Читать книгу Koniec śmierci - Cixin Liu - Страница 22

CZĘŚĆ II
61 rok ery odstraszania
Dzierżyciel Miecza

Оглавление

W dniu, w którym wypisano Cheng Xin ze szpitala, AA powiedziała jej, że chce się z nią spotkać Sofona.

Cheng Xin zrozumiała, że AA nie mówi o obdarzonej inteligencją cząstce elementarnej przysłanej przez Trisolarian, lecz o robocie, który ma postać kobiety, stworzonym przez najbardziej rozwiniętą przez ludzi sztuczną inteligencję i bionikę. Kierowały nią sofony i występowała w roli trisolariańskiego ambasadora na Ziemi. Dzięki niej stosunki między tymi dwoma światami nabierały bardziej naturalnego charakteru niż wtedy, gdy sofony rozwijały się w mniejszej liczbie wymiarów.

Sofona mieszkała na ogromnym drzewie na skraju miasta. Widoczne z okna latającego samochodu liście na tym drzewie były tak rzadkie, jakby była późna jesień. Mieszkanie Sofony znajdowało się na samym końcu gałązki drzewa – był to jeden liść bambusa otoczony białą mgiełką. Niebo było bezchmurne, więc było jasne, że tę mgiełkę wytwarza dom Sofony.

Cheng Xin i AA poszły gałęzią do końca. Ścieżka była obramowana gładkimi kamieniami, a po jej obu stronach ciągnęły się bujne trawniki. Wspięły się po krętych schodach pod drzwi, gdzie powitała jej Sofona. Wspaniałe japońskie kimono na jej drobnym ciele przypominało warstwę kwitnących kwiatów, ale gdy Cheng Xin ujrzała jej twarz, wydało się jej, że te kwiaty straciły kolory. Nie była w stanie wyobrazić sobie doskonalszej piękności, piękna ożywionego duszą. Sofona uśmiechnęła się i nagle jakby łagodny powiew wiatru poruszył powierzchnię stawu, a odbijające się w niej światło słońca rozpadło się na tysiąc falujących fragmentów. Sofona ukłoniła się im powoli i Cheng Xin doznała wrażenia, że jej cała postać jest ilustracją chińskiego znaku 柔 – Rou, „delikatna”.

– Witam, witam! Chciałam złożyć wizytę w waszej wspaniałej siedzibie, ale wówczas nie mogłabym należycie was podjąć i poprowadzić drogą herbaty. Pokornie proszę o wybaczenie. Jestem szczęśliwa, że mogę się z wami spotkać.

Sofona ponownie się ukłoniła. Jej głos był tak łagodny i delikatny jak jej ciało, ledwie słyszalny, ale pełen nieodpartego wdzięku, jakby wszystkie inne głosy musiały milknąć, gdy zaczynała mówić.

Cheng Xin i AA weszły za nią na podwórko. Wpięte w jej kok drobne białe kwiatki drżały, gdy od czasu do czasu odwracała się i uśmiechała do nich. Cheng Xin zupełnie zapomniała, że Sofona jest najeźdźczynią z kosmosu, że kieruje nią potężny świat odległy o cztery lata świetlne. Widziała tylko istotę o tak zniewalającej urodzie, jakby skoncentrowało się w niej kobiece piękno, które niczym odrobina pigmentu może zabarwić całe jezioro na różowo.

Po obu stronach ścieżki biegnącej przez podwórko ciągnął się bambusowy gaj. Pomiędzy bambusami unosiła się sięgająca do pasa biała falująca mgiełka. Przeszły po drewnianym mostku nad tryskającym z ziemi źródełkiem, po czym Sofona odsunęła się na bok i zaprosiła je do salonu. Był on urządzony we wschodnim stylu, pełen światła wpadającego przez szerokie otwory w czterech ścianach, dzięki czemu przypominał pawilon. Widziały niebieskie niebo i białe chmury na zewnątrz. Chmury te, rozwiewające się pasemkami, wytwarzał sam dom. Na jednej ze ścian wisiały mały japoński drzeworyt ukiyo-e oraz wachlarz z namalowanym pędzelkiem chińskim krajobrazem. Całe pomieszczenie emanowało prostą elegancją.

Sofona poczekała, aż Cheng Xin i AA usiądą na tatami, po czym też z gracją usiadła. Metodycznie ustawiła przed sobą przyrządy do ceremonii herbaty.

– Musisz zachować cierpliwość – szepnęła AA do ucha Cheng Xin. – Miną ze dwie godziny, zanim dostaniesz herbatę.

Sofona wyjęła spod kimona nieskazitelnie białą serwetkę i zaczęła wycierać nią równie nieskazitelnie czyste przyrządy. Najpierw powoli wytarła wszystkie łyżeczki. Miały one długie trzonki, każda była wystrugana z jednego kawałka bambusa. Potem przetarła białe porcelanowe czarki i żółtą miedzianą miseczkę. Bambusowym czerpakiem nabrała z ceramicznego pojemnika czystej źródlanej wody i wlała ją do czajniczka, który postawiła na kunsztownie wykonanym miedzianym podgrzewaczu. Później nasypała sproszkowanej zielonej herbaty do czarek, mieszając ją bambusowym pędzelkiem…

Wszystkie te czynności wykonywała powoli i z namaszczeniem, niektóre nawet powtarzała. Najwyraźniej chodziło jej nie o wyniki, lecz ceremonialne znaczenie.

Ale Cheng Xin nie czuła się znużona. Pełne gracji, łagodne ruchy Sofony wywierały na nią hipnotyzujący wpływ. Od czasu do czasu do pomieszczenia wpadał powiew wiatru i blade ręce Sofony wydawały się poruszać nie same z siebie, lecz wskutek tych podmuchów. Jej dłonie, gładkie jak jadeit, zdawały się pieścić nie przyrządy do parzenia herbaty, ale coś delikatniejszego, lżejszego, zwiewnego… jak czas. Tak, pieściła czas. Czas stał się giętki i wił się powoli niczym mgiełka unosząca się w bambusowym gaju. To był inny czas. Zniknęła krwawa historia i świat codziennych trosk odpłynął gdzieś daleko. Zostały tylko obłoki, bambusowy gaj i aromat herbaty. Osiągnęli wa kei sei jaku, stan harmonii, szacunku, czystości i pokoju – cztery zasady drogi herbaty.

Nie wiadomo, ile minęło czasu, zanim herbata była gotowa. Wykonując kolejny ciąg skomplikowanych rytualnych czynności, Sofona w końcu podała Cheng Xin i AA czarki z herbatą. Cheng Xin pociągnęła łyk aromatycznego zielonego napoju. Jej całe ciało przeniknęło uczucie błogości i odniosła wrażenie, że jej umysł stał się jaśniejszy.

– Gdy jesteśmy tu razem, świat jest taki piękny. – Sofona nadal mówiła powoli i łagodnie, niemal niesłyszalnie. – Ale nasz świat jest też bardzo kruchy. Wszystkie musimy dokładać starań, by go chronić. – Potem złożyła im głęboki ukłon i dodała podekscytowanym nagle głosem: – Z góry dziękuję wam za waszą troskę! Dziękuję!

Cheng Xin doskonale zrozumiała, co Sofona ma na myśli, i pojęła prawdziwe znaczenie ceremonii herbaty.


Następne spotkanie przywołało Cheng Xin do otaczającej ją skomplikowanej rzeczywistości.

Na drugi dzień po wizycie u Sofony odwiedziło ją sześciu mężczyzn z ery powszechnej. Byli to kandydaci na następcę Luo Ji na stanowisku Dzierżyciela Miecza. Mieli od trzydziestu czterech do sześćdziesięciu ośmiu lat. Z hibernacji wychodziło teraz mniej ludzi niż na początku ery odstraszania, ale nadal tworzyli osobną warstwę społeczeństwa. Wszystkim im trudno było się z nim zintegrować. Świadomie lub nie, większość mężczyzn z ery powszechnej starała się sfeminizować swój wygląd i zachowanie, ale tych sześciu, którzy stanęli przed Cheng Xin, uparcie się trzymało swojej anachronicznej męskości. Gdyby Cheng Xin spotkała ich kilka dni wcześniej, dodałoby to jej otuchy, ale teraz czuła tylko, że wywierają na nią presję.

