Читать книгу Koniec śmierci - Cixin Liu - Страница 12

CZĘŚĆ I
Lata 1–4 ery kryzysu
Cheng Xin

Оглавление

Od ponad pół godziny trwało wystrzeliwanie pocisków Peacekeeper. Smugi pozostawione przez sześć z nich połączyły się i w świetle księżyca wyglądały jak prowadząca do nieba srebrna droga.

Co pięć minut po tej srebrnej drodze wspinała się w kosmos kolejna ognista kula. W jej blasku ludzie i drzewa rzucali na ziemię cienie, które wyglądały jak minutowe wskazówki zegarków. Pierwsza seria składała się z trzydziestu pocisków, które miały rozmieścić na orbicie trzysta głowic jądrowych o sile od pięciuset kiloton do dwóch i pół megatony.

W tym samym czasie wzbijały się w górę pociski Topol w Rosji i Dongfeng w Chinach. Niebo wyglądało jak podczas apokalipsy, ale z trajektorii rakiet Cheng Xin wiedziała, że nie były to uderzenia międzykontynentalne, lecz loty na orbitę okołoziemską. Urządzenia, które mogłyby zabić miliardy ludzi, nigdy nie wrócą na powierzchnię Ziemi. Ich połączona energia nada piórku jeden procent prędkości światła.

Oczy Cheng Xin wypełniły się gorącymi łzami. W blasku każdej ze wznoszących się rakiet wyglądały jak połyskujące sadzawki. Co rusz powtarzała sobie, że warto było posunąć tak daleko program Klatka Schodowa.

Ale dwóch stojących obok niej mężczyzn, Wadimowa i Wade’a, ów spektakl rozgrywający się przed ich oczami zdawał się w ogóle nie poruszać. Żadnemu z nich nie chciało się nawet podnieść głowy; palili i rozmawiali ściszonymi głosami. Cheng Xin dobrze wiedziała, o czym dyskutują – kto zostanie wybrany do programu.

Podczas ostatniego zebrania ROP po raz pierwszy przyjęto propozycję w sprawie, której nawet nie przedstawiono na piśmie. A Cheng Xin przekonała się, że Wade, który zwykle był bardzo lakoniczny, potrafi dyskutować. Przekonywał, że gdyby założyć, iż Trisolarianie potrafią ożywić ciało w stanie głębokiego zamrożenia, to można by przyjąć, że potrafią również ożywić sam mózg, który jest w takim samym stanie, i prowadzić z nim rozmowę poprzez jakiś zewnętrzny interfejs. Z pewnością byłoby to błahe zadanie dla cywilizacji, która zdołała rozwinąć proton w dwóch wymiarach i na powstałej płaszczyźnie wyżłobić obwody. W pewnym sensie mózg nie różnił się od całej osoby – miał te same co ona myśli, osobowość i pamięć. I na pewno posiadał też zdolność tej osoby do spiskowania. Gdyby się to udało, ten mózg byłby bombą tykającą w sercu wroga.

Chociaż członkowie ROP nie w pełni się zgodzili, że mózg jest tym samym co cała osoba, nie mieli lepszych propozycji, tym bardziej że program Klatka Schodowa interesował ich głównie ze względu na technologię przyspieszenia sondy do jednego procentu prędkości światła. W końcu podjęto uchwałę pięcioma głosami przy dwóch wstrzymujących się.

Po przyjęciu programu na plan pierwszy wysunął się problem, kogo powinno się wysłać. Cheng Xin brakowało odwagi, by choćby wyobrazić sobie taką osobę. Nawet gdyby jej mózg został przechwycony przez Trisolarian i ożywiony, jej późniejsze życie – jeśli taką egzystencję można było nazwać życiem – byłoby niekończącym się koszmarem. Za każdym razem gdy o tym pomyślała, czuła się tak, jakby jej serce ściskała dłoń schłodzona do minus dwustu stopni Celsjusza.

Pozostali przywódcy i wykonawcy programu Klatka Schodowa nie mieli takich wyrzutów sumienia. Gdyby PAW była agencją wywiadu jakiegoś państwa, sprawę tę rozstrzygnięto by już dawno temu. Jednak ponieważ była ciałem międzynarodowym składającym się z przedstawicieli stałych członków ROP, po przedstawieniu programu społeczności kwestia ta stała się bardzo drażliwa.

Kluczowym problemem było to, że przed wystrzeleniem w przestrzeń kosmiczną osobę tę trzeba było zabić.

Kiedy nieco opadła początkowa panika wywołana kryzysem trisolariańskim, w głównym nurcie polityki międzynarodowej zapanowała zgoda co do tego, że nie można dopuścić, by został on wykorzystany jako narzędzie zniszczenia demokracji. Kraje, których przedstawiciele stanowili personel PAW, poinstruowały ich, by zachowali wyjątkową ostrożność podczas wybierania potencjalnych kandydatów do programu i nie popełnili politycznych błędów, które mogłyby postawić je w kłopotliwej sytuacji.

I znowu wyjątkowy sposób pokonania tej trudności zaproponował Wade. Za pośrednictwem ROP, a potem ONZ, zaproponował, by w jak największej liczbie krajów przyjęto ustawy dopuszczające eutanazję, ale nawet on nie był pewien, czy ten plan się powiedzie.

Trzech z siedmiu stałych członków szybko poszło za jego radą, ale w przyjętych przez nie ustawach wyraźnie stwierdzano, że z prawa do eutanazji mogą skorzystać tylko osoby nieuleczalnie chore. Nie było to rozwiązanie idealne dla programu Klatka Schodowa, ale wydawało się, że jest to ostateczna granica tego, co jest do przyjęcia pod względem politycznym.

A zatem kandydatów do programu trzeba było wybrać spośród śmiertelnie chorych.


Umilkł grzmot silników, z nieba zniknęły jasne światła. Wszystkie pociski zostały wystrzelone. Wade i inni obserwatorzy z ramienia PAW wsiedli do samochodów i odjechali. Zostali tylko Wadimow i Cheng Xin.

– A może byśmy zerknęli na twoją gwiazdę? – zaproponował.

Przed czterema dniami Cheng Xin otrzymała akt własności DX3906. Była całkowicie zaskoczona i wpadła w szał radości. Przez cały dzień powtarzała sobie: „Ktoś podarował mi gwiazdę, ktoś podarował mi gwiazdę, ktoś podarował mi gwiazdę…”.

Gdy poszła złożyć Wade’owi raport o stanie prac, tak jaśniała szczęściem, że szef zapytał ją, co się z nią dzieje. Pokazała mu akt własności.

– Bezużyteczny świstek papieru – stwierdził i zwrócił go jej. – Jeśli jesteś sprytna, powinnaś od razu obniżyć cenę i odsprzedać to. W przeciwnym razie zostaniesz z niczym.

Ale jego cynizm nie ostudził jej entuzjazmu, bo z góry wiedziała, co powie. Wiedziała o nim bardzo mało poza tym, gdzie wcześniej pracował: najpierw służył w CIA, potem był zastępcą sekretarza Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, a na koniec znalazł się tutaj. Jego życie osobiste, poza faktem, że miał matkę, a matka kotkę, było dla niej tajemnicą. Zresztą nie tylko dla niej. Nie miała pojęcia, gdzie mieszka. Był jak maszyna – kiedy nie pracował, zamykał się w jakimś nieznanym miejscu.

Nie mogła się powstrzymać i pochwaliła się gwiazdą Wadimowowi. Gorąco jej pogratulował.

– Muszą ci zazdrościć wszystkie dziewczyny na świecie – powiedział. – Włącznie z wszystkimi żyjącymi kobietami i martwymi księżniczkami. Z pewnością jesteś pierwszą kobietą w historii ludzkości, której podarowano gwiazdę.

Czy mogło być dla kobiety większe szczęście, niż dostać gwiazdę od kogoś, kto ją kochał?

– Ale kto to jest? – mruknęła.

– Nie powinno być trudno to odgadnąć. Przede wszystkim musi być bogaty. Właśnie wydał kilka milionów na symboliczny podarunek.

Cheng Xin potrząsnęła głową. Miała wielu adoratorów i zalotników, ale żaden nie był aż tak bogaty.

