, zastanawiał się, jak długo Ra’zacowie zechcą czekać. Jeśli miała to być próba cierpliwości, zamierzał odnieść w niej zwycięstwo.

Dla zabicia czasu ćwiczył strzelanie z łuku, celując w spróchniały pień. Przerwał dopiero wtedy, gdy strzała złamała się na wbitym w korę kamieniu. Potem nie miał już nic do roboty. Znów zaczął przechadzać się tam i z powrotem wąską ścieżką łączącą głaz z miejscem, w którym nocował.

Nadal spacerował, gdy w lesie poniżej rozległy się kroki. Roran chwycił łuk i ukrył się szybko. Na widok twarzy Baldora odczuł ogromną ulgę. Podniósł się i pomachał.

– Czemu nikt wcześniej nie przyszedł? – spytał, gdy usiedli.

– Nie mogliśmy. – Baldor otarł spocone czoło. – Żołnierze nas pilnowali. Dziś pierwszy raz miałem okazję się im wymknąć. I nie mogę zostać zbyt długo. – Odwrócił głowę, spojrzał w górę ku wyniosłemu szczytowi i zadrżał. – Jesteś odważniejszy niż ja, skoro zatrzymałeś się tutaj. Miałeś jakieś kłopoty z wilkami, niedźwiedziami, górskimi kotami?

– Nie, nic z tych rzeczy. Czy żołnierze powiedzieli cokolwiek nowego?

– Jeden z nich przechwalał się wczoraj Mornowi, że cały oddział wybrano specjalnie do tej misji. – Roran zmarszczył czoło. – Trochę rozrabiają. Każdego wieczoru co najmniej dwóch lub trzech się upija. Pierwszego dnia kilku z nich zdemolowało salę w karczmie Morna.

– Zapłacili za szkody?

– Oczywiście, że nie.

Roran poruszył się, patrząc w stronę wioski.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że imperium zadało sobie tyle trudu, żeby mnie schwytać. Co niby mógłbym im dać? Co według nich mają ode mnie wyciągnąć?

Baldor podążył za jego wzrokiem.

– Dziś przesłuchali Katrinę. Ktoś wspomniał, że jesteście sobie bliscy, i Ra’zacowie uznali, że może wiedzieć, gdzie się podziałeś.

Roran wbił wzrok w twarz towarzysza.

– Nic jej nie jest? – zapytał.

– Trzeba kogoś więcej niż ci dwaj, by ją przerazić – zapewnił go szybko Baldor. Jego następne zdanie zabrzmiało ostrożnie, badawczo: – Może powinieneś zastanowić się nad poddaniem?

– Prędzej powieszę się sam i ich ze sobą! – Roran zerwał się z ziemi i podążył swą zwykłą trasą. – Jak możesz to proponować, wiedząc, że zamęczyli mi ojca?

– A co się stanie, jeśli pozostaniesz w ukryciu, a żołnierze nie zrezygnują? Założą, że skłamaliśmy, by pomóc ci uciec. Imperium nie wybacza zdrady.

Roran powoli się obrócił, tupnął lekko i usiadł gwałtownie. Jeśli się nie pokażę, Ra’zacowie będą winić tych, których mają pod ręką. A gdybym spróbował ich odciągnąć...? – zastanowił się. Roran nie czuł się dość swobodnie w lesie, by uniknąć trzydziestu ludzi i Ra’zaców. Eragon dałby radę, on nie. Mimo wszystko, o ile sytuacja nie ulegnie zmianie, to mogło być jedyne dostępne wyjście. Spojrzał na Baldora.

– Nie chcę, by ktokolwiek cierpiał z mojego powodu. Jeszcze trochę zaczekam. Jeśli Ra’zacowie zaczną się niecierpliwić i grozić... wówczas pomyślę o czymś innym.

– Paskudna sytuacja – mruknął Baldor.

– Ale zamierzam ją przeżyć.

Baldor odszedł wkrótce potem, pozostawiając Rorana sam na sam z myślami. Roran znów podjął przerwaną wędrówkę. Maszerował tam i z powrotem, mila za milą, przygnieciony ciężarem trosk, a jego stopy żłobiły w ziemi coraz głębszą koleinę.

Gdy nadszedł mroźny wieczór, Roran zdjął buty, lękając się, że przetrze podeszwy.

Kiedy na niebie zajaśniał rosnący księżyc, przeganiający nocne cienie promieniami białego jak marmur światła, Roran dostrzegł w Carvahall jakieś zamieszanie. Dziesiątki latarni poruszały się między ciemnymi domami, mrugając i migocząc z daleka. Żółte punkciki światła skupiły się w samym środku wsi niczym stadko świetlików, a potem ruszyły falą na skraj Carvahall, gdzie na spotkanie wyszła im linia pochodni z obozu żołnierzy.

