Читать книгу Wyzwolony - Э. Л. Джеймс - Страница 14
ŚRODA, 6 LIPCA 2011
ОглавлениеAna śpi głęboko, kiedy wślizguję się do łóżka obok niej. Jak zawsze troskliwa, zostawiła włączoną lampę na moim stoliku nocnym, żebym się nie zgubił w ciemności. A ja dokładnie tak się czuję. Zagubiony. I jeśli mam być szczery, urażony. Dlaczego tego nie rozumie? Przecież to nic takiego. Czy aby na pewno?
Patrzę na jej śliczną, spokojną twarz, na piersi unoszące się w równomiernym oddechu i ogarnia mnie paskudne uczucie. Zazdrość. Ja tu leżę, skonsternowany i nieszczęśliwy, a ona sobie śpi, jakby ten świat nic jej nie obchodził.
Ale czy chciałbym, żeby była inna?
Jasne, że nie. Pragę, by była szczęśliwa, i chcę ją chronić. Tylko jak mam to zrobić, skoro nie chce być mi posłuszna?
Załatw to, Grey.
Z westchnieniem pochylam się i muskam jej wargi swoimi, najdelikatniej, jak się da, bo nie chcę jej zbudzić. Ale w duchu błagam ją, by zmieniła zdanie.
Ano, proszę. Zrób to dla mnie.
Gaszę światło i gapię się w ciemność. Nagle cisza w sypialni staje się ogłuszająca i przytłaczająca. Serce wali mi dwa razy szybciej i wciąga mnie przemożne bagno rozpaczy. Może popełniam kolosalny błąd. Nasze małżeństwo nie może się udać, jeśli Ana się na to nie zdobędzie.
Co ja sobie myślałem?
Może chcę – nie, potrzebuję – kogoś bardziej uległego.
Muszę mieć kontrolę.
Zawsze.
Gdzie nie ma kontroli, jest chaos. I gniew. I smutek, i strach… i ból.
Cholera. Co ja mam począć?
To przeszkoda nie do pokonania.
Prawda?
Jednak życie bez Any byłoby nie do zniesienia. Wiem, jak to jest pławić się w jej blasku. Jest ciepłem, życiem, domem. Jest wszystkim. Chcę ją u swego boku. Kocham ją.
Co mam zrobić, żeby raz jeszcze się zastanowiła?
Pocieram twarz, próbując odgonić ponure myśli.
Weź się w garść, Grey. Ustąpi.
Zamykam oczy i próbuję wykonać ćwiczenia medytacyjne, które podsunął mi Flynn. Znaleźć miejsce, w którym czuję się szczęśliwy. Może kwietny baldachim w hangarze na łodzi…
Idę w powietrzu, wysoko nad Ephratą. Krajobraz stanu Waszyngton rozciąga się pode mną niczym patchworkowa mozaika. Kręcę się i podziwiam brązy, błękity i zielenie poprzecinane drogami i kanałami irygacyjnymi. Prąd termiczny niesie mnie nad Beezley Hills. Niebo jest bezkresne, oślepiająco błękitne, a ja pogrążam się w spokoju. Wiatr jest moim towarzyszem. Niezmienny. Rwący. Tylko jego słyszę. Jestem sam. Sam. Sam. Koziołkuję. Mój świat staje na głowie. Ana jest z przodu kabiny, rękami zapiera się o sufit i krzyczy z radości. I zachwytu. Czuję, jak rośnie mi serce. To jest szczęście. To jest miłość. To właśnie takie uczucie. Przechylam się i nagle wpadam w korkociąg. Ana znika. Wciskam stopę, ale steru nie ma. Walczę z manetką, ale lotki nie reagują. Straciłem kontrolę. Słyszę tylko ryk wiatru i czyjś krzyk. Spadamy. Kurwa. Kręcimy się. W dół. W dół. W dół. Cholera. Walnę w ziemię. Nie. Nie!
Budzę się gwałtownie.
Kurwa.
Leżę wtulony w Anę, a ona gładzi mnie po włosach. Pachnie tak kojąco, jej aromat wypełnia rozpaczliwą pustkę w głębi mojej duszy.
– Dzień dobry – mówi.
Natychmiast się uspokajam, wracam do rzeczywistości.
– Dzień dobry – mruczę zdziwiony. Na ogół budzę się przed Aną.
– Miałeś zły sen.
– Która godzina?
– Minęło wpół do ósmej.
– Cholera. Jestem spóźniony.
Całuję ją szybko i wyskakuję z łóżka.
– Christianie – woła za mną.
– Nie mogę. Jestem spóźniony – mówię pod nosem i znikam w łazience, bo przypomina mi się, jak wczoraj mi się sprzeciwiła.
I wciąż jestem wkurzony.
SIEDZĘ PRZY BIURKU i patrzę na model szybowca, który dostałem od Any, kiedy mnie zostawiła. Składałem go cały dzień. Z niepokoju gniecie mnie w żołądku – może to echo tamtego snu, a może wspomnienie uczucia pustki, które mnie ogarnęło, gdy oznajmiła, że odchodzi. Chwytam kciukiem i palcem wskazującym chłodny koniuszek plastikowego skrzydła – nigdy więcej nie chcę zaznać tego uczucia.
Przenigdy.
Otrząsam się z ponurych myśli i popijam espresso przygotowane przez Andreę, zagryzając je świeżym croissantem. Zerkam na monitor i widzę, że przyszedł mail od Any.
Nadawca: Anastasia Steele
Temat: Jedz!
Data: 6 lipca 2011, 9:22
Adresat: Christian Grey
Najdroższy przyszły Mężu,
nie lubię, kiedy zapominasz o śniadaniu. Brakowało mi Ciebie.
Mam nadzieję, że nie jesteś głodny. Wiem, jak tego nie znosisz.
I mam nadzieję, że Twój dzień jest udany.
Axxx
Liczba małych iksów na końcu jej maila trochę mnie pociesza. Zerkam na jej portret wiszący na ścianie mego gabinetu, zamykam maila i wzywam do siebie Andreę.
Wciąż jestem wkurzony.
JEST PO LUNCHU. Wracam ze spotkania z Eamonem Kavanagh i w windzie sprawdzam telefon. Jest kolejny mail od Any.
Nadawca: Anastasia Steele
Temat: Dobrze się czujesz?
Data: 6 lipca 2011, 14:27
Adresat: Christian Grey
Najdroższy przyszły Mężu,
to do Ciebie niepodobne, żebyś nie odpowiedział.
Ostatnim razem, kiedy tego nie zrobiłeś, Twój helikopter zaginął.
Daj znać, że u Ciebie wszystko w porządku.
Ana
Zmartwiona z SIP
Cholera. Przeszywa mnie poczucie winy, tym bardziej, że teraz zabrakło iksów.
Do kurwy nędzy.
Jestem na ciebie wściekły, Anastasio.
Ale nie chcę, żeby się martwiła, więc piszę krótką odpowiedź.
Nadawca: Christian Grey
Temat: Dobrze się czujesz?
Data: 6 lipca 2011, 14:32
Adresat: Anastasia Steele
Dobrze się czuję.
Jestem zajęty.
Christian Grey
prezes Grey Enterprises Holdings, Inc.
Naciskam „wyślij” z nadzieją, że moja odpowiedź nieco ją zdenerwuje. Andrea zerka na mnie ostrożnie, kiedy wychodzę z windy.
– Tak? – odzywam się ostro.
– Nic, proszę pana. Chciałam tylko zapytać, czy podać panu kawę.
– Gdzie jest Sarah?
– Kseruje raporty, o które pan prosił.
– Dobrze. I nie, dziękuję za kawę – dodaję nieco łagodniej. Czemu jestem takim dupkiem dla swoich pracowników? – Połącz mnie z Welchem.
Kiwa głową i podnosi słuchawkę.
– Dzięki – bąkam i kieruję się do swojego gabinetu.
Opadam na krzesło i z przygnębieniem wyglądam przez okno. Dzień jest jasny, w przeciwieństwie do mojego nastroju.
Dzwoni mój telefon.
– Grey.
– Mam na linii Anastasię Steele.
Cholera. Nic jej nie jest?
– Połącz.
– Cześć. – Głos ma nieco drżący, cichy i lekko chropawy. Wydaje się smutna i niepewna, a we mnie zamiera serce.
– Coś się stało? Nic ci nie jest? – pytam.
– Nie. W porządku. Martwię się o ciebie.
Ulga, którą poczułem, przeradza się w irytację. Niepotrzebnie się denerwowałem.
– Wszystko gra. Jestem zajęty.
– Porozmawiamy, kiedy wrócisz do domu.
– Okej – odpowiadam, doskonale zdając sobie sprawę, że brzmię obcesowo.
Ana nie odpowiada, ale słyszę jej oddech. Chyba jest niespokojna, a chłód, jaki dotąd odczuwałem, zamienia się w dobrze znaną tęsknotę za domem.
O co chodzi, no? Co chcesz mi powiedzieć? Cisza, która między nami zapadła, zaczyna się przeciągać, jest aż ciężka od wzajemnych oskarżeń i niewypowiedzianych prawd.
– Christianie – odzywa się w końcu Ana.
– Anastasio, mam mnóstwo pracy. Muszę kończyć.
– Do wieczora – szepcze.
– Do wieczora. – Odkładam słuchawkę i wykrzywiam się wściekle do telefonu.
Nie proszę o zbyt wiele, Anastasio.
– DO DOMU? – PYTA Taylor, siadając za kierownicą audi.
– Jasne – bąkam rozkojarzony.
Jakaś część mnie nie chce wracać do domu. Wciąż nie znalazłem właściwego argumentu, który mógłby sprawić, że Ana zmieni zdanie. Poza tym wieczorem muszę jeszcze popracować. Mam do przeczytania dwa potężne raporty Wydziału Nauk o Środowisku na Uniwersytecie Stanu Waszyngton: wyniki testów w Afryce i artykuł profesor Gravett na temat drobnoustrojów odpowiedzialnych za wiązanie azotu w glebie. Wynika z nich, że drobnoustroje są niezbędne dla regeneracji gleby, która z kolei kontroluje sekwestrację węgla. Za kilka dni mam sprawdzić finansowanie wydziału pani profesor.
Może powinienem zabrać dokądś Anę, żebyśmy przy kolacji mogli porozmawiać o jej przysiędze. Może kieliszek wina okazałby się pomocny? Przypomina mi się, jak przy innej kolacji omawialiśmy naszą umowę o zachowaniu poufności.
Do licha. Wtedy nie poszło tak, jak planowałem.
W ponurym nastroju przez przyciemnione szyby samochodu przyglądam się tłumowi turystów i przechodniów. Ogarnia mnie całkowicie uzasadnione oburzenie. Przecież nie proszę o wiele, do kurwy nędzy. Tylko na tym mi zależy. Świadomość, że jest mi posłuszna, daje mi poczucie bezpieczeństwa. Czy ona tego nie rozumie?
Na chodniku młody facet w słonecznych okularach i kwiecistych szortach kłóci się z kobietą w równie krzykliwej sukience. Mijający ich ludzie zerkają na nich bez specjalnego zainteresowania.
Tak będzie wyglądał mój dzisiejszy wieczór z Aną. Wiem o tym. Ta myśl przygnębia mnie jeszcze bardziej.
Po prostu będę musiał jej powiedzieć, co to dla mnie znaczy. Muszę pilnować, żeby była bezpieczna.
Tak. Ona zrozumie.
Kobieta obraca się i z dramatycznie wzniesionymi ramionami szybko odchodzi, zostawiając ogłupiałego mężczyznę na chodniku. Chyba jest pijany.
Dupek.
Może seksem wymuszę na Anie zgodę. Jest szansa, że to się uda. Budzi się we mnie cień nadziei i resztę drogi do Escali siedzę wygodnie rozparty na tylnej kanapie.
– DOBRY WIECZÓR, PROSZĘ pana – wita mnie radośnie pani Jones, kiedy wchodzę do salonu. Dochodzący z kuchni upojny aromat zdradza mi, że szykuje na kolację swój wyśmienity sos bolognese. Do ust napływa mi ślinka.
– Witaj, Gail. Smakowicie pachnie. Gdzie Ana?
– Chyba w bibliotece, proszę pana.
– Dziękuję.
– Kolacja za pół godziny?
– Może być. Dziękuję. – Akurat tyle czasu potrzebuję na szybki trening na bieżni, tym bardziej że rano nie zdążyłem.
Omijając bibliotekę, idę do sypialni, żeby się przebrać.
WYCISKAM Z SIEBIE SIÓDME poty, a w słuchawkach dudni The Boss. W dwadzieścia minut pokonuję niecałe pięć kilometrów i schodząc z bieżni, ledwie zipię. Łapczywie wciągam powietrze do płuc, ocieram wierzchem dłoni pot z czoła i pochylam się, żeby rozciągnąć ścięgna udowe.
Miłe uczucie.
Prostuję się i widzę Anastasię opartą o framugę drzwi. Patrzy na mnie wielkimi, niespokojnymi oczami. Ma na sobie jasnoniebieską koszulkę bez rękawów i obcisłą szarą spódnicę. Wygląda jak ucieleśnienie naczelnej redaktor wydawnictwa. Ale wygląda też młodo. Tak bardzo młodo. I nieszczęśliwie.
Cholera.
– Cześć – mówi.
– Cześć – odpowiadam wciąż jeszcze zadyszany.
– Nie przywitałeś się po przyjściu. Unikasz mnie?
Ana nie owija w bawełnę. W tej chwili pragnę jedynie, żeby zniknęły ta jej nieszczęśliwa mina i nieufność.
– Musiałem poćwiczyć – sapię. – Teraz mogę się przywitać. – Rozkładam ramiona i idę ku niej, doskonale wiedząc, że ociekam potem.
Ana śmieje się i z grymasem unosi ręce.
– Odłóżmy to na później.
Doskakuję do niej i zanim zdąży umknąć, zamykam ją w objęciach. Z krzykiem próbuje mi się wyrwać, ale również się śmieje. A ja mam wrażenie, że spada ze mnie ogromny ciężar.
Uwielbiam ją rozśmieszać.
– Och, maleńka, tęskniłem za tobą. – Całuję ją, nie bacząc, że niezbyt się w tej chwili nadaję do kontaktów cielesnych.
Ku mej ogromnej radości, odwzajemnia pocałunek. Jej palce zaciskają się na moich ramionach, paznokcie wbijają mi się w ciało, a nasze języki rozpoczynają jakże dobrze im znany taniec.
Przerywamy, kiedy zaczyna nam brakować tchu. Ujmuję dłońmi jej twarz i muskam kciukiem jej nabrzmiałe usta, patrząc w zamglone, piękne oczy.
– Ano – szepczę, świdrując ją wzrokiem. – Zmień swoją przysięgę. Bądź mi posłuszna. I nie kłóć się ze mną. Nienawidzę, kiedy się kłócimy. Proszę.
W napięciu czekam, żeby odpowiedziała, gotowy na następny pocałunek, ale ona mruga kilka razy, jakby próbowała odzyskać jasność widzenia, potem uwalnia się z moich objęć i cofa.
– Nie, Christianie. Proszę – mówi, zamykając swoją frustrację w sześciu sylabach.
Opuszczam ręce. Jej słowa działają na mnie jak kubeł zimnej wody.
– Jeżeli z tego powodu chcesz zerwać naszą umowę, musisz mi powiedzieć – mówi dalej, stopniowo podnosząc głos. – Bo ja tak. Mogę przestać organizować nasze wesele, wrócić do swojego mieszkania i upić się z Kate.
– Odeszłabyś? – pytam ledwie słyszalnie. Mam wrażenie, że świat wali mi się na głowę.
– Natychmiast. Tak. Zachowujesz się jak rozpuszczony nastolatek.
– To nie fair – wybucham. – Potrzebuję tego.
– Wcale nie. Tak ci się tylko wydaje. Na litość boską, przecież jesteśmy dorośli. Porozmawiajmy. Jak dorośli.
Patrzymy na siebie, a dzieli nas przepaść.
Nie ustąpi.
Kurwa.
– Muszę wziąć prysznic – bąkam, a ona odsuwa się, żeby zrobić mi przejście.
KIEDY WRACAM Z ŁAZIENKI, Ana siedzi przy kuchennym blacie, na którym nakryto dla dwóch osób. Gail krząta się przy kuchence.
– Nie jestem głodny – oznajmiam. – Idę popracować.
Ana marszczy brwi i otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamyka je, kiedy ją mijam. Zauważam wymowne spojrzenie, jakie wymienia z panią Jones.
Czyżby spiskowały przeciwko mnie?
Na tę myśl krew się we mnie gotuje, więc wpadam do swego gabinetu i z hukiem zamykam za sobą drzwi.
Cholera.
Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi działa na mnie jak gwałtowna pobudka.
Naprawdę zachowuję się jak rozpuszczony nastolatek.
Ana ma rację. Niech to diabli.
I jestem głodny.
Nienawidzę być głodny.
Czuję, jak z zakamarków pamięci próbuje się wydostać mroczne, ponure wspomnienie strachu i głodu z czasów, kiedy nie byłem jeszcze Christianem Greyem, ale udaje mi się je stłumić.
Daj sobie spokój, Grey.
Raporty leżą na moim biurku tam, gdzie zostawił je Taylor. Siadam, biorę pierwszy z góry i zaczynam czytać.
DELIKATNE PUKANIE DO drzwi odrywa moją uwagę od płodozmianu, który testujemy w Ghanie, i serce mi przyśpiesza.
Ana.
– Proszę.
W drzwiach staje Gail.
Moje rozczarowanie jest szczere, a chwilowa radość staje się smutnym, sflaczałym balonem, z którego uciekło całe powietrze. Plusem jest, że pani Jones niesie tacę z miską parującego spaghetti.
Bez słowa stawia ją na moim biurku.
– Dziękuję.
– Zasługa Any. Wie, jak pan uwielbia spaghetti bolognese. – Ton ma szorstki i zanim zdążę odpowiedzieć, odwraca się i wychodzi, swoją dezaprobatę zabierając ze sobą.
Wykrzywiam się do jej oddalających się pleców. Jasne, że zasługa Any. Po raz kolejny z podziwem myślę o jej trosce. Czemu mi to nie wystarcza? Mówi, że mnie kocha. Dlaczego więc chcę czy potrzebuję, żeby była mi posłuszna?
W jeszcze bardziej ponurym nastroju gapię się na długie cienie i złotaworóżowe smugi, które na ścianach mojego gabinetu maluje chowające się za horyzontem słońce.
Czemu mi się sprzeciwia?
Wbijam widelec w makaron i nawijam na niego pokaźną porcję wyśmienitości. Niebo w gębie.
ANA ZNOWU NIE zapomniała zostawić dla mnie zapalonej lampki. Śpi mocno, a ja kładąc się obok niej, czuję, jak ogarnia mnie podniecenie. Pragnę jej.
Rozważam swój plan, żeby seksem wymóc na niej zgodę, w głębi duszy jednak wiem, że już podjęła decyzję. Może powiedzieć nie, a obawiam się, że w tej chwili nie przeżyłbym, gdyby mnie odrzuciła.
Kładę się na boku i gaszę światło. Pokój pogrąża się w mroku równie głębokim, jak mój nastrój. Teraz jestem bardziej nieszczęśliwy, niż byłem rano.
Cholera. Czemu pozwoliłem, żeby tak mi się to wymknęło z rąk?
Zamykam oczy.
Mamusiu! Mamusiu! Mamusia śpi na podłodze. Już długo tak śpi. Szczotkuję jej włosy, bo to lubi. Ale się nie budzi. Potrząsam nią. Mamusiu! Boli mnie brzuszek. Jest głodny. Jego nie ma. Chce mi się pić. W kuchni przyciągam krzesło do zlewozmywaka i piję z kranu. Woda pryska na mój niebieski sweterek. Mamusia wciąż śpi. Mamusiu, obudź się! Leży nieruchomo. Zmarzła. Przynoszę swój kocyk, przykrywam mamusię i kładę się obok niej na lepkim, zielonym dywanie. Mamusia dalej śpi. Mam dwa samochodziki. Urządzam sobie nimi wyścig po podłodze koło mamusi. Mamusia jest chyba chora. Szukam czegoś do jedzenia. W lodówce znajduję groszek. Jest zimny. Zjadam go powoli. Boli mnie po nim brzuszek. Śpię obok mamusi. Groszku już nie ma. Coś jest w zamrażalniku. Dziwnie pachnie. Liżę to i język mi się przykleja. Jem powoli. Brzydko smakuje. Piję trochę wody. Bawię się samochodzikami, potem śpię obok mamusi. Mamusia jest bardzo zimna i nie chce się obudzić. Drzwi otwierają się z hukiem. Przykrywam mamusię kocykiem. On tu jest. Kurwa. Co się tu, do kurwy, stało? Och, pieprzona, cholerna dziwka. Kurwa. Zejdź mi z drogi, mały gnojku. Kopie mnie i uderzam głową w podłogę. Boli mnie. On do kogoś dzwoni i wychodzi. Zamyka drzwi na klucz. Kładę się obok mamusi. Głowa mnie boli. Przychodzi policjantka. Nie. Nie. Nie. Nie dotykaj mnie. Nie dotykaj mnie. Nie dotykaj mnie. Zostanę z mamusią. Nie. Nie podchodź do mnie. Policjantka ma mój kocyk i chwyta mnie. Krzyczę. Mamusiu! Mamusiu! Chcę do mamusi. Nie mogę nic powiedzieć. Mamusia mnie nie słyszy. Nie mogę mówić.
– Christianie! Christianie! – Głos ma przerażony. Wyrywa mnie z otchłani mojego koszmaru i mojej rozpaczy. – Jestem. Jestem tutaj – woła.
Budzę się i widzę nad sobą Anę. Z udręką na twarzy i łzami w oczach potrząsa mnie za ramiona.
– Ana – szepczę chrapliwie, czując w ustach kwaśny posmak strachu. – Jesteś.
– Oczywiście, że jestem.
– Miałem sen.
– Wiem. Jestem tu. Jestem.
– Ana. – Jej imię jest na moich ustach jak zaklęcie, talizman chroniący przed mrokiem, tłumiący panikę trzymającą w szponach moje ciało.
– Cii, jestem przy tobie. – Owija się wokół mnie jak kokon, syci mnie swoim ciepłem, odgania cienie, odpędza lęk. Jest słońcem, światłem. Jest moja.
– Proszę, nie kłóćmy się. – Obejmuję ją ramionami.
– Okej.
– Przysięga. Nie musi być o posłuszeństwie. Dam radę. Znajdziemy sposób. – Słowa wylatują z moich ust, przesycone emocjami, zagubieniem i strachem.
– Tak. Znajdziemy. Zawsze znajdujemy sposób – szepcze Ana z ustami na moich wargach, przywracając mnie do rzeczywistego świata.