– Ma również kulturalną duszę. Wyróżnia się z tłumu. – Wadimow westchnął. – I zdobył się na romantyczny gest, który nazwałbym cholernie absurdalnym, gdybym przeczytał o tym w książce albo zobaczył w filmie.

Cheng Xin też westchnęła. Za młodu pozwalała sobie na snucie optymistycznych fantazji, z których obecnie tylko by drwiła. Jednak te romantyczne marzenia zupełnie bledły przy tej prawdziwej gwieździe, która pojawiła się znikąd.

Była pewna, że nie zna takiego mężczyzny.

Może był to jakiś tajemniczy wielbiciel z daleka, który pod wpływem impulsu postanowił przeznaczyć część ogromnego majątku na zaspokojenie kaprysu, jakiegoś pragnienia, którego ona nigdy nie zrozumie. Mimo to była mu wdzięczna.

Tamtego wieczoru wspięła się na dach One World Trade Center, by zobaczyć swą gwiazdę. Starannie przejrzała materiały dołączone do aktu własności, które wyjaśniały, jak ją znaleźć. Ale niebo nad Nowym Jorkiem było zaciągnięte chmurami. Następnego wieczoru i kolejnego tak samo. Chmury tworzyły ogromną rękę, która zakrywała jej prezent i nie chciała się cofnąć. Jednak Cheng Xin nie była zawiedziona; wiedziała, że nikt nie może odebrać jej daru, który otrzymała. DX3906 istniała w tym Wszechświecie. Mogła nawet przetrwać Ziemię i Słońce. Pewnego dnia Cheng Xin ją zobaczy.

Stała wieczorem na balkonie swojego mieszkania, spoglądała w niebo i wyobrażała sobie swoją gwiazdę. Światła miasta w dole rzucały na okrywę chmur mdłą żółtą poświatę, ale ona wyobrażała sobie, że jej gwiazda oświetla je na różowo.

Potem śniło się jej, że leci nad powierzchnią gwiazdy, która jest różowo zabarwioną kulą. Zamiast palących płomieni Cheng Xin czuła chłód wiosennego wietrzyka. Pod nią rozciągały się czyste wody oceanu, przez które widziała kołyszące się obłoki różowych alg…

Po przebudzeniu śmiała się z samej siebie. Jako specjalistka z dziedziny przemysłu kosmicznego nawet w snach nie powinna zapomnieć, że DX3906 nie ma planet.

Czwartego dnia po otrzymaniu gwiazdy Cheng Xin poleciała z kilkoma innymi pracownikami PAW na przylądek Canaveral, żeby wziąć udział w ceremonii wystrzelenia pierwszej baterii pocisków. Umieszczenie ich na orbicie wymagało wykorzystania ruchu obrotowego Ziemi, więc pociski międzykontynentalne przewieziono tam z miejsc ich pierwotnego rozlokowania.

Na czystym niebie stopniowo rozwiały się smugi pozostawione przez rakiety. Cheng Xin i Wadimow poszukali w przewodniku dla obserwatorów wskazówek pozwalających znaleźć jej gwiazdę. Oboje mieli pewne przeszkolenie z astronomii, więc niebawem patrzyli w stronę, gdzie w przybliżeniu powinna się znajdować. Ale żadne z nich jej nie ujrzało.

Wadimow wyjął dwie wojskowe lornetki. Przez nie zobaczyli DX3906 z łatwością. Potem udało się im znaleźć ją już gołym okiem. Cheng Xin patrzyła jak zauroczona na bladoczerwoną plamkę i starała się jakoś przedstawić sobie niewyobrażalną odległość dzielącą ją od gwiazdy, ująć ją w terminach, które byłyby do pojęcia dla ludzkiego umysłu.

– Gdybyś włożył mój mózg do sondy z programu Klatka Schodowa i wystrzelił go w stronę tej gwiazdy, dotarłby tam po trzydziestu tysiącach lat.

Nie usłyszała odpowiedzi. Gdy się odwróciła, zobaczyła, że Wadimow nie przygląda się już razem z nią gwieździe, lecz oparty o maskę samochodu patrzy przed siebie pustym wzrokiem. Miał zatroskaną minę.