Nie widziała w ich oczach promyka słońca; ich twarze wyglądały jak maski skrywające prawdziwe uczucia. Miała wrażenie, że stoi przed murem zbudowanym z sześciu zimnych, twardych głazów. Wygląd tego muru, stwardniałego z upływem lat, zmroził ją, poraził swym ogromem i zdawał się sugerować śmierć oraz rozlew krwi.

Cheng Xin najpierw podziękowała kandydatowi, który zawiadomił policję o zamachu na nią. Zrobiła to szczerze – w końcu uratował jej życie. Ten czterdziestoośmioletni mężczyzna nazywał się Bi Yunfeng i był kiedyś głównym projektantem największego na świecie zderzacza cząstek. Podobnie jak ona został wysłany w przyszłość z nadzieją, że gdy ludzkość wyrwie się z blokady postawionej przez sofony, zderzacz ten będzie można ponownie uruchomić. Niestety, do ery odstraszania nie przetrwał żaden ze zderzaczy cząstek zbudowanych za jego czasów.

– Mam nadzieję, że nie popełniłem błędu – powiedział.

Być może chciał, by zabrzmiało to zabawnie, ale ani Cheng Xin, ani nikt z pozostałych się nie roześmiał.

– Przyszliśmy tu przekonać panią, by nie ubiegała się o stanowisko Dzierżyciela Miecza – przeszedł od razu do sedna inny z mężczyzn.

Nazywał się Cao Bin, miał trzydzieści cztery lata i był najmłodszym z kandydatów. Na początku ery kryzysu był fizykiem, kolegą słynnego Ding Yi. Gdy się okazało, że sofony założyły blokadę na badania podstawowe, myśl o tym, iż fizyka zamieniła się w matematyczną grę oderwaną od podstawy eksperymentalnej, skłoniła go do wejścia w hibernację i czekania na zdjęcie tej blokady.

– A myślicie, że wygram, jeśli zgłoszę się do konkursu? – zapytała. Od powrotu z domu Sofony bez przerwy o tym myślała. Nie dawało jej to spać.

– Prawie na pewno – odparł Iwan Antonow.

Przystojny Rosjanin był najmłodszym z kandydatów po Cao Binie, miał czterdzieści trzy lata. I imponujący życiorys: kiedyś został najmłodszym wiceadmirałem marynarki wojennej Rosji, potem został awansowany na zastępcę dowódcy Floty Bałtyckiej. Zdecydował się na hibernację z powodu nieuleczalnej choroby.

– Posiadam wystarczającą siłę odstraszania? – zapytała z uśmiechem Cheng Xin.

– Nie brak pani kwalifikacji. Służyła pani w PAW. W kilku ostatnich stuleciach agencja ta zebrała niezwykłą ilość informacji o Trisolaris. Przed bitwą w dniu Sądu Ostatecznego ostrzegła nawet ziemskie floty o nieuchronnym ataku kropli, ale zignorowano to ostrzeżenie. W obecnych czasach PAW otoczona jest legendą, a to na pewno przysporzy pani punktów. W dodatku jest pani jedyną osobą, która posiada inny świat, dzięki czemu może pani ocalić nasz świat… Nieważne, że jest to błąd logiczny; tak postrzega panią ogół…

– Pozwolą państwo, że przejdę do rzeczy – przerwał mu łysy mężczyzna. Nazywał się A.J. Hopkins, a przynajmniej tak się przedstawił. Zaginęły wszelkie informacje o jego tożsamości sprzed hibernacji, a on sam nie chciał niczego o sobie powiedzieć ani nie starał się stworzyć sobie żadnej legendy. Wskutek tego trudno mu było zostać obywatelem nowego świata, chociaż z drugiej strony jego tajemnicza przeszłość dawała mu pewną przewagę nad innymi kandydatami. Uważano, że on i Antonow zapewnią największą moc odstraszania. – W oczach opinii publicznej idealny Dzierżyciel Miecza powinien przerażać Trisolarian, ale nie ludzi. Ponieważ takie połączenie cech nie jest możliwe, ludzie będą się skłaniać ku komuś, kto nie przeraża ich. Pani na pewno ich nie przerazi, bo jest pani kobietą, a w ich oczach kobieta jest istotą anielską. Te mięczaki są jeszcze bardziej naiwne niż dzieci w naszych czasach – ulegają pozorom… Myślą, że wszystko układa się wspaniale i że jesteśmy o krok od powszechnego pokoju i miłości. Odstraszanie nie jest już tak ważne, więc chcą, by miecz dzierżyła łagodniejsza ręka.

– A nie jest tak? – zapytała Cheng Xin. Zirytował ją pogardliwy ton Hopkinsa.

Żaden z sześciu mężczyzn jej nie odpowiedział, ale wymienili między sobą spojrzenia. Wyraz ich oczu stawał się coraz bardziej ponury i coraz zimniejszy. Stojąca między nimi Cheng Xin miała wrażenie, jakby pogrążała się w studni. Zadrżała.

– Dziecko, nie nadajesz się na Dzierżyciela Miecza. – Ten, który wypowiedział te słowa, miał sześćdziesiąt osiem lat i był najstarszym z kandydatów. Przed hibernacją był ministrem spraw zagranicznych Korei Południowej. – Jest pani młoda, nie ma żadnego doświadczenia politycznego, zdolności właściwej oceny sytuacji i cech psychicznych niezbędnych Dzierżycielowi Miecza. Pani jedyne cechy to dobroć i poczucie odpowiedzialności.

Po nim zabrał głos ostatni kandydat, doświadczony adwokat:

– Nie sądzę, by naprawdę chciała pani zostać Dzierżycielką Miecza. Musi pani wiedzieć, jakiego wymaga to poświęcenia.

Po tej ostatniej wypowiedzi nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Pojęła, co musiał przechodzić Luo Ji w erze odstraszania.


Kiedy mężczyźni wyszli, AA powiedziała:

– Moim zdaniem życie Dzierżyciela Miecza jest nie do zniesienia. To gorsze niż piekło. Dlaczego ci mężczyźni z ery powszechnej tego pragną?

– Dla niektórych mężczyzn z tamtej ery możliwość decydowania o losie ludzkości jest bardzo pociągająca. Niektórzy poświęcą całe życie dla zdobycia takiej władzy. Stało się to ich obsesją.

– Hm, ty też masz taką obsesję?

Cheng Xin nic nie odpowiedziała. Sprawy nie były już takie proste.

– Trudno wyobrazić sobie tak ponurego, szalonego, zdemoralizowanego człowieka – powiedziała AA. Miała na myśli Wade’a.

– On nie jest najgroźniejszy.

Była to prawda. Wade nie ukrywał swojej nikczemności. Warstwy przebrań, pod którymi ludzie ery powszechnej ukrywali swe prawdziwe zamiary i uczucia, były dla AA i jej współczesnych czymś niewyobrażalnym. Kto wiedział, co kryje się za zimnymi, pozbawionymi wyrazu maskami, które nosiło tych sześciu mężczyzn? Kto wiedział, czy jeden z nich nie może się stać drugą Ye Wenjie albo drugim Zhang Beihaiem? I, co bardziej przerażające, czy wszyscy nie byli tacy? Piękny świat ukazał Cheng Xin swą kruchość – był jak śliczna bańka mydlana płynąca przez krzaki jeżyn.


Tydzień później Cheng Xin przybyła do siedziby ONZ, by wziąć udział w ceremonii przekazania dwóch planet z układu DX3906.

Potem rozmawiał z nią przewodniczący ROP. Poprosił ją w imieniu ONZ i Floty Słonecznej, żeby zgłosiła kandydaturę na stanowisko Dzierżyciela Miecza. Wyjaśnił, że pozostałych sześciu kandydatów budzi wątpliwości. Wybór któregokolwiek z nich doprowadziłby do wybuchu masowej paniki, ponieważ znaczna część ludzkości uważała, że każdy z nich jest ogromnym zagrożeniem. Konsekwencje takiego wyboru byłyby nieprzewidywalne. Poza tym żaden z nich nie ufał Trisolarianom i wykazywali wobec nich agresywną postawę. Gdyby któryś z nich stał się drugim Dzierżycielem Miecza, mógłby się sprzymierzyć ze zwolennikami twardej linii na Ziemi oraz we Flocie Międzynarodowej i domagać się od nich większych ustępstw. To z kolei mogłoby zakończyć okres pokojowej koegzystencji oraz rozwijającej się wymiany naukowej i kulturalnej i doprowadzić do katastrofy… Cheng Xin mogłaby temu zapobiec.

Gdy ludzkość wyszła z drugiej epoki jaskiniowej, siedzibę ONZ przeniesiono z powrotem pod stary adres. Cheng Xin ją znała: otoczenie budynku sekretariatu wyglądało tak samo jak przed trzema wiekami, nawet rzeźby przed nim były doskonale zachowane, a także trawnik. Przypomniała sobie ten wieczór sprzed dwustu siedemdziesięciu lat: ogłoszenie programu Wpatrujących się w Ścianę, postrzelenie Luo Ji, chaotyczny tłum w omiatającym go świetle reflektorów, swoje włosy powiewające w podmuchach śmigieł helikopterów, karetkę pogotowia odjeżdżającą z błyskiem czerwonych świateł i przenikliwym wyciem syreny… wszystko to było tak wyraźne, jakby stało się wczoraj. Zwrócony tyłem do świateł Nowego Jorku Wade wypowiedział słowa, które odmieniły jej życie: „Wyślemy tylko mózg”.

Gdyby nie to stwierdzenie, nie miałaby nic wspólnego z tym, co się teraz dzieje. Byłaby zwykłą kobietą i zmarłaby ponad dwieście lat temu. Wszystkie informacje o niej zniknęłyby bez śladu w długiej rzece czasu. Gdyby miała szczęście, czekałoby teraz na wybór drugiego Dzierżyciela Miecza dziesiąte pokolenie jej potomków.

Ale żyła. Stała przed tłumem na placu. Unosił się nad nim niczym kolorowa chmura jej hologram. Podeszła do niej młoda matka i podała jej swoje dziecko, zaledwie kilkumiesięczne niemowlę. Maluch zachichotał do niej, a Cheng Xin dotknęła gładkiej skóry jego twarzy. Jej serce zmiękło i poczuła się tak, jakby trzymała w ramionach cały świat, nowy świat, tak śliczny i kruchy jak dziecko w jej objęciach.

– Patrzcie, ona wygląda jak Maryja Panna! – krzyknęła młoda matka do tłumu. Odwróciła się do Cheng Xin i złożyła dłonie. – Och, śliczna, dobra Madonno, ocal ten świat! Nie pozwól tym żądnym krwi, okrutnym mężczyznom zniszczyć tego piękna!

Tłum krzyknął z radości. Dziecko w ramionach Cheng Xin przestraszyło się i zaczęło płakać. Przycisnęła je mocniej do siebie.

„Czy mam wybór? – pomyślała. Odpowiedź była oczywista: – Nie. Absolutnie nie”.

Z trzech powodów.

Po pierwsze, zostać uznanym za zbawcę to tak, jak znaleźć się na gilotynie. Nie miało się wyboru. Wcześniej przydarzyło się to Luo Ji, a teraz jej.

Po drugie, młoda matka i miękkie, ciepło zawiniątko w ramionach Cheng Xin coś jej uświadomiły. Zrozumiała, jakim uczuciem darzy ten świat – macierzyńskim. Podczas ery powszechnej nigdy nie zaznała takiego uczucia. Podświadomie traktowała wszystkich na tym nowym świecie jak swoje dzieci i nie mogła znieść myśli, że mogłoby im się stać coś złego. Przedtem sądziła, że to poczucie odpowiedzialności, ale okazało się, że jest w błędzie. Instynktu macierzyńskiego nie dało się zracjonalizować – nie mogła przed nim uciec.

Trzeci powód stał przed nią jak mur nie do pokonania. Nawet gdyby nie było pierwszych dwóch, ten by pozostał – Yun Tianming.

Znalazła się w piekielnej sytuacji, w bezdennej otchłani, takiej samej, w jaką skoczył dla niej Tianming. Nie mogła się wycofać. Musiała przyjąć swoją karmę. Teraz nadeszła kolej na nią.

W dzieciństwie była otoczona miłością, ale tylko matczyną. Zapytała kiedyś matkę, gdzie jest jej ojciec. Ta, w odróżnieniu od niektórych innych samotnych matek, zareagowała spokojnie. Odparła, że nie wie, a potem, westchnąwszy, dodała, że chciałaby wiedzieć. Cheng Xin zapytała też, skąd pochodzi, a matka powiedziała, że ją znalazła.

Nie kłamała. Naprawdę ją znalazła. Nigdy nie wyszła za mąż, ale pewnego wieczoru, kiedy była na spacerze ze swoim ówczesnym chłopakiem, znalazła na ławce w parku trzymiesięczne niemowlę z butelką mleka i kartką, na której zapisano datę urodzin. Mieli zamiar odnieść dziecko na policję, która przekazałaby je miejskiemu wydziałowi spraw obywatelskich, a ten do domu dziecka, ale ona postanowiła zabrać ją do domu i dopiero rano zanieść na policję. Być może zadecydowała o tym ta jedna noc, podczas której czuła się jak matka, a może stało się to z innego powodu, ale rano postanowiła Cheng Xin adoptować.

Dlatego chłopak rozstał się z nią. W następnych dziesięciu latach spotykała się jeszcze z czterema czy pięcioma mężczyznami, ale wszystkie te związki kończyły się z powodu Cheng Xin. Później Cheng Xin odkryła, że żaden z nich nie miał nic przeciwko niej, ale gdy tylko któryś wykazywał brak cierpliwości albo brak zrozumienia dla dziecka, matka z nim zrywała. Nie chciała, żeby Cheng Xin stała się krzywda.

Kiedy Cheng Xin była mała, nigdy nie miała wrażenia, że jej rodzina jest niepełna. Myślała, że właśnie tak powinno być – mały świat składający się z matki i córki. W tym małym świecie było tyle miłości i radości, że nawet przypuszczała, iż gdyby pojawił się tam ojciec, byłby to niepotrzebny dodatek. Owszem, później zaczęło jej brakować miłości ojcowskiej. Najpierw było to nieokreślone uczucie, później narastający ból. I właśnie wtedy matka znalazła dla niej ojca, bardzo dobrego, odpowiedzialnego i kochającego człowieka. Zakochał się w jej matce po części dlatego, że tak bardzo kochała Cheng Xin. I tak w życiu Cheng Xin pojawiło się drugie słońce. Uznała, że jej mały świat jest kompletny, więc jej rodzice nie zdecydowali się na drugie dziecko.

Później Cheng Xin wyjechała na studia. Jej życie popędziło jak koń, który wyrwał się ze stajni i uciekał coraz dalej i dalej, aż w końcu musiała się rozstać z rodzicami nie tylko w przestrzeni, ale w czasie – została wysłana w przyszłość.

W jej pamięć wrył się na zawsze wieczór, kiedy widziała ich po raz ostatni. Skłamała, że wróci na drugi dzień, bo nie potrafiła się pożegnać na zawsze, więc rozstała się z nimi bez wyjaśnienia. Ale wydawało się, że znają prawdę.

Matka ujęła ją za dłoń i powiedziała:

– Kochanie, jesteśmy w trójkę dzięki miłości…

Cheng Xin spędziła tamten wieczór przed oknem rodziców. W jej myślach wieczorny wiatr, mrugające gwiazdy i wszystko inne powtarzały ostatnie słowa matki.

Trzysta lat później była wreszcie gotowa zrobić coś z miłości.

– Będę kandydowała na stanowisko Dzierżyciela Miecza – powiedziała młodej matce.

Koniec śmierci

Подняться наверх