Читать книгу Koniec śmierci - Cixin Liu - Страница 8

CZĘŚĆ I
Lata 1–4 ery kryzysu
Cheng Xin

Оглавление

Początek kryzysu trisolariańskiego zbiegł się w czasie z ukończeniem przez Cheng Xin studiów magisterskich, więc została przyjęta do zespołu pracującego nad projektem układu napędowego następnej generacji rakiet Długi Marsz. Innym wydawało się, że jest to idealna praca – ważna i ciesząca się wielkim uznaniem, ale ona sama szybko straciła serce do wybranego przez siebie zawodu.

Stopniowo zaczęła postrzegać rakiety o napędzie chemicznym jako coś podobnego do ogromnych kominów fabrycznych z początków epoki przemysłowej. Wówczas poeci opiewali dymiące kominy, utożsamiając je z cywilizacją przemysłową. Teraz w taki sam sposób zachwycano się rakietami, traktując je jako symbole epoki kosmicznej. Cheng Xin uważała, że jeśli ludzkość będzie polegać na rakietach o napędzie chemicznym, być może nigdy nie stanie się gatunkiem naprawdę penetrującym kosmos.

Kryzys trisolariański tylko uwypuklił ten fakt. Próba stworzenia systemu obrony Układu Słonecznego opartego na rakietach o napędzie chemicznym była czystym szaleństwem. Cheng Xin podjęła trud poszerzenia swoich kwalifikacji zawodowych i zaliczyła kilka kursów poświęconych napędowi jądrowemu. Po kryzysie przyspieszyły wszystkie prace nad technologią kosmiczną, dano nawet zielone światło długo odwlekanemu projektowi budowy samolotu kosmicznego pierwszej generacji. Wydawało się, że Cheng Xin czeka świetlana przyszłość – doceniano jej zdolności, a większość głównych inżynierów w chińskim przemyśle kosmicznym zaczynała karierę od prac nad napędem. Ponieważ jednak uważała, że rakiety o napędzie chemicznym opierają się na przestarzałej technologii, nie sądziła, że zajdzie daleko. Kroczenie w złym kierunku było gorsze niż nicnierobienie, ale praca wymagała od niej ciągłego skupienia uwagi. Była bardzo sfrustrowana.

Wtedy pojawiła się szansa na odejście od rakiet o napędzie chemicznym. Organizacja Narodów Zjednoczonych zaczęła tworzyć przeróżne agencje związane z obroną planety. W odróżnieniu od agencji oenzetowskich z przeszłości nowe podlegały bezpośrednio ROP, a ich personel składał się ze specjalistów z różnych krajów. Chiński sektor kosmiczny skierował do nich wiele osób. Urzędnik wysokiego szczebla zaproponował Cheng Xin nowe stanowisko: asystentki dyrektora Centrum Planowania Technologii przy Agencji Wywiadu Strategicznego ROP. Praca wywiadowcza ludzkości koncentrowała się dotąd na RZT, ale Agencja Wywiadu Strategicznego ROP, czyli Planetarna Agencja Wywiadowcza, w skrócie PAW, miała się skupić bezpośrednio na flocie trisolariańskiej i samej Trisolaris. Potrzebni jej byli ludzie dobrze obeznani z technicznymi aspektami technologii kosmicznej.

Cheng Xin przyjęła tę propozycję bez wahania.


Dowództwo PAW mieściło się w pięciopiętrowym budynku nieopodal siedziby ONZ. Pochodzący z końca osiemnastego wieku dom miał silną konstrukcję i był zwalisty jak bryła granitu. Gdy Cheng Xin weszła tam po raz pierwszy po podróży samolotem nad Pacyfikiem, poczuła dreszczyk, jakby wkraczała do zamku. Był zupełnie inny, niż się spodziewała – bardziej niż siedzibę światowej agencji wywiadowczej przypominał miejsce, gdzie szeptem snuto bizantyńskie intrygi.

W środku było prawie pusto; Cheng Xin była jedną z pierwszych osób, które zameldowały się na stanowisku. W gabinecie pełnym nieustawionych mebli i dopiero rozpakowanych kartonowych pudeł spotkała się ze swym szefem, dyrektorem Centrum Planowania Technologii.

Michaił Wadimow miał czterdzieści kilka lat, był wysoki, muskularny, i mówił po angielsku z silnym rosyjskim akcentem. Dopiero po paru minutach Cheng Xin zorientowała się, że to w ogóle jest angielski. Siedział na kartonowym pudle i narzekał, że skoro przepracował w przemyśle kosmicznym ponad dziesięć lat, nie potrzebuje żadnego asystenta do spraw technicznych. Jego zdaniem każde państwo chciało zapełnić PAW swoimi ludźmi, ale było dużo mniej chętne do dawania żywej gotówki. Potem uświadomił sobie chyba, że mówi to pełnej nadziei młodej kobiecie, która jest coraz bardziej rozczarowana jego utyskiwaniami, i by ją pocieszyć, powiedział:

– Jeśli tej agencji uda się wejść do historii, co jest bardzo możliwe, nawet jeśli nie będzie to zbyt szczęśliwa historia, my dwoje zostaniemy zapamiętani jako pierwsi, którzy się tu pojawili!

To, że jej szef też pracował w przemyśle kosmicznym, dodało Cheng Xin otuchy. Zapytała, czym się zajmował. Wspomniał beztrosko o jakimś stanowisku w programie budowy wahadłowca Buran, dodał, że był głównym projektantem pewnego towarowego statku kosmicznego, ale później jego wyjaśnienia stały się mętne. Twierdził, że służył przez kilka lat w dyplomacji, a następnie w „pewnym wydziale”, który zajmował się „tym samym, czym teraz zajmujemy się tutaj”.

– Lepiej, żeby nie wnikała pani za bardzo w historię zatrudnienia swoich przyszłych kolegów. Rozumiemy się? – rzekł na koniec. – Naczelny też już tu jest. Ma gabinet na górze. Powinna pani tam wpaść i przywitać się z nim, ale niech mu pani nie zabierze za dużo czasu.

Po wejściu do przestronnego gabinetu szefa PAW Cheng Xin powitał silny zapach dymu z cygara. Na ścianie wisiał duży obraz. Jego większą część zajmowało ołowiane niebo i zamglona, pokryta śniegiem ziemia; w oddali, gdzie chmury stykały się ze śniegiem, majaczyły ciemne kształty. Po bliższym przyjrzeniu się okazało się, że to brudne budynki, z których większość stanowiły drewniane parterowe chaty. Między nimi znajdowało się kilka jedno- i dwupiętrowych domów w europejskim stylu. Jak można było sądzić z kształtu rzeki na pierwszym planie i paru innych wskazówek, był to pejzaż Nowego Jorku z początku osiemnastego wieku. Od obrazu wiało chłodem, który – jak pomyślała Cheng Xin – dość dobrze pasował do siedzącej pod nim osoby.

Obok dużego wisiał mniejszy obraz. Głównym przedmiotem na nim był starożytny miecz ze złotą rękojeścią i lśniącym ostrzem, który trzymała ręka w brązowej rękawicy – widoczne było tylko przedramię. Ręka ta sięgała mieczem po unoszący się na wodzie wieniec spleciony z czerwonych, białych i żółtych kwiatów. W przeciwieństwie do dużego obrazu ten był utrzymany w żywych kolorach, ale mimo to sprawiał upiorne wrażenie. Cheng Xin zauważyła na białych kwiatach plamki krwi.

Szef PAW, Thomas Wade, Amerykanin, był dużo młodszy, niż się spodziewała – wyglądał na młodszego od Wadimowa. Był też bardziej przystojny, miał bardzo klasyczne rysy. Później doszła do wniosku, że ten klasyczny wygląd brał się głównie stąd, iż jego twarz była pozbawiona wyrazu, jakby należała do posągu przeniesionego z zimnego obrazu za nim. Nie wydawał się zajęty, biurko przed nim było zupełnie puste, bez śladu komputera czy papierowych dokumentów. Zerknął na nią, gdy weszła, ale zaraz powrócił do kontemplacji cygara, które trzymał w prawym ręku.

Cheng Xin przedstawiła się, oznajmiła, że jest jej miło, iż będzie mogła się od niego uczyć, i kontynuowała przemowę, dopóki nie podniósł wzroku i nie spojrzał na nią.

Zobaczyła w jego oczach wyczerpanie i rozleniwienie, ale było w nich też coś głębszego, coś ostrego, co sprawiło, że poczuła się nieswojo. Na twarzy Wade’a pojawił się uśmiech niczym woda sącząca się ze szczeliny w lodzie pokrywającym rzekę. Nie było w nim ciepła i nie rozluźniła się na jego widok.

Starała się również uśmiechnąć, ale pierwsze słowa, które popłynęły z jego ust, zmroziły ją.

– Czy sprzedałabyś swoją matkę do burdelu?

Cheng Xin potrząsnęła głową, ale nawet nie próbowała odpowiedzieć na to pytanie – bała się, że nie zrozumiała tego, co powiedział. Ale Wade machnął cygarem.

– Dzięki. Idź robić to, co trzeba.

Kiedy powiedziała o tym Wadimowowi, roześmiał się.

– To tylko takie powiedzenie, które było kiedyś popularne w naszej… robocie. Słyszałem, że narodziło się podczas drugiej wojny światowej. Weterani żartowali sobie w ten sposób z nowicjuszy. Jego sens jest taki: nasz zawód jest jedynym na Ziemi, w którym sednem są kłamstwa i zdrada. Jeśli chodzi o powszechnie przyjęte zasady etyczne, musimy być… elastyczni. PAW składa się z dwóch grup ludzi: niektórzy są, tak jak pani, ekspertami technicznymi, inni to weterani z różnych agencji wywiadowczych na całym świecie. Każda z tych grup ma odmienny sposób myślenia i działania. Dobrze, że znam obie, bo mogę pomóc pani przystosować się do tej drugiej.

– Ale przecież naszym wrogiem jest Trisolaris. To nie ma nic wspólnego z tradycyjnym wywiadem.

– Niektóre rzeczy są stałe.


W ciągu następnych kilku dni zgłosili się do pracy inni nowi członkowie personelu PAW. Większość z nich pochodziła z krajów, które były stałymi członkami ROP.

Wszyscy byli dla siebie nawzajem mili, ale nie było wśród nich wzajemnego zaufania. Specjaliści do spraw technicznych trzymali się na dystans i zachowywali się tak, jakby w każdej chwili mieli się na baczności. Starzy wyjadacze ze służb wywiadu byli towarzyscy i przyjaźni, ale stale patrzyli, jak coś zwędzić.

Było dokładnie tak, jak przewidywał Wadimow – tych ludzi o wiele bardziej interesowało wzajemne szpiegowanie niż zbieranie informacji o Trisolaris.

Dwa dni po przybyciu Cheng Xin PAW zorganizowała pierwsze zebranie walne, mimo że nie pojawili się jeszcze wszyscy pracownicy. Oprócz szefa Wade’a wzięli w nim udział jego trzej zastępcy: jeden z Chin, drugi z Francji, trzeci z Wielkiej Brytanii.

Pierwszy zabrał głos wicedyrektor Yu Weiming. Cheng Xin nie miała pojęcia, czym zajmował się w Chinach, a miał twarz, którą można było zapamiętać dopiero po wielu spotkaniach. Na szczęście nie miał powszechnego wśród chińskich biurokratów zwyczaju wygłaszania długich, zawiłych przemówień. Chociaż powtarzał banały o misji PAW, przynajmniej mówił zwięźle.

Powiedział, że rozumie, iż skoro wszyscy członkowie zostali wysłani tam przez swoje kraje, obowiązuje ich podwójna lojalność. PAW nie wymaga, a nawet nie oczekuje od nich, by przedkładali lojalność wobec agencji nad obowiązki wobec państw, z których pochodzą, ponieważ jednak zadaniem PAW jest obrona całego rodzaju ludzkiego, ma nadzieję, że wszyscy obecni będą przynajmniej się starali zrównoważyć te odmienne zobowiązania. Zważywszy na to, że PAW ma się przeciwstawiać zagrożeniu ze strony Trisolaris, powinni być najbardziej zjednoczoną z nowych agencji.

Cheng Xin zauważyła, że podczas przemówienia Yu Wade odpychał się od nogi stołu konferencyjnego i powoli odsuwał ze swoim krzesłem, jakby nie chciał tam być. Później, ilekroć proszono go, by powiedział kilka słów, potrząsał odmownie głową.

Odezwał się dopiero wtedy, kiedy wypowiedzieli się wszyscy, którzy chcieli. Wskazując stertę pudeł i świeżo dostarczonych materiałów biurowych w sali zebrań, oświadczył:

– Chciałbym, żeby reszta z was zajęła się tymi sprawami w swoim zakresie. – Najwyraźniej miał na myśli szczegóły administracyjne związane z rozpoczęciem pracy agencji. – Proszę, byście nie zajmowali czasu ani mnie, ani im. – Wskazał Wadimowa i podległy mu personel. – Wszyscy, którzy mają doświadczenie w inżynierii kosmonautycznej, zostają. Reszta wychodzi.

W znacznie mniej zatłoczonej sali konferencyjnej pozostało kilkanaście osób. Gdy tylko zamknęły się ciężkie dębowe drzwi, Wade zrzucił swoją bombę:

– PAW musi wysłać w kierunku floty trisolariańskiej sondę szpiegowską.

Oszołomieni członkowie personelu popatrzyli po sobie. Cheng Xin też była zdumiona. Oczywiście miała nadzieję, że szybko dostanie coś konkretnego do zrobienia, ale nie spodziewała się aż takiego tempa i takiej bezpośredniości. Z uwagi na to, że PAW została dopiero utworzona i nie miała na razie żadnych oddziałów krajowych ani regionalnych, wydawała się nieprzygotowana do realizacji tak wielkich projektów. Jednak naprawdę szokująca była śmiałość propozycji Wade’a – wyzwania technologiczne i inne przeszkody zdawały się niemożliwe do pokonania.

– Jakie są konkretne wymogi? – zapytał Wadimow. Był jedynym człowiekiem, który przyjął oświadczenie Wade’a bez mrugnięcia okiem.

– Konsultowałem się z przedstawicielami stałych członków ROP, ale ten pomysł nie został jeszcze oficjalnie zgłoszony. W oparciu o to, co wiem, członków ROP najbardziej interesuje jeden konkretny wymóg, i w tej sprawie nie pójdą na żaden kompromis: sonda musi osiągnąć jeden procent prędkości światła. Jeśli chodzi o inne parametry, członkowie ROP mają różne pomysły, ale jestem pewien, że w toku oficjalnych dyskusji dojdą do porozumienia.

– Pozwólcie, że ujmę to krótko – powiedział ekspert NASA. – Przy tych parametrach misji i przy założeniu, że będziemy się martwić tylko przyspieszeniem i nie damy sondzie żadnych możliwości hamowania, dotarcie do Obłoku Oorta zajmie jej dwa do trzech stuleci. Tam przechwyci i zbada hamującą flotę trisolariańską. Proszę mi wybaczyć, ale zdaje się, że ten projekt lepiej zostawić na przyszłość.

Wade potrząsnął głową.

– Odkąd sofony latają z prędkością światła wokół Ziemi, stale nas szpiegują i blokują wszystkie badania w naukach podstawowych, nie jest pewne, czy w przyszłości uda się nam dokonać znaczącego postępu technologicznego. Jeśli ludzkość jest skazana na wleczenie się w ślimaczym tempie przez przestrzeń kosmiczną, to lepiej zacząć te prace jak najszybciej.

Cheng Xin podejrzewała, że plan Wade’a jest przynajmniej częściowo motywowany polityką. Pierwsze próby nawiązania aktywnego kontaktu z cywilizacją pozaziemską bardzo podniosłyby prestiż PAW.

– Ale w obecnym stanie naszej technologii kosmicznej dotarcie do Obłoku Oorta zajmie dwadzieścia, może trzydzieści tysięcy lat. Nawet gdybyśmy wystrzelili tę sondę teraz, to za czterysta lat, kiedy przybędzie tu flota trisolariańska, nie znaleźlibyśmy się daleko od drzwi Ziemi.

– I właśnie dlatego musi ona osiągnąć jeden procent prędkości światła.

– Mówi pan o stukrotnym zwiększeniu naszej obecnej prędkości maksymalnej! To wymaga zupełnie nowej formy napędu. Nie da się tego zrobić z zastosowaniem współczesnej technologii i nie ma powodu przypuszczać, że w przewidywalnej przyszłości nastąpi w tej dziedzinie przełom. Ta propozycja jest po prostu niewykonalna.

Wade walnął pięścią w stół.

– Zapominacie, że mamy teraz środki! Wcześniej podróże kosmiczne były luksusem, teraz są absolutną koniecznością. Możemy prosić o środki znacznie przekraczające to, co było wcześniej wyobrażalne. Możemy je wykorzystywać w pracy nad tym problemem, dopóki nie ugną się prawa fizyki. Użyjcie brutalnej siły, jeśli będzie trzeba, ale musimy przyspieszyć tę sondę do jednego procenta prędkości światła!

Wadimow instynktownie rozejrzał się po sali. Wade zerknął na niego.

– Niech się pan nie martwi. Nie ma tu żadnych dziennikarzy ani osób postronnych.

Wadimow się roześmiał.

– Bez urazy, ale jeśli nasza agencja ogłosi, że chcemy wykorzystywać środki do pracy nad tym problemem, dopóki nie ugną się prawa fizyki, to staniemy się dla całego świata pośmiewiskiem. Proszę, niech pan nie powtarza tego przed ROP.

– I tak już wiem, że wszyscy się ze mnie śmiejecie.

Wszyscy zamknęli usta na kłódki. Chcieli, żeby to zebranie już się skończyło. Wade spojrzał na każdego po kolei, a potem zwrócił wzrok na Cheng Xin.

– Nie, nie wszyscy. Ona się nie śmieje. – Wskazał ją palcem. – Co pani myśli, Cheng?

Pod jego przenikliwym spojrzeniem poczuła się tak, jakby kierował w jej stronę nie palec, lecz miecz. Rozejrzała się bezradnie. Kim była, żeby zabierać głos w tej sprawie?

– Musimy wcielić tu DM – powiedział Wade.

Cheng Xin była jeszcze bardziej skonsternowana. DM? Doktor medycyny?

– Przecież jest pani Chinką! Jak może pani nie wiedzieć, co to jest DM?

Spojrzała na pozostałych pięciu Chińczyków w sali. Wyglądali na tak samo skołowanych.

– Podczas wojny koreańskiej Amerykanie odkryli, że nawet wzięci do niewoli zwykli żołnierze chińscy dużo wiedzieli o strategii swoich wojsk. Okazało się, że wasi dowódcy przedstawiali żołnierzom plany bitw do masowej dyskusji, licząc na to, że w ten sposób znajdą sposoby, żeby je poprawić. Oczywiście nie chcemy, byście wiedzieli aż tyle, jeśli zostaniecie jeńcami Trisolarian.

Kilkoro obecnych się roześmiało. Cheng Xin zrozumiała w końcu, że DM to „demokracja militarna”. Pozostali entuzjastycznie poparli propozycję Wade’a. Oczywiście ci wybitni specjaliści nie spodziewali się, że zwykła asystentka techniczna będzie miała jakieś świetne pomysły, ale byli to przeważnie mężczyźni i myśleli, że dając jej szansę mówienia, będą mieli doskonały pretekst do podziwiania jej przymiotów fizycznych. Cheng Xin zawsze dokładała starań, by ubierać się niezbyt wyzywająco, ale mimo to stale musiała sobie radzić z tego rodzaju nagabywaniem.

– Mam pomysł… – zaczęła.

– Pomysł, jak nagiąć prawa fizyki? – zapytała starsza Francuzka imieniem Camille, bardzo poważana i doświadczona konsultantka Europejskiej Agencji Kosmicznej. Spojrzała pogardliwie na Cheng Xin, jakby ten pokój nie był odpowiednim miejscem dla niej.

– Raczej na to, jak je obejść. – Cheng Xin uśmiechnęła się do niej uprzejmie. – Najbardziej obiecującymi z zasobów, które mamy do dyspozycji, są zapasy broni jądrowej na świecie. Jeśli nie nastąpi jakiś przełom techniczny, będzie to największe źródło energii, którą możemy wystrzelić w kosmos. Wyobraźcie sobie statek czy sondę kosmiczną wyposażony w żagiel radiacyjny, podobny do żagla słonecznego: cienką folię popychaną przez promieniowanie. Gdybyśmy od czasu do czasu detonowali bombę jądrową za tym żaglem…

Rozległo się kilka chichotów. Najgłośniej śmiała się Camille.

– Moja droga, nakreśliłaś nam scenę z komiksu. Twój statek kosmiczny wypełniony jest bombami jądrowymi i ma ogromny żagiel. Na statku znajduje się bohater łudząco podobny do Arnolda Schwarzeneggera. Rzuca te bomby za statek, gdzie wybuchają i go popychają. Och, ależ to świetne! – Gdy reszta zebranych dołączyła do tej wesołości, kontynuowała: – Może zechciałabyś przejrzeć swoją pracę domową z pierwszego roku studiów i powiedzieć mi, po pierwsze, ile bomb jądrowych będzie musiał zabrać ten statek, i po drugie, jakie przyspieszenie zdoła uzyskać przy takim stosunku ciągu do wagi?

– Nie udało się jej nagiąć praw fizyki, ale spełniła drugie życzenie szefa – powiedział inny ekspert. – Przykro mi patrzeć, jak taka piękna dziewczyna pada pod naciskiem brutalnej siły.

Fala śmiechu osiągnęła crescendo.

– Bomby nie będą na statku – odparła spokojnie Cheng Xin. Śmiech ustał jak nożem uciął. – Sama sonda będzie małym jądrem wyposażonym w sensory przymocowane do dużego żagla, ale musi być lekka jak piórko. Będzie ją wtedy łatwo popychać promieniowaniem pochodzącym z wybuchów jądrowych poza nią.

W sali konferencyjnej zrobiło się bardzo cicho. Wszyscy zastanawiali się, gdzie miałyby się znaleźć te bomby. Kiedy inni przez chwilę drwili z Cheng Xin, Wade zachował chłodną i niewzruszoną minę. Teraz jednak na jego twarzy powoli pojawił się ponownie ten uśmiech niczym woda sącząca się ze szczeliny w lodzie.

Cheng Xin wyjęła z dystrybutora wody stos papierowych kubeczków i ustawiła je w linii na stole konferencyjnym.

– Możemy wcześniej wystrzelić w przestrzeń bomby jądrowe za pomocą rakiet o napędzie chemicznym i rozmieścić je wzdłuż pierwszego etapu toru lotu sondy. – Wzięła ołówek i przesunęła jego końcem po linii od jednego kubeczka do następnego. – Kiedy sonda będzie przelatywać obok każdej z tych bomb, będziemy je detonować tuż za żaglem, nadając jej coraz większe przyspieszenie.

Mężczyźni oderwali spojrzenia od ciała Cheng Xin. W końcu chcieli potraktować jej propozycję poważnie. Tylko Camille patrzyła na nią jak na intruza.

– Możemy nazwać tę technikę „napędem po drodze”. Ten pierwszy odcinek jest etapem przyspieszania i stanowi zaledwie drobny ułamek całego kursu lotu sondy. Według bardzo pobieżnych obliczeń, jeśli użyjemy tysiąca bomb jądrowych, można je rozmieścić wzdłuż drogi o długości około pięciu jednostek astronomicznych, prowadzącej od Ziemi do orbity Jowisza. Możemy nawet rozmieścić je gęściej w granicach orbity Marsa. To jest absolutnie wykonalne przy naszej obecnej technologii.

W ciszy, która potem zapadła, słychać było kilka szeptów. Stopniowo stawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej podekscytowane, jak skąpy deszcz przechodzący w ulewę.

– Nie wpadła pani sama na ten pomysł, prawda? – zapytał Wade. Uważnie przysłuchiwał się dyskusji.

Cheng Xin uśmiechnęła się do niego.

– Mój pomysł opiera się na starej koncepcji znanej w kręgach zajmujących się przemysłem kosmicznym. Coś takiego zaproponował pierwszy już w 1946 roku Stanisław Ulam. To jądrowy napęd pulsacyjny.

– Doktor Cheng – powiedziała Camille – wszyscy wiemy o jądrowym napędzie pulsacyjnym, ale poprzednie propozycje wymagały przewożenia paliwa na statkach. Pomysł rozmieszczenia go wzdłuż trasy statku kosmicznego jest rzeczywiście pani wkładem. Ja przynajmniej nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam.

Dyskusja stała się zażarta. Grono ekspertów rzuciło się na pomysł Cheng jak wataha głodnych wilków na świeże mięso.

Wade znowu walnął w stół.

– Dość! Nie grzęźnijcie teraz w szczegółach. Nie oceniamy, czy pomysł jest wykonalny – raczej staramy się zorientować, czy warto jest przeprowadzić ocenę jego wykonalności. Skupcie się na przeszkodach w całościowym obrazie rzeczy.

– Najlepsze w tej propozycji jest to, że łatwo jest zacząć ją realizować – rzekł po krótkiej ciszy Wadimow.

Wszyscy od razu zrozumieli sens jego wypowiedzi. Pierwszy etap planu Cheng Xin wymagał wystrzelenia dużej liczby bomb jądrowych na orbitę okołoziemską. Ludzkość nie tylko dysponowała taką technologią, ale ładunki były już na rakietach – można było łatwo użyć w tym celu przeprogramowanych międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Amerykańskie peacekeepery, rosyjskie topole i chińskie dongfengi mogły umieścić ładunki na orbitach wokół Ziemi. Ba, zadanie to mogłyby wykonać nawet pociski balistyczne średniego zasięgu, gdyby wyposażono je w rakiety nośne. Ten plan byłby dużo tańszy niż plany pokryzysowego rozbrojenia jądrowego, które wymagały zniszczenia tych pocisków.

– Świetnie. Na razie przerwijmy dyskusję nad pomysłem Cheng Xin. Są jakieś inne propozycje? – Wade rozejrzał się po sali.

Kilka osób chyba chciało coś powiedzieć, ale ostatecznie zdecydowało się zachować milczenie. Widocznie każda z nich uznała, że jej pomysł nie może konkurować z propozycją Cheng Xin. W końcu spojrzenia wszystkich znowu skupiły się na niej, ale tym razem z zupełnie innym nastawieniem.

– Jeszcze dwukrotnie zorganizujemy burzę mózgów i zobaczymy, czy uda się nam coś wymyślić. Ale możemy też zacząć badania wykonalności napędu po drodze. Będziemy potrzebowali jakiegoś kryptonimu.

– Skoro prędkość sondy będzie wzrastać o jeden poziom po każdym wybuchu bomby, to będzie to trochę jak wchodzenie po schodach – powiedział Wadimow. – Proponuję, żebyśmy nazwali ten program Klatką Schodową. Poza potrzebą uzyskania przez sondę prędkości finalnej przekraczającej jeden procent prędkości światła musimy pamiętać o innym wymogu, mianowicie jej masie.

– Żagiel radiacyjny może być bardzo cienki i lekki. Przy obecnym stanie materiałoznawstwa możemy wyprodukować żagiel o powierzchni około pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych i ograniczyć jego masę do około pięćdziesięciu kilogramów. To powinno wystarczyć – stwierdził rosyjski ekspert, który kiedyś kierował nieudanym eksperymentem z żaglem słonecznym.

– Wobec tego kluczowym problemem będzie masa samej sondy.

Oczy wszystkich skierowały się na innego mężczyznę, głównego projektanta sondy Cassini–Huygens.

– Jeśli weźmiemy pod uwagę pewne podstawowe czujniki i antenę oraz radioizotopowe źródło energii niezbędne do przesyłania informacji z Obłoku Oorta, powinno się to zmieścić w granicach dwóch–trzech tysięcy kilogramów.

– Nie! – Wadimow potrząsnął głową. – Musi być taka, jak powiedziała Cheng Xin, lekka jak piórko.

– Jeśli zadowolimy się najbardziej podstawowymi czujnikami, to może wystarczy tysiąc kilogramów. Nie mogę zagwarantować, że to się uda, bo nie dajecie mi prawie nic, co mógłbym wykorzystać podczas pracy.

– Będzie pan musiał zrobić ją tak, żeby działała – powiedział Wade. – Włącznie z żaglem masa całej sondy nie może przekroczyć jednej tony. Użyjemy siły całej ludzkości, by nadać tysiącowi kilogramów odpowiednią prędkość. Miejmy nadzieję, że będzie to dostatecznie mała masa.


Przez następny tydzień Cheng Xin spała głównie w samolotach. Jako członkini grupy do zadań specjalnych kierowanej przez Wadimowa krążyła między agencjami kosmicznymi Stanów Zjednoczonych, Chin, Rosji i Europy, koordynując badania wykonalności programu Klatka Schodowa. Przez ten tydzień zwiedziła więcej miejscowości niż w całym swym dotychczasowym życiu, ale oglądała je tylko z okien samochodów i sal konferencyjnych.

Początkowo myśleli, że uda się im skłonić wszystkie agencje do współpracy, ale okazało się to niemożliwe z przyczyn politycznych. W końcu każda agencja wykonała własną analizę. Takie podejście było korzystne, gdyż można było porównać te cztery studia i uzyskać bardziej dokładny wynik, ale oznaczało też dużo więcej pracy dla PAW. Cheng Xin pracowała nad tym projektem ciężej niż nad czymkolwiek innym w życiu zawodowym – w końcu było to jej dziecko.

Autorzy tych czterech studiów wykonalności szybko doszli do wstępnych wniosków, które były bardzo podobne. Dobra wiadomość była taka, że powierzchnię żagla radiacyjnego można zmniejszyć do dwudziestu pięciu kilometrów kwadratowych, a jego masę, przy zastosowaniu jeszcze nowocześniejszych materiałów, do dwudziestu kilogramów.

Potem była zła wiadomość: aby osiągnąć wymagany jeden procent prędkości światła, trzeba było zmniejszyć masę całej sondy o osiemdziesiąt procent, do zaledwie dwustu kilogramów. Po odjęciu masy zarezerwowanej dla żagla zostawało tylko sto osiemdziesiąt kilogramów na czujniki i urządzenie komunikacyjne.

Wyraz twarzy Wade’a się nie zmienił.

– Nie smućcie się. Mam jeszcze gorszą wiadomość. Na ostatnim zebraniu ROP zawetowano rezolucję o rozpoczęciu programu Klatka Schodowa.

Czterech spośród siedmiu stałych członków ROP głosowało przeciw uchwale. Ich argumenty były zadziwiająco podobne. W przeciwieństwie do technicznego personelu PAW, który miał doświadczenie w przemyśle kosmicznym, nie interesował ich rodzaj napędu. Ich sprzeciw budziło to, że sonda miała zbyt ograniczoną wartość dla wywiadu – „praktycznie zerową”, jak ujął to przedstawiciel USA.

A uważali tak dlatego, że zaproponowana przez PAW sonda nie miałaby żadnych możliwości wyhamowania. Nawet gdyby flota trisolariańska już zwalniała, sonda minęłaby się z nią przy względnej prędkości około pięciu procent prędkości światła (jeśli nie zostałaby przechwycona przez Trisolarian). Miałaby bardzo małą możliwość zbierania informacji. Ponieważ ze względu na jej małą masę aktywne czujniki, takie jak radar, byłyby niepraktyczne, musiałaby się ograniczyć do biernego odbierania sygnałów, głównie elektromagnetycznych. Tymczasem było niemal pewne, że dysponujący zaawansowaną technologią wróg nie będzie korzystał z promieniowania elektromagnetycznego, lecz raczej z takich środków jak neutrina czy fale grawitacyjne, co było poza zasięgiem obecnej ludzkiej technologii.

Poza tym dzięki obecności sofonów wróg poznałby plan wysłania sondy na wylot, co sprawiłoby, że w ogóle nie byłoby szans na to, iż uzyska się jakieś wartościowe informacje o nim. Realizacja planu budowy sondy wymagałaby ogromnych inwestycji, a korzyści byłyby minimalne. Plan miał raczej czysto symboliczne znaczenie i wielkie mocarstwa po prostu nie były nim zainteresowane. Pozostali trzej stali członkowie ROP głosowali za jego przyjęciem tylko dlatego, że przydałaby się im nowa technologia napędu.

– No i ROP ma rację – stwierdził Wade.

Wszyscy żałowali w milczeniu, że program Klatka Schodowa wylądował w koszu. Najbardziej zawiedziona była Cheng Xin, ale pocieszała się myślą, że chociaż jest młoda i nie może się pochwalić żadnymi osiągnięciami, udało się jej doprowadzić swój pomysł do takiego etapu. Nie było tak źle, a już z pewnością przeszło to jej oczekiwania.

– Pani Cheng, ma pani smutną minę – powiedział Wade. – Widocznie myśli pani, że zarzucamy program Klatka Schodowa.

Oczy wszystkich zwróciły się na niego.

– Otóż nie. – Wade wstał i zaczął się przechadzać po sali konferencyjnej. – Od tej pory, czy jest to plan Klatka Schodowa, czy jakikolwiek inny, nie przestajecie nad nim pracować, dopóki nie powiem wam, że kończymy. Zrozumiano? – Porzucił zwykły obojętny ton i zawył jak rozwścieczony dziki zwierz: – Będziemy iść naprzód! Naprzód! Nic nas nie powstrzyma!

Szedł akurat za Cheng Xin. Czuła się tak, jakby za jej plecami doszło do erupcji wulkanu. Skuliła się i o mało sama nie krzyknęła.

– Jaki jest nasz następny krok? – zapytał Wadimow.

– Wyślemy kogoś. – Wade wrócił do swojego normalnego, spokojnego, wypranego z emocji tonu.

Dopiero po chwili reszta osób zebranych w sali, nadal pod wrażeniem jego wybuchu, zrozumiała, co powiedział. Nie mówił o wysłaniu kogoś do ROP, ale z Układu Słonecznego. Proponował wysłanie zwiadowcy do odległego o rok świetlny ponurego, lodowatego Obłoku Oorta, by szpiegował flotę trisolariańską.

Wade zasiadł na swoim miejscu, odepchnął się od nogi stołu i przesunął krzesło do tyłu, by znaleźć się za plecami podwładnych. Ale nikt nie kwapił się, by zabrać głos. Była to powtórka zebrania sprzed tygodnia, kiedy przedstawił pomysł wysłania sondy w stronę floty trisolariańskiej. Wszyscy trawili jego słowa i starali się rozwiązać tę zagadkę. Niebawem doszli do wniosku, że jego pomysł nie jest tak absurdalny, jak początkowo się wydawało.

Hibernacja była już względnie dojrzałą technologią. Można było odbyć podróż w stanie zawieszenia funkcji życiowych. Przy założeniu, że pasażer ważyłby siedemdziesiąt kilogramów, zostawało sto dziesięć kilogramów na sprzęt do hibernacji i kadłub, który przypominałby trumnę. Ale co potem? Jak obudziliby tę osobę po dwustu latach, gdy sonda spotkałaby się z flotą trisolariańską, i co miałaby ona wtedy robić?

Zastanawiali się nad tym wszyscy zebrani, ale nikt się nie odezwał. Mimo to Wade zdawał się czytać w ich myślach.

– Musimy posłać przedstawiciela ludzkości w samo serce wroga – powiedział.

– Żeby tak się stało, Trisolarianie musieliby przechwycić sondę – zauważył Wadimow. – I zatrzymać naszego szpiega.

– To bardzo prawdopodobne. – Wade podniósł wzrok. – Nie?

Zebrani w sali konferencyjnej zrozumieli, że mówi do sofonów krążących wokół nich niczym duchy. W tym zebraniu „uczestniczyły” też inne niewidzialne istoty, znajdujące się na świecie odległym o cztery lata świetlne. Ludzie tak przywykli do obecności sofonów, że zapominali o nich. Gdy sobie o tym przypominali, oprócz strachu ogarniało ich też coś w rodzaju poczucia nieistotności, jakby byli mrowiskiem, które jakieś okrutne dziecko dla zabawy ogląda przez lupę. Trudno było zachować pewność siebie, gdy każdy miał świadomość, że bez względu na to, z jakimi wystąpi planami, wróg wszystkiego się dowie, zanim zdąży je wyjaśnić swemu przełożonemu. Ludzkość musiała się przyzwyczaić do wojny, w której wszystko było przezroczyste dla wroga.

Teraz jednak wydawało się, że Wade nieco zmienił sytuację. W jego scenariuszu to, że wróg znał plan, było korzystne. Trisolarianie będą znali każdy szczegół trajektorii sondy i bez trudu będą mogli ją przechwycić. Ale nawet chociaż sofony pozwalały im dowiedzieć się wiele o ludzkości, na pewno będą zainteresowani schwytaniem jej żywego przedstawiciela, by go dokładniej zbadać.

W tradycyjnej wojnie wywiadów posłużenie się szpiegiem o znanej wrogowi tożsamości było nonsensowne. Ale ta wojna była inna. Wysłanie człowieka do floty trisolariańskiej było samo w sobie bohaterskim aktem i nie miało znaczenia, że Trisolarianie dowiedzieliby się o tym przed faktem. PAW nie musiała nawet się zastanawiać nad tym, co szpieg musiałby robić, gdyby się tam znalazł – jeśli dostałby się bezpiecznie do floty, możliwości były nieograniczone. Skoro Trisolarianie nie potrafili ukrywać myśli i byli bezbronni wobec wszelkich podstępów i forteli, pomysł Wade’a był tym bardziej atrakcyjny.

„Musimy posłać przedstawiciela ludzkości w samo serce wroga”.

Koniec śmierci

Подняться наверх