– Co się stało?

Wadimow przez chwilę milczał, po czym powiedział:

– Uchylam się od spełnienia mojego obowiązku.

– Co ty wygadujesz?

– Jestem najlepszym kandydatem do programu.

Początkowo zaszokowało to Cheng Xin, ale potem uświadomiła sobie, że Wadimow mówi prawdę. Miał duże doświadczenie w lotach kosmicznych, dyplomacji i wywiadzie, był zrównoważony i dojrzały… Nawet gdyby mogli poszerzyć pulę kandydatów tak, by objęła osoby zdrowe, nadal najlepiej by się do tego nadawał.

– Ale przecież jesteś zdrowy.

– Jasne. Mimo to uciekam od odpowiedzialności.

– Naciskano na ciebie? – Cheng Xin myślała o Wadzie.

– Nie, ale wiem, co muszę zrobić, tylko że jeszcze tego nie zrobiłem. Trzy lata temu się ożeniłem, moja córeczka właśnie skończyła rok. Nie boję się umrzeć, ale moja rodzina wiele dla mnie znaczy. Nie chcę, żeby oglądali mnie zamienionego w coś gorszego od trupa.

– Nie musisz tego robić. Nie każe ci tego ani PAW, ani rząd twojego kraju, i nie mogą tego zrobić!

– Tak, ale chciałem ci powiedzieć… w końcu jestem najlepszym kandydatem.

– Michaił, ludzkość nie jest żadną abstrakcją. Żeby ją kochać, trzeba zacząć od miłości do pojedynczych osób, od spełnienia swoich obowiązków wobec nich. Byłoby absurdem obwiniać się o to.

– Dziękuję ci, Cheng Xin. Zasługujesz na dar, który otrzymałaś. – Spojrzał na DX3906. – Chciałbym dać żonie i córce gwiazdę.

Na niebie pojawił się jasny punkt świetlny, potem następny. W ich blasku postacie Cheng Xin i Wadimowa rzucały na ziemię cień. W kosmosie testowano jądrowy napęd pulsacyjny.


Proces wyboru uczestnika programu trwał w najlepsze, ale Cheng Xin nie była w to zbyt zaangażowana. Poproszono ją tylko, by przeegzaminowała kandydatów z wiedzy o lotach kosmicznych, bo jej posiadanie było podstawowym wymogiem. Ponieważ grono kandydatów było ograniczone do osób nieuleczalnie chorych, znalezienie wśród nich kogoś, kto dysponowałby taką wiedzą, było prawie niemożliwe. PAW zintensyfikowała wysiłki i wszystkimi dostępnymi kanałami starała się pozyskać więcej kandydatów.

W Nowym Jorku odwiedziła ją jedna z koleżanek ze studiów. Rozmowa zeszła na to, co się dzieje z resztą ludzi z tego roku, i koleżanka wspomniała o Yun Tianmingu. Słyszała od Hu Wena, że był on w ostatnim stadium raka płuc i nie pozostało mu już dużo czasu. Cheng Xin od razu poszła do wicedyrektora Yu i zaproponowała Yun Tianminga jako kandydata.

Miała zapamiętać tę chwilę na resztę życia. Za każdym razem przyznawała sama przed sobą, że nie myślała wtedy wiele o Tianmingu jako człowieku.

Musiała wrócić do Chin w pewnej sprawie. Ponieważ była koleżanką Tianminga z roku, wicedyrektor Yu poprosił ją, by porozmawiała z nim w imieniu PAW. Zgodziła się, nadal niewiele o tym myśląc.


Wysłuchawszy opowieści Cheng Xin, Tianming usiadł powoli na łóżku. Prosiła go, by się położył, ale powiedział, że chce kilka minut spędzić w samotności.

Cheng Xin zamknęła delikatnie drzwi za sobą. Tianming zaczął się histerycznie śmiać.

„Jestem popieprzonym idiotą! Czy naprawdę myślałem, że skoro dałem jej z miłości gwiazdę, to ona odwzajemni moją miłość? Naprawdę myślałem, że przeleciała przez Pacyfik, żeby ofiarować mi swe święte łzy? Co za bajeczkę ja tu sobie opowiadam?”

Nie, Cheng Xin przyleciała poprosić go, żeby umarł.

Wyciągnął drugi logiczny wniosek i wybuchnął jeszcze większym śmiechem. Śmiał się tak, że w końcu zabrakło mu tchu. Skoro dopiero co przyleciała, było oczywiste, że nie mogła wcześniej wiedzieć, iż już zdecydował się poddać eutanazji. Innymi słowy, gdyby nie wybrał tego wyjścia, starałaby się go do tego przekonać. Może nawet kusiłaby go albo naciskała na niego, dopóki by się nie zgodził.

Słowo euthanasia znaczyło „dobra śmierć”, ale w losie, który obmyśliła dla niego Cheng Xin, nie było niczego dobrego.

Siostra chciała, by umarł, bo uważała, że jego leczenie to strata pieniędzy. Mógł to zrozumieć i wierzył, że szczerze życzyła mu, by zmarł w pokoju. Natomiast Cheng Xin chciała, by wiecznie cierpiał. Tianming bardzo się bał kosmosu. Jak każdy, kto zarabiał na życie studiowaniem lotów kosmicznych, lepiej niż ogół społeczeństwa zdawał sobie sprawę z jego złowrogiej natury. Piekło istniało nie na Ziemi, lecz w niebiosach.

Cheng Xin chciała, by jego część, ta część, która zawierała jego duszę, wędrowała bez końca w tej zimnej, pozbawionej światła otchłani. Tak zresztą byłoby w najlepszym przypadku, bo prawdziwy koszmar mógłby się zacząć, gdyby zgodnie z życzeniem Cheng Xin Trisolarianie rzeczywiście przechwycili jego mózg. Obcy, których nic nie łączyło z ludzkością, podłączyliby do mózgu czujniki i sprawdzaliby jego zmysły. Oczywiście najbardziej interesowałoby ich doznanie bólu, więc po kolei cierpiałby głód, pragnienie, biczowanie, przypalanie, duszenie, wstrząsy elektryczne, średniowieczne tortury, śmierć przez tysiąc nacięć…

Potem przeszukaliby jego pamięć, by stwierdzić, jakiej tortury boi się najbardziej. Odkryliby metodę, o której czytał kiedyś w książce – najpierw ofiarę biczowano, dopóki nie pozostał nietknięty ani jeden centymetr jej skóry, potem owijano ją ciasno bandażami i gdy ustało krwawienie, zrywano je, odnawiając naraz wszystkie rany – a potem przesłaliby do jego mózgu sygnały odtwarzające tę torturę. W książce ofiara nie mogła tego przeżyć, ale mózg Tianminga nie mógł umrzeć. Mógłby najwyżej się wyłączyć. W oczach Trisolarian przypominałoby to wyłączenie się komputera. Kierując się ciekawością albo po prostu chęcią zabawy, po prostu włączyliby go na nowo i poddali innym eksperymentom…

Nie miałby żadnej możliwości ucieczki. Bez rąk i ciała nie mógłby popełnić samobójstwa. Jego mózg przypominałby baterię stale ładowaną bólem.

Ciągnęłoby się to bez końca.

Ryknął śmiechem.

Cheng Xin otworzyła drzwi.

– Co się stało, Tianming?

Stłumił śmiech i zesztywniał jak trup.

– Tianming, w imieniu Agencji Wywiadu Strategicznego ROP pytam, czy jako członek rodzaju ludzkiego gotów jesteś wziąć na siebie odpowiedzialność i podjąć się tego zadania. Decyzja należy tylko do ciebie. Wolno ci odmówić.

Popatrzył na jej twarz, na jej poważną, lecz podekscytowaną minę. Walczyła w obronie ludzkości, w obronie Ziemi… Ale co się działo z jego otoczeniem? Wpadające przez okno światło zachodzącego słońca malowało na ścianie kałużę krwi, gałęzie samotnego dębu za oknem wyglądały jak wystające z grobu ręce trupa…

W kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu, melancholijnego i bolesnego. Uśmiech ten powoli ogarnął całą jego twarz.

– Oczywiście podejmuję się tego zadania – powiedział.

Koniec śmierci

Подняться наверх