Przez dwie godziny Roran obserwował stojące naprzeciw siebie światełka – latarnie obijające się bezradnie o mur pochodni. W końcu obie grupy rozproszyły się i powróciły do domów i namiotów.

Ponieważ nie zdarzyło się nic więcej, Roran rozwinął siennik i wsunął się pod koc.

***

W ciągu następnego dnia w Carvahall panowało nietypowe poruszenie. Postaci krążyły między domami, a nawet, jak odkrył ze zdumieniem, wyjechały konno w głąb doliny Palancar, kierując się na pobliskie farmy. W południe ujrzał dwóch ludzi wchodzących do obozu żołnierzy i znikających na niemal godzinę w namiocie Ra’zaców. Tak bardzo zaabsorbowało go to wszystko, że aż do wieczora tkwił w miejscu jak kołek, zapatrzony w to, co działo się na dole.

Właśnie jadł obiad, gdy spełniły się jego nadzieje i znów pojawił się Baldor.

– Głodny? – spytał Roran, wskazując gestem jedzenie.

Baldor pokręcił głową i usiadł, wyraźnie wyczerpany. Ciemne kręgi pod oczami sprawiały, że jego skóra wydawała się cienka i posiniaczona.

– Quimby nie żyje.

Miska Rorana z brzękiem uderzyła o ziemię. Zaklął, ścierając z uda zimny gulasz.

– Jak?

– Wczoraj wieczorem paru żołnierzy zaczęło niepokoić Tarę. – Czyli żonę Morna. – Nawet jej to nie przeszkadzało, ale obaj wdali się w bójkę o to, komu pierwszemu ma służyć. Był tam Quimby, sprawdzał baryłkę piwa, które według Morna skwaśniało. Próbował ich rozdzielić.

Roran kiwnął głową. Cały Quimby – zawsze wtrącał się do wszystkiego, pilnując, by inni zachowywali się jak należy.

– Tyle że jeden z żołnierzy rzucił w niego dzbankiem i trafił go w skroń. Quimby zginął na miejscu.

Roran wbił wzrok w ziemię i oparł dłonie na biodrach, ze wszystkich sił próbując opanować przyśpieszony oddech. Zupełnie jakby Baldor wymierzył mu ogłuszający cios. To niemożliwe... Quimby umarł? Farmer i okazjonalny piwowar stanowił równie nieodłączną część krajobrazu, jak otaczające Carvahall góry. Jego obecność była jednym z filarów, na których wspierała się społeczność wioski.

– Czy zostali ukarani?

Baldor uniósł rękę.

– Tuż po śmierci Quimby’ego Ra’zacowie ukradli ciało z karczmy i zawlekli do swoich namiotów. Wczoraj w nocy próbowaliśmy je odzyskać, ale nie chcieli z nami rozmawiać.

– Widziałem.

Jego rozmówca odchrząknął, potarł dłońmi twarz.

– Dziś ojciec i Loring spotkali się z Ra’zacami i zdołali ich przekonać, by oddali zwłoki. Żołnierze jednak nie poniosą żadnych konsekwencji. Miałem właśnie odejść, gdy przekazano nam Quimby’ego. Wiesz, co dostała jego żona? Kości.

– Kości?

– W dodatku starannie ogryzione, widać na nich ślady zębów. Większość rozszczepiono, żeby dostać się do szpiku.

Na myśl o losie Quimby’ego Rorana ogarnęło dogłębne obrzydzenie i groza. Wiadomo było powszechnie, że duch człowieka nie może spocząć, póki ciało nie zostanie właściwie pogrzebane. Tak wielkie świętokradztwo poruszyło go do głębi.

– Co...? Kto go pożarł?

– Żołnierze byli tak samo wstrząśnięci jak my. To musieli zrobić Ra’zacowie.

– Ale czemu? Po co?

– Wątpię – rzekł Baldor – by Ra’zacowie byli ludźmi. Ty nigdy nie widziałeś ich z bliska, ja mogę ci powiedzieć, że mają cuchnący oddech i zawsze zasłaniają twarze czarnymi szalami. Ich plecy są zgarbione i powykręcane. Porozumiewają się, klekocząc. Nawet żołnierze się ich boją.

– Skoro nie są ludźmi, to co to za stwory? – spytał ostro Roran. – Przecież nie urgale.

– Kto wie?

Teraz do obrzydzenia Rorana dołączył strach, lęk przed siłami nadprzyrodzonymi. Dostrzegł podobne uczucia na twarzy Baldora. Szybko uścisnęli sobie dłonie. Mimo wszystkich opowieści o występkach Galbatorixa zagnieżdżenie się królewskiego zła pośród ich własnych domów wstrząsnęło Roranem. Przygniotło go też brzemię nowej odpowiedzialności. Uświadomił sobie, że ma do czynienia z mocami, o których wcześniej opowiadały tylko pieśni i legendy.

– Coś trzeba z tym zrobić – wymamrotał.

***

Po nocy zrobiło się cieplej i następnego dnia dolina Palancar pojaśniała i rozkwitła w promieniach nieoczekiwanie ciepłej wiosny. Wyglądało na to, że w Carvahall panuje spokój, Roran jednak wyczuwał przejmującą wrogość ściskającą w swych szponach wszystkich mieszkańców. Ów spokój przypominał prześcieradło naciągnięte do granic wytrzymałości podmuchami wiatru.

Mimo atmosfery wyczekiwania dzień okazał się przeraźliwie nudny. Roran poświęcił go niemal w całości na dokładne szczotkowanie klaczy Horsta. W końcu położył się spać, spoglądając pomiędzy gałęziami wyniosłych sosen w gwiazdy ozdabiające niebo. Wydawały się takie bliskie, że miał wrażenie, jakby leciał pośród nich, opadając w głąb najczarniejszej otchłani.

***

Zachodził księżyc, gdy Roran obudził się nagle. Gardło piekło go od dymu. Rozkasłał się i zerwał z ziemi, mrugając. Miał załzawione oczy. Ostry dym dusił go, uniemożliwiając oddychanie.

Roran zgarnął z ziemi posłanie, osiodłał spłoszoną klacz i pognał w górę zbocza w nadziei, że wydostanie się na świeże powietrze. Szybko dostrzegł, że dym podąża jego śladem, skręcił więc ostro, pędząc przez las. Po kilkunastu minutach manewrów w ciemności w końcu zostawili za sobą chmurę dymu i wyjechali na skalną półkę omiataną powiewami wiatru. Roran odetchnął kilkanaście razy, by oczyścić płuca, i zaczął szukać wzrokiem ognia. Dostrzegł go natychmiast.

Wielka wspólna stodoła w Carvahall zamieniła się w rozszalały cyklon białych płomieni, obracających bezcenne plony w snopy bursztynowych iskier. Zadrżał, obserwując zniszczenie zapasów żywności całej wsi. Tak bardzo chciał zacząć krzyczeć i popędzić przez las, by pomóc w próbach ugaszenia stodoły, ale nie mógł się zmusić do porzucenia bezpiecznej kryjówki.

Jedna z iskier wylądowała na dachu Delwina. W ciągu paru sekund słomiana strzecha zajęła się falą ognia. Roran zaklął, szarpiąc włosy. Po twarzy spływały mu łzy. To dlatego nieostrożne obchodzenie się z ogniem w Carvahall karano powieszeniem. Czy to był wypadek? A może żołnierze? Czy Ra’zacowie karzą w ten sposób wieśniaków za to, że mnie chronią? Czyżbym był za to odpowiedzialny?

Wkrótce pożar dotarł także do domu Fiska. Ogarnięty grozą Roran mógł tylko odwrócić twarz. Nienawidził siebie i swego tchórzostwa.

***

O świcie wszystkie ognie zostały zgaszone bądź wypaliły się same. Jedynie łut szczęścia i bezwietrzna noc ocaliły Carvahall przed zniszczeniem. Roran czuwał do samego końca, potem wycofał się do swego starego obozowiska i padł na ziemię. Od rana do wieczora leżał pogrążony w nieświadomości, postrzegając świat jedynie poprzez pryzmat niespokojnych snów.

Gdy w końcu się ocknął, zaczął wyczekiwać gościa. Był pewien, że ktoś się zjawi. Tym razem owym kimś okazał się Albriech. Przybył o zmierzchu z ponurą, zmęczoną miną.

– Chodź ze mną – polecił.

Roran spiął się.

– Czemu?

Czy postanowili mnie wydać? – pomyślał. Jeśli istotnie to przez niego wybuchł pożar, mógł zrozumieć czemu wieśniacy pragną się go pozbyć. Może nawet by się zgodził, że to konieczne. Trudno przypuszczać, że wszyscy w Carvahall mieliby się poświęcić dla niego. Nie oznaczało to jednak, że zgodzi się, by tak po prostu oddali go Ra’zacom. Po tym, co owe potwory zrobiły z Quimbym, Roran walczyłby na śmierć, byle tylko nie stać się ich więźniem.

– Ponieważ – Albriech zacisnął szczęki – to żołnierze zaprószyli ogień. Morn zakazał im wstępu pod Siedem Snopów, ale upili się własnym piwem i w drodze do obozu jeden z nich rzucił pochodnię pod ścianę stodoły.

– Czy komuś coś się stało?

– Kilka oparzeń. Gertrude się nimi zajęła. Próbowaliśmy negocjować z Ra’zacami. Splunęli z pogardą, słysząc nasze prośby, by imperium wyrównało nam straty i ukarało winnych. Odmówili nawet zatrzymania żołnierzy w namiotach.

– Po co więc mam wracać?

Albriech zaśmiał się głucho.

– Po szczypce i młot. Potrzebujemy cię. Musisz pomóc usunąć Ra’zaców.

– Zrobicie to dla mnie?

– Nie narażamy życia wyłącznie dla ciebie. Teraz dotyczy to już całej wioski. Chodź, przynajmniej porozmawiaj z ojcem i pozostałymi. Myślę, że chętnie opuścisz te przeklęte góry.

Roran zastanawiał się długą chwilę nad propozycją Albriecha. W końcu zgodził się mu towarzyszyć. Albo to, albo ucieczka, a uciec zawsze zdążę, pomyślał. Zabrał klacz, przywiązał worki do siodła i podążył w ślad za Albriechem w głąb doliny.

Gdy zbliżyli się do wioski, zwolnili i poruszali się teraz powoli od drzewa do drzewa. Albriech pierwszy wśliznął się za beczkę z deszczówką i sprawdził ulicę. Potem dał sygnał Roranowi. Razem skradali się wśród cieni, cały czas wypatrując sług imperium. Gdy dotarli do kuźni, Albriech otworzył jedno skrzydło drzwi dość szeroko, by Roran i klacz mogli cicho wejść do środka.

Wewnątrz samotna świeca rzucała migotliwy blask na pierścień czekających w ciemności twarzy. Był tam Horst – w blasku świecy jego gęsta broda sterczała w przód niczym półka pomiędzy surowymi obliczami Delwina, Gedrica i Loringa. Na resztę grupy składali się młodsi mężczyźni: Baldor, trzej synowie Loringa, Parr i syn Quimby’ego, Nolfavrell, zaledwie trzynastolatek.

Gdy Roran wszedł do kuźni, wszyscy spojrzeli na niego.

– Ach, udało ci się – rzekł Horst. – Uniknąłeś pecha, który czyha w Kośćcu.

– Miałem szczęście.

– Możemy zatem zaczynać.

– Co dokładnie? – Roran przywiązał klacz do kowadła.

Odpowiedział mu Loring. Ogorzałą, twardą jak pergamin twarz szewca pokrywała gęsta sieć zmarszczek.

– Próbowaliśmy rozsądnie rozmawiać z tymi Ra’zacami, tymi najeźdźcami. – Urwał. Jego szczupła postacią wstrząsnął nieprzyjemny metaliczny kaszel dobiegający z głębi piersi. – Ale oni odrzucili rozsądek. Narazili nas wszystkich. Bez cienia skruchy ani wyrzutów sumienia. – Odchrząknął, po czym podjął, starannie podkreślając każde słowo: – Muszą... stąd... odejść... Takie stwory...

– Nie – wtrącił Roran. – Nie stwory. Świętokradcy. Bezcześciciele.

Mężczyźni skrzywili się i pokiwali głowami. Delwin podjął przerwany wątek:

– Chodzi o to, że zagrożone jest życie wszystkich. Gdyby ogień się rozprzestrzenił, zginęłyby dziesiątki ludzi, a ocaleni straciliby wszystko. Ustaliliśmy zatem, że musimy przegnać Ra’zaców z Carvahall. Dołączysz do nas?

Roran zawahał się.

– A jeśli tu wrócą albo sprowadzą posiłki? Nie pokonamy całego imperium.

– Nie – rzekł uroczystym tonem Horst. – Ale nie możemy też milczeć i pozwalać żołnierzom, by nas zabijali i niszczyli nasz dobytek. Jest granica, poza którą mężczyzna musi stanąć do walki.

Loring roześmiał się, odrzucając głowę w tył. Blask płomyka padł na pieńki jego zębów.

– Najpierw się ufortyfikujemy – wyszeptał radośnie. – Potem staniemy do walki. Sprawimy, że pożałują, że spojrzenie ich ropiejących parszywych oczu kiedykolwiek spoczęło na Carvahall. Ha, ha!

Najstarszy

Подняться наверх