Читать книгу Wyzwolony - Э. Л. Джеймс - Страница 19
SOBOTA, 23 LIPCA 2011
ОглавлениеJak sądzisz, co wymyślił Elliot?
Ana leży na mnie i palcem wskazującym zatacza małe kółka we włoskach porastających moją pierś. To dziwne uczucie, które nie do końca mi odpowiada.
Wystarczy.
Łapię ją za rękę i splatając nasze palce, całuję koniuszek tego, którym przed chwilą mnie pieściła.
– Za dużo? – pyta szeptem.
Wsuwam sobie jej palec do ust i delikatnie zaciskam na nim zęby. Drażnię jego koniec czubkiem języka.
– Ach! – woła cicho.
W jej oczach pojawia się zmysłowy błysk i czuję, jak miednicą napiera na moje biodro.
Maleńka.
Szarpie ręką, a ja rozluźniam szczęki, ale zwieram wargi, kiedy wysuwa palec z moich ust.
Bosko smakuje.
Delikatnie całuje miejsca, po których wcześniej wodziła palcem, a ja gładzę ją po włosach, rozkoszując się tą chwilą spokoju. Jest wcześnie, a jedyne, co mamy dzisiaj w planie, to mój „wieczór kawalerski”, panieński Any i zakupy z Caroline Acton.
Ana unosi głowę.
– Myślisz, że zabierze cię do jakiejś… eee… knajpy ze striptizem?
Zbiera mi się na śmiech.
– Knajpy ze striptizem?
– Nie wiem, jak się takie miejsca nazywają – odpowiada urażonym tonem Ana.
Uśmiecham się i zmieniam pozycję, tak że teraz ona leży na plecach.
– Cóż to, panno Steele, czyżby pani tego nie pochwalała? – Muskam jej nos swoim, a ona wierci się pode mną.
– Ani trochę.
– Zazdrosna?
Wykrzywia się.
– Naprawdę wolałbym zostać z tobą tutaj – zapewniam ją.
– Nie przepadasz za imprezami, prawda?
– Nie. Jestem raczej samotnikiem.
– Zdążyłam zauważyć. – Zębami skubie mnie w brodę.
– Czego nie można powiedzieć o tobie – mruczę.
– Na dyskotekach zwykle podpieram ściany. Wolę siedzieć z nosem w książce.
Całuję ją w szyję.
– Jesteś zdecydowanie za ładna, żeby podpierać ściany.
Jęczy z rozkoszy i wbija mi paznokcie w łopatki, wyraźnie podniecona. Jest jeszcze śliska i mokra po poprzednim razie, więc wchodzę w nią i poruszamy się zgodnym rytmem, teraz wolniej i czulej. Czuję jej paznokcie na swoich plecach, jej obejmujące mnie nogi, biodra, które wychodzą mi na spotkanie. Wolno i rozkosznie. Dochodzi.
Przestaję się poruszać.
– Christianie, nie przestawaj. Proszę – błaga.
Uwielbiam, kiedy błagasz, maleńka.
Znowu zaczynam, bardzo powoli. Chwytam ją za włosy u nasady karku, żeby nie mogła ruszyć głową. Patrzę na nią, w jej cudownie błękitne tęczówki. Wchodzę w nią. I wychodzę. Wolniuteńko. I znowu nieruchomieję.
– Christianie, proszę cię – jęczy.
– Będziesz tylko ty, Ano. Już zawsze.
Nie bądź zazdrosna.
– Kocham cię. – Znowu zaczynam.
Zamyka oczy, odchyla do tyłu głowę i dochodzi, mnie także doprowadzając do orgazmu. Z okrzykiem osuwam się obok niej i łapię oddech. Kiedy oddycham spokojniej, przyciągam ją do siebie i tulę, całując ją we włosy.
Uwielbiam budzić się obok Any.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że każda sobota będzie tak wyglądać. Anastasia Steele sprawiła, że moja przyszłość nabrała sensu, czego wcześniej nie rozważałem na poważnie. A w następną sobotę będę miał to potwierdzone na piśmie.
Będzie moja.
Póki śmierć nas nie rozłączy.
Przed oczami staje mi widok Any leżącej na zimnej, twardej podłodze.
Nie!
Przecieram twarz.
Przestań, Grey. Przestań.
Całuję jej włosy, wdycham jej zapach będący afirmacją życia i trochę się uspokajam.
Musi być już dziewiąta. Ze stolika nocnego biorę zegarek, żeby sprawdzić, która godzina. I widzę SMS-a od Elliota.
ELLIOT
Dzień dobry, Dupku.
Siedzę w Twoim ogromnym salonie
i czekam, żebyś przywlókł tu swoją
leniwą dupę.
Skończ to, co właśnie robisz.
Natychmiast.
Zbereźniku.
Co, do ciężkiej cholery?
– O co chodzi? – pyta Ana, rozczochrana i seksowna jak diabli.
– Elliot tu jest.
– Przed domem? – pyta zdezorientowana.
– Nie. Tutaj.
Marszczy czoło.
– No właśnie. Ja też tego nie rozumiem.
Wstaję, idę do garderoby i wciągam dżinsy.
Elliot siedzi rozwalony na mojej kanapie i gapi się w swój telefon.
– Cześć, ważniaku! Nareszcie! – drze się. – Fajnie, że się wystroiłeś stosownie do okazji. – Spogląda na moją nagą pierś i bose stopy z nieskrywanym rozbawieniem.
– Co ty tu robisz, na litość boską? Jest dopiero dziewiąta rano.
– No. Niespodzianka! Bierz dupę w troki. Zaplanowałem cały dzień.
Co takiego?
– Wybieram się z Aną na zakupy.
Krzywi się zdegustowany.
– Jest dorosła. Sama może iść na cholerne zakupy.
– Ale…
– Chłopie, ratuję ci życie. Zakupy z babami to piekło. Rusz się. I załóż coś na siebie, zboczeńcu. Ale przede wszystkim się wykąp. Cuchniesz seksem na kilometr.
– Odpierdol się – odpowiadam spokojnie.
Czasem naprawdę zachowuje się jak palant.
– Będą ci potrzebne buty do wędrówki i adidasy – woła za mną.
Aż dwa rodzaje?
– JAK WSZEDŁEŚ? – PYTAM, kiedy zjeżdżamy windą do garażu.
– Taylor.
– To dlatego nie towarzyszy nam ochrona.
– Właśnie. Uznałem, że skoro jedziesz ze mną, nic ci nie grozi. Ten twój cały Taylor trochę się opierał, ale go przekonałem.
Kiwam głową zadowolony. To nieustanne towarzystwo bywa nużące. Mam wrażenie, że już całe wieki tkwimy z Aną uwięzieni w Escali. Ale Sawyer i Reynolds nie odstąpią jej dzisiaj na krok. To nie podlega dyskusji.
– Okazał się bardzo pomocny.
– Kto?
– No, Taylor. – Przestaje się złośliwie uśmiechać i milknie.
Co on zaplanował?
ELLIOT TRYSKA ENERGIĄ, co jest zaraźliwe. Jego pick-upem jedziemy na północ autostradą I-5.
– A tak naprawdę, to dokąd jedziemy? – pytam przy wtórze obrzydliwej muzyki ryczącej z głośników.
– Niespodzianka – odkrzykuje Elliot. – Wyluzuj. Będzie wporzo.
Za późno, żeby mu powiedzieć, jak nie znoszę niespodzianek, rozsiadam się więc wygodnie i sycę oczy widokiem Seattle, które już za chwilę zostanie za nami. Nie spędzałem czasu z Elliotem od górskiej wycieczki rowerowej w okolicy Portlandu. To była niezwykle interesująca noc… Noc, kiedy po raz pierwszy spałem z Aną. W ogóle pierwsza, kiedy z kimś spałem! A Elliot przeleciał przyjaciółkę Any – no, ale Elliot przeleciał wiele kobiet, które spotkał. Co w sumie nie powinno dziwić. Fajnie spędza się czas w jego towarzystwie. Zawsze jest na luzie. No i jest przystojny, przynajmniej tak mi się wydaje. Kobiety się do niego garną. To muszę mu przyznać. Ma na nie dobry wpływ.
Zawsze potrafił oczarować naszą matkę. Wie, jak podchodzić do Grace. Dawniej mu zazdrościłem swobody, z jaką potrafił zatańczyć z nią w kuchni, przytulić ją czy pocałować w przelocie w policzek.
Dla niego wszystko wydaje się łatwe.
I nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie miał się ustatkować.
Ale gdyby do tego doszło, mam nadzieję, że jego wybór nie padnie na Kavanagh.
Wysyłam szybkiego SMS-a do Any.
Nie mam pojęcia, co Elliot kombinuje.
Nie tak planowałem spędzić ten dzień.
Baw się dobrze na zakupach z Caroline Acton.
Tęsknię. X
ANA
Ja też tęsknię.
Kocham Cię. Ax
Elliot zjeżdża z autostrady na drogę 532.
– Camano Island? – pytam.
Puszcza do mnie oko, co mnie wkurza. Sprawdzam godzinę na zegarku, potem telefon.
– Chłopie! Co jest? Da sobie radę bez ciebie, do kurwy nędzy. Okaż nieco godności. Spakowałem trochę żarcia. Wiem, jaki jesteś wredny, kiedy chce ci się jeść.
– Żarcia? Gdzie?
Otwiera schowek i pokazuje mi długie kanapki, czipsy i coca-colę. Ach, życiowe przyjemności, pod warunkiem że jest się Elliotem.
– Samo zdrowie – bąkam drwiąco.
– Bardzo dobre, brachu. Przestań marudzić. To twój kawalerski.
Parskam śmiechem, bo czipsy i cola jakoś mi się nie kojarzą z przyjemnym spędzaniem czasu. Za to kanapki… Uśmiecham się do siebie z tego prywatnego żarciku i sięgam po puszkę z colą.
JAKIEŚ SIEDEM KILOMETRÓW dalej Elliot skręca w prawo. Przez bramę wjeżdżamy na pastwisko, na którym stoi stodoła. Parkujemy przed nią.
– Jesteśmy na miejscu.
– To znaczy gdzie?
– Właścicielem jest kolega. Na razie jeszcze nie otwarte, ale już niedługo. Jesteśmy królikami doświadczalnymi.
– Słucham?
– No wiesz, pomyślałem, że małżeństwo to spore wyzwanie i przyda ci się nieco praktyki.
– O czym ty gadasz?
– Idziemy do parku linowego. – Szeroko uśmiechnięty wyłazi z samochodu.
Też coś! To ma być mój kawalerski? Spodziewałem się czegoś innego. Ale co tam, park linowy brzmi nieźle.
Elliot wita się z właścicielami. Prowadzą nas do stodoły, w której na hakach wisi sprzęt zabezpieczający: kaski, uprzęże, pasy, karabinki. Kojąco znajomy widok.
– Hej, ważniaku, te uprzęże są naprawdę dziwaczne. Nasuwają dość sprośne skojarzenia – paple Elliot, zakładając uprząż.
Chyba po raz pierwszy nie wiem, co powiedzieć.
Czy on wie?
Uszy mi poczerwieniały?
Cholera! A może Ana rozmawiała z Kate?
Elliot jednak zawsze jest szczery, więc gdyby coś wiedział, nie dałby mi żyć.
– Jesteś idiotą. Takie same są przy spadochronach – odpowiadam. Zawsze najlepiej odwrócić uwagę. – W zeszłym tygodniu kupiłem nowy szybowiec. Powinniśmy się nim przelecieć któregoś dnia.
– Dwuosobowy?
– No.
– Byłoby super.
JESTEŚMY NA PIERWSZEJ platformie pośród sosen.
– Na koniec świata i dalej! – krzyczy Elliot i skacze, bez cienia wahania czy strachu.
Ale on w ten sam nonszalancki sposób podchodzi do wszystkiego. Ryczy jak goryl i z dziką radością zjeżdża po linie. Udziela mi się jego entuzjazm. Zadziwiająco zgrabnie ląduje na następnej platformie, jakieś trzydzieści metrów dalej.
Danielle, nasza przewodniczka, przez radio daje znać, że jestem gotowy, i przyczepia moją linę zabezpieczającą do tyrolki.
– Gotów, Christianie? – pyta z przesadnie radosnym uśmiechem.
– Bardziej nie będę.
– Ruszaj.
Nabieram powietrza, jedną ręką chwytam karabinek pod tyrolką, drugą trzymam linę zabezpieczającą i skaczę. Frunę przez świeżą, bujną zieleń, nad głową świszczy mi bloczek, na twarzy czuję letni wiaterek. Jestem na rollercoasterze, tylko bez wózka. Szybuję wśród pachnących sosen, pod czystym błękitnym niebem. Niesamowite wrażenie dające poczucie wolności. Bezpiecznie ląduję obok Elliota i drugiego przewodnika.
– Jak było? – Elliot klepie mnie w plecy.
– Cholernie, kurwa, wyśmienicie! – odpowiadam wesoło.
Danielle ląduje jako ostatnia.
– To było na rozgrzewkę. Teraz będzie wyżej i szybciej.
– Dawaj! – krzyczę.
DWIE GODZINY PÓŹNIEJ, wciąż jeszcze nabuzowani po emocjonujących przeżyciach, znowu jedziemy samochodem. Elliot prowadzi.
– Brachu, to było naprawdę ekstra – przyznaję szczerze.
– Lepsze od seksu? – rechocze Elliot. – Dopiero co to odkryłeś, więc pewnie nie.
– Po prostu jestem nieco bardziej wybredny od ciebie, stary.
– Lubię szerzyć miłość. Wielki E chce tego, czego chce Wielki E.
Drwiąco kręcę głową. Nie mam ochoty myśleć o Wielkim E.
– Możemy teraz dostać coś prawdziwego do jedzenia?
Elliot szczerzy zęby w uśmiechu.
– Sorki, brachu, ale nic z tego. Tego, co mamy w planie, nie powinno się robić z pełnym żołądkiem. Weź sobie kanapkę.
– Jest coś jeszcze? Elliot, park linowy był świetny. Co teraz?
– Zobaczysz. Nie pękaj, mięczaku.
Z wahaniem biorę jedną kanapkę.
– Sam je zrobiłem.
– Nie obrzydzaj mi.
– Kiełbasa bolońska, pomidor i ser provolone, najlepsze, co można znaleźć po tej stronie Gór Skalistych.
– Wierzę ci na słowo.
– Musisz poszerzyć swoje kulinarne horyzonty.
– O kiełbasę bolońską?
– Na przykład. Odpakuj jedną dla mnie.
Zdejmuję natłuszczony papier i podaję mu podejrzanie wyglądający twór. Odgryza spory kawał i zaczyna żuć. Nie jest to widok dla ludzi o słabych nerwach i dociera do mnie, że nie mam wyboru. Albo kiełbasa bolońska, albo śmierć głodowa.
Jedząc, piszę do Any.
Park linowy.
To zaplanował Elliot.
I kanapki z kiełbasą bolońską.
To się nie dzieje naprawdę.
ANA
LOL!
Ja wydaję mnóstwo twoich pieniędzy.
Nie do końca dobrowolnie.
Caroline Acton to żywioł, któremu trudno się oprzeć.
Przypomina mi Ciebie.
Uważaj na siebie!
Kocham Cię. I tęsknię. Xxx
Uwielbiam, kiedy wydajesz moje pieniądze.
Już niedługo będą też Twoje.
Dam znać, jaka jest następna
„niespodzianka” Elliota.
xxx
Elliot płynnie skręca z autostrady w drogę nr 2. Dokąd my, kurwa, jedziemy? Myślałem, że wracamy do Seattle.
– Niespodzianka – mówi w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie.
Najwyraźniej to słowo dnia.
Piętnaście minut później wjeżdża na parking przy lotnisku Harvey.
– Hej, tutaj jest restauracja ze stekami, moglibyśmy zjeść coś porządnego – marudzę.
– Może później. Teraz mamy zajęcia.
– Zajęcia?
– Co jest, ważniaku? Jeszcze się nie domyśliłeś? – Mija restaurację.
– Nie.
– Rzucimy się w otchłań, bo to właśnie niedługo zrobisz.
Co, do diabła?
Na szczęście Elliot szybko mnie uspokaja.
– Skoczymy na spadochronie.
– Och. Okej. – Kurwa.
– Będzie super. Już raz skakałem w tandemie. Jest niesamowicie.
No jasne, że skakał.
– Nic ci nie będzie.
– Tak. Wiem.
– Słuchaj, żenisz się, a baby nie pozwalają na takie gówno. Idziemy.
Kiedy zmierzamy przez parking w stronę szkółki spadochronowej, serce wali mi jak oszalałe. Lubię kontrolować sytuację. Skok w tandemie oznacza, że kontrolę będzie mieć ktoś inny, a ja będę do niego przypięty pasami.
I będzie mnie dotykać. Na ogromnej wysokości.
Do diabła.
W szybowcu wzniosłem się na cztery i pół tysiąca metrów, helikopterem latałem na wysokości sześciu tysięcy. Wtedy jednak byłem pilotem maszyny. Ale żeby skakać z samolotu? W powietrze? Na dużej wysokości?
W życiu.
Cholera.
Ale nie mogę, po prostu nie mogę pokazać Elliotowi, że się boję. Kiedy więc wchodzimy do budynku, przełykam swój strach.
Mój brat wykupił nam skok tylko dla nas dwóch. Po krótkim filmie instruktażowym Ben, nasz instruktor, udziela nam dodatkowych wyjaśnień. Cieszę się, że poza Elliotem i mną nie ma nikogo innego. W trakcie nauki lotu szybowcem przeszedłem szkolenie ze spadochronu, ale nigdy nie skakałem. Podczas gdy Ben objaśnia nam, co musimy wiedzieć i czego się spodziewać, uświadamiam sobie, że Ana takiego szkolenia nie miała. Zanim znowu się wybierzemy na wycieczkę moim ASH 30, muszę to nadrobić.
Ben, na oko młodszy ode mnie, kończy wykład i wręcza nam oświadczenie. Elliot z miejsca je podpisuje, ja jednak najpierw czytam. Jestem coraz bardziej zdenerwowany i czuję ucisk w żołądku. Za chwilę skoczę z samolotu z bardzo wysoka.
Oddychaj głęboko, Grey.
Dociera do mnie, że gdyby coś mi się stało, Ana zostanie z niczym.
Niech to szlag.
Podpisuję oświadczenie, a na jego odwrocie zostawiam notatkę:
To jest moja ostatnia wola i testament. Na wypadek mojej śmierci wszystko, cały swój majątek zostawiam swojej ukochanej narzeczonej Anastasii Steele.
Może nim rozporządzać wedle własnej woli.
Podpisane: Christian Grey Data: 23.07.2011
Robię zdjęcie telefonem i wysyłam do Ros. Dopiero wtedy oddaję Benowi oświadczenie, a on zaczyna się śmiać.
– Nic ci się nie stanie, Christian.
– Po prostu szykuję się na każdą ewentualność. – Uśmiecham się do niego z przymusem.
Znowu się śmieje.
– Okej. Pora założyć spadochron.
Idziemy do hangaru, gdzie znajduje się cały sprzęt: spadochrony, kaski i uprzęże.
To się już staje normą.
Elliot wchodzi tam jak gdyby nigdy nic, strasznie mnie to wkurza i w tej chwili zazdroszczę mu jeszcze bardziej niż zwykle. Ben podaje nam jednoczęściowe kombinezony.
Dosłownie. Kombinezony.
O rany!
– Hej, ważniaku. Kolejna perwersja! – zachwyca się Elliot, zakładając uprząż na kombinezon.
Przewracam oczami i posyłam Benowi przepraszające spojrzenie.
– Wybacz mu. Zawsze gada jak dupek.
– Jesteście spokrewnieni? – pyta Ben.
Zerkamy na siebie z Elliotem. Tak. Chociaż nie. Jednak tak.
– Jesteśmy braćmi – mówi Elliot, patrząc na mnie.
Wymieniamy ten specjalny uśmiech, typowy dla adopcyjnego rodzeństwa. Ben wie, że nie do końca wszystko rozumie, ale bez słowa pomaga założyć uprząż najpierw Elliotowi, potem mnie.
Ponieważ ja mam skoczyć z Benem, dołącza do nas Matt, z którym będzie skakał Elliot. Kolejna instruktorka, niejaka Sandra, idzie za nami, niosąc GoPro, żeby sfilmować całą eskapadę.
– Cześć. – Matt ściska nam na powitanie dłonie. – Jakaś specjalna okazja?
– Kawalerski brata. Ostatnie chwile wolności – wyjaśnia Elliot.
– Gratuluję – mówi Matt.
– Dzięki – bąkam oschle. – To niespodzianka.
– Podoba ci się?
– Przysięgli się naradzają.
Matt wybucha śmiechem.
– Będziesz zachwycony. Chodźmy, pilot już czeka.
Idziemy do stojącej nieopodal jednosilnikowej cessny.
Ostatnia szansa na zmianę zdania, Grey.
Są tylko dwa miejsca siedzące z przodu, za pilotem. Ale Ben i Matt sadowią się na podłodze i gestem dają znać, byśmy zajęli fotele. Kiedy już to robimy, zaczynają mocować nasze uprzęże. Gdy Ben majstruje przy moich pasach, uświadamiam sobie, że ten kontakt fizyczny mi nie przeszkadza. Moje życie będzie w jego rękach.
– Latałeś już? – pyta, przekrzykując dźwięk silnika.
– Mam licencję pilota – odpowiadam. – Maszyny wirnikowe. Mam też dwa szybowce.
– W takim razie to dla ciebie żadna nowość.
Mój śmiech nie brzmi przekonująco.
Tak. Nie. Nie bez powodu zostałem pilotem.
Bo wtedy jestem panem sytuacji.
Wzdycham głęboko, kiedy samolot odrywa się od pasa i zaczyna piąć się w górę. Miasteczko Snohomish znika, gdy wspinamy się coraz wyżej i wyżej ku bezchmurnemu niebu.
Matt i Elliot gadają o jakichś bzdurach, do rozmowy włącza się Ben. Przestaję ich słuchać i myślę o Anie.
Co porabia? Czy skompletowała już garderobę? Wspominam, jak rano tuliłem ją w ramionach. Kładę rękę na piersi w miejscu, w którym zataczała palcem małe kółka.
Spokojnie, Grey. Spokojnie.
Gdy zbliżamy się na wysokość prawie czterech tysięcy metrów, Ben podaje mi skórzaną czapkę z paskiem pod brodę i gogle. Zakładam je, a on tymczasem jeszcze raz wszystko mi przypomina. Drugi instruktor otwiera tylne drzwi i wnętrze samolotu wypełnia huk powietrza.
Cholera. To się dzieje naprawdę.
– Wszystko jasne? – upewnia się Ben, przekrzykując hałas.
– Tak.
Ben sprawdza wysokościomierz, który ma na nadgarstku.
– Już czas. Podekscytowany? Skaczemy.
Przesuwamy się ku otwartym drzwiom, gdzie huk silnika i wiatru jest jeszcze bardziej ogłuszający. Zerkam na Elliota, a on unosi kciuk i posyła mi uśmiech w rodzaju „wal się”.
– Ty dupku! – drę się, a on się śmieje.
Krzyżuję ramiona i kurczowo chwytam się uprzęży, jakby od tego zależało moje życie. Po chwili wiszę, przyczepiony do faceta, którego praktycznie nie znam, nad pieprzonym stanem Waszyngton i doliną Snohomish. Zaciskam powieki i po raz pierwszy od miliarda lat zanoszę modły do Boga, którego dawno temu porzuciłem. A potem otwieram oczy.
Rany boskie. Widzę Góry Kaskadowe, zatokę Possession i wyspy San Juan – i nic, tylko powietrze pod sobą.
– Lecimy – krzyczy Ben i wyskakujemy z samolotu.
– Kuuuurwaaaa!!! – wrzeszczę.
I frunę.
Naprawdę frunę nad ziemią. Albo nie mam czasu się bać, albo adrenalina blokuje uczucie strachu. Jest niesamowicie. Widok z każdej strony rozciąga się na kilometry, a ponieważ nie chroni mnie żadne szkło ani żaden plastik, wszystko jest hiperrealne. Otacza mnie niebo. Trzyma mnie. Nurkujemy w stronę ziemi, czemu towarzyszy szum pędzącego powietrza, znajomy jak stary przyjaciel. Rozpościeram ręce, by poczuć, jak wiatr pędzi przez moje palce. Ben pokazuje mi podniesiony kciuk, ja robię to samo.
Tego nie da się opisać.
Nad sobą zauważam Elliota i Matta. Sandra mija nas pędem z aparatem skierowanym na mnie i Bena. Uśmiecham się jak głupi.
– Jest wspaniale! – krzyczę do Bena.
Ben unosi rękę. Wysokościomierz pokazuje tysiąc pięćset metrów. Ben szarpie za linkę i hamujemy gwałtownie, kiedy rozwija się nad nami kolorowa czasza spadochronu. Teraz już nie gnamy z dziką prędkością, lecz opadamy powoli, w nagłej ciszy. Mój niepokój znika, a w jego miejsce pojawia się wewnętrzny spokój, co jest dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Mam pod sobą cały świat – dosłownie spaceruję w powietrzu. Ben panuje nad wszystkim. Wie, co robi. I nagle pojawia się myśl: mam nadzieję, że moje małżeństwo z Aną będzie równie ekscytujące i łatwe.
Widok jest oszałamiający.
Szkoda, że jej tu nie ma.
Chociaż widząc, jak wyskakuje z samolotu, na pewno dostałbym zawału.
– Chcesz posterować? – pyta Ben.
– Jasne.
Podaje mi linki. Ciągnę za lewą i zataczamy powolne, eleganckie koło.
– Stary, masz do tego talent – woła Ben i klepie mnie w ramię.
Zataczamy kolejne koło, po czym Ben przejmuje linki, by skierować nas do strefy lądowania. Ziemia zbliża się błyskawicznie, a ja zgodnie z instrukcją unoszę kolana. Ben łagodnie sprowadza nas na ziemię. Lądujemy na tyłkach, niedaleko czekającej ekipy naziemnej.
Kiedy Ben odpina swoją uprząż od mojej, wstaję, chociaż od adrenaliny trochę kręci mi się w głowie. Za nami lądują Elliot z Mattem. Elliot znowu pohukuje jak goryl – to jego ulubiony sposób wyrażania entuzjazmu.
Muszę złapać oddech.
– Jak było? – pyta Ben.
– Człowieku, to było niebywałe. Dziękuję.
– Bardzo się cieszę. – Wyciąga pięść do żółwika.
Podbiega Elliot.
– Kurwa, chłopie! – wołam.
– Odlot, no nie?
– Myślałem, że się zesram.
– Wiem. Fajnie, że chociaż raz nie zachowywałeś się jak nadęty sztywniak. Rzadki przypadek, brachu – nabija się ze mnie Elliot, ale ja też jestem uradowany. – Lepsze od seksu?
– Nie… Ale prawie równie dobre.
DWADZIEŚCIA MINUT PÓŹNIEJ siedzimy już w pick-upie Elliota.
– Chłopie, teraz chętnie bym się napił – mówię, nie przestając się uśmiechać jak głupek.
– Ja też. Dobra, pora na trzecią część twojego kawalerskiego.
– Kurwa, to jeszcze nie wszystko?
Elliot milczy. Pieprzony dupek. Nic nie powie. Sięgam po telefon.
ANA
Prawie padłam na tych zakupach.
Teraz wezmę kąpiel.
Potem szykuję się na spotkanie z Kate.
Nie odzywałeś się.
Wiesz, że się martwię.
Axxx
SKAKALIŚMY ZE SPADOCHRONEM!!!
Z prawie 4000 metrów.
Słusznie się martwiłaś.
Ale było niesamowicie!
Tak przy okazji.
Musisz przejść szkolenie spadochronowe.
Gdybyśmy się nie widzieli,
baw się dobrze wieczorem.
Tylko bez przesady.
ANA
Skok na spadochronie! Rany!
Cieszę się, że jesteś cały.
Szkolenie spadochronowe?
Czy nie tym się zajmowaliśmy w weekend
w Czerwonym Pokoju?
;)
Wybucham głośnym śmiechem.
– Co jest? – dopytuje się Elliot.
– Nic takiego.
Ruszamy z powrotem do Escali. Na szczęście tym razem pozwala mi puścić porządną muzykę ze swojego telefonu.
– Musisz się przebrać. W coś bardziej eleganckiego – mówi, kiedy jedziemy windą do penthouse’u.
– Co tym razem wymyśliłeś?
Puszcza do mnie oko.
– Dupek.
– To już wiemy. – Uśmiecha się od ucha do ucha.
Drzwi windy się otwierają i mam nadzieję ujrzeć za nimi Anę.
– Graty mam w sypialni dla gości. Widzimy się za pół godziny. Wtedy wychodzimy.
– Okej – mówię.
Mam nadzieję złapać Anę w kąpieli.
W salonie jej nie ma i zaczynam się martwić, że już wyszła, na szczęście zastaję ją w sypialni. Przystaję w progu i przyglądam się, jak kończy makijaż.
Wow! Wygląda oszałamiająco. Włosy upięła w elegancki kok. Założyła buty na wysokim obcasie i odsłaniającą jedno ramię połyskującą sukienkę. Obraca się, zaskoczona moim widokiem. Zapiera mi dech w piersiach. W uszach kołyszą się jej kolczyki drugiej szansy.
– Nie chciałem cię przestraszyć – odzywam się szeptem. – Wyglądasz prześlicznie.
Uśmiecha się do mnie ciepło i serdecznie, z wielką miłością. Wzbiera we mnie wzruszenie, gdy sunie ku mnie kołyszącym się krokiem. Kiedy unosi ku mnie usta, całuję ją, zaraz jednak się odsuwam. Pachnie bosko – to zapach domu.
– Nie pocałuję cię tak, jak bym sobie tego życzył, bo zniszczę ci makijaż, no i musiałbym zedrzeć z ciebie tę elegancką suknię.
– Och, to byłoby straszne. – Śmieje się i robi szybki piruet. Sukienka faluje i odsłania kawałek nogi. – Podoba ci się? – pyta.
Opieram się o framugę i krzyżuję ramiona na piersi.
– Nie jest za krótka. Może być. Wyglądasz pięknie, Ano. Kto jeszcze będzie? – Mrużę oczy, bo przepełnia mnie idiotyczna duma, że jest moja, ale budzi się też we mnie poczucie terytorialności. Jest moja.
– Kate, Mia, kilka koleżanek z uczelni. Powinno być fajnie. Zaczynamy od koktajli.
– Mia?
Ana kiwa głową.
– Dawno jej nie widziałem. Pozdrów ją ode mnie. Mam nadzieję, że jedzenie też jest w planie. – Ostrzegawczo unoszę brew. – Zasada numer jeden przy alkoholu.
Śmieje się.
– Och, ty i ta twoja świerzbiąca ręka, Christianie. Zjemy coś.
– To dobrze. – Nie chcę, żeby się upiła.
Zerka na zegarek.
– Muszę się zbierać. Nie chcę się spóźnić. Cieszę się, że wróciłeś w jednym kawałku. Nie wybaczyłabym Elliotowi, gdyby coś ci się stało.
Znowu podnosi ku mnie twarz, więc ją całuję.
– Wyglądasz wspaniale, Anastasio.
Bierze z łóżka wieczorową torebkę.
– Na razie, kochanie – mówi z kokieteryjnym uśmiechem i mija mnie w drzwiach.
Wygląda jak milion dolarów. Idę za nią i patrzę, jak w holu dołączają do niej Sawyer i Reynolds. Salutuję im, kiedy całą trójką wsiadają do windy.
Wracam do sypialni, żeby wziąć szybki prysznic.
DWADZIEŚCIA MINUT PÓŹNIEJ ubrany w granatowy garnitur i śnieżnobiałą koszulę czekam na Elliota w kuchni. W lodówce znajduję jakieś precle.
Kurwa, ależ jestem głodny.
W drzwiach staje mój brat. Ma na sobie ciemny garnitur, szarą koszulę i krawat.
– Muszę mieć krawat?
Dokąd my się wybieramy, cholera jasna?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– To czemu ty założyłeś krawat?
– Ty musisz się tak ubierać przez cały czas. Ja nie. Przyda mi się odmiana. Poza tym garnitur z krawatem dobrze działają na kobiety.
A co z Kavanagh?
Na moje pytające spojrzenie Elliot odpowiada kpiącym uśmieszkiem. Zjawia się Taylor.
– Możemy jechać, proszę pana – zwraca się do Elliota.
RUSZAMY AUTOSTRADĄ NA wschód.
– Do jasnej cholery, Elliot, dokąd my jedziemy? – pytam.
– Wyluzuj, Christianie. Wszystko gra. – Wygląda przez okno. Jest całkowicie spokojny, ja natomiast bębnię palcami w kolano. Nienawidzę tkwić w niewiedzy.
Taylor skręca w stronę Boeing Field, a ja usiłuję sobie przypomnieć, czy gdzieś tu jest jakiś podejrzany klub ze striptizem. Zegarek pokazuje 18:20. Podjeżdżamy do budynku obsługi lotniska i nagle za hangarem widzę odrzutowiec swojej firmy.
– Co to ma znaczyć? – wykrzykuję do Elliota.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki Elliot wyjmuje paszport.
– Będzie ci potrzebny.
Lecimy za granicę?
Taylor wysadza nas przed wejściem do terminalu i ruszamy do środka. Co tu się dzieje?
– Elliot! – Do mojego brata podchodzi jasnowłosy surfer, brat Kavanagh, i ściska mu rękę na powitanie. Nieźle się prezentuje w jasnoszarym garniturze. Zauważam, że on też nie ma krawata.
– Ethan, wspaniale cię widzieć – odpowiada Elliot i klepie go w plecy.
– Christianie. – Ethan wyciąga do mnie dłoń.
– Cześć – mówię.
– Mac! – wykrzykuje Elliot.
Zmierza ku nam Liam McConell – pracuje w stoczni GEH i zajmuje się moim jachtem.
Mac! Ściskamy sobie ręce.
– Miło cię widzieć – zwracam się do niego. – Chcę ci tylko powiedzieć, że nie mam zielonego pojęcia, dokąd się wybieramy.
– Ja też nie – odpowiada Mac ze śmiechem.
Rozbawieni odwracamy się do Elliota i w tej samej chwili podchodzi do nas Taylor.
– Wiedziałeś o tym? – pytam go.
– Tak, proszę pana. – Taylor ma przejętą, ale też rozbawioną minę.
Ze śmiechem kręcę głową.
– Ruszamy? – pyta Elliot.
– KANADA? – ZGADUJĘ.
– Potwierdzam – mówi Elliot.
Siedzimy w pierwszych czterech fotelach mojego odrzutowca, popijamy szampana i jemy kanapeczki, które podała nam Sarah, stewardesa. Taylor jest z tyłu i czyta powieść Lee Childa. Za sterami są Stephan i pierwsza oficer Beighley.
– Lecimy do Vancouver? – zwracam się do Elliota.
– Bingo! Uznałem, że jak narozrabiasz, to w Brytyjskiej Kolumbii raczej cię nie poznają.
– Do diabła, co ty wykombinowałeś?
– Spokojnie, tygrysie – Elliot się uśmiecha i wznosi swój kieliszek.
Kiedy jesteśmy już w powietrzu, Sarah podaje piwa i świeżą, gorącą pizzę pepperoni z miejscowej pizzerii w Georgetown. Jestem przekonany, że pierwszy raz podano pizzę na pokładzie mojego odrzutowca. Elliot uważa, że nie ma nic lepszego na świecie. Poza tym jestem tak głodny, że w tej chwili absolutnie się z nim zgadzam. Wręcz pochłaniam swoją porcję, podobnie jak siedzący naprzeciwko Mac.
– Zjadłbym coś jeszcze – mówi Mac ze swoim irlandzkim akcentem.
– Elliot zabrał mnie dzisiaj do parku linowego, potem skakaliśmy ze spadochronem.
– Jasna cholera! Nic dziwnego, że konasz z głodu.
PODRÓŻ TRWA NIECAŁY kwadrans. Kiedy zatrzymujemy się przed terminalem Signature Flight Support w Vancouver, Taylor wysiada jako pierwszy i zanosi nasze paszporty do oficera imigracyjnego, który podszedł do samolotu.
– Gotowy? – pyta Elliot, rozpinając swój pas. Wstaje, żeby rozprostować nogi.
Taylor siedzi już za kierownicą chevroleta suburban, zaparkowanego przed terminalem. Rusza, gdy tylko wsiadamy. Zmierza w stronę jarzącego się światłami centrum Vancouver. Mamy lodówkę pełną piwa. Moi trzej towarzysze natychmiast się za nie biorą, ja jednak rezygnuję.
– Stary, trzeźwy to ty dzisiaj nie będziesz. – Elliot prycha z obrzydzeniem i podaje mi butelkę.
Kurwa. Nie znoszę być pijany. Przewracam oczami i niechętnie biorę od niego piwo. Jest wcześnie. Na pewno jeszcze sporo wypijemy. Muszę to robić w odpowiednim tempie. Mac i Ethan siedzą za nami.
– Zdrówko, panowie. – Pociągam łyk i siedzę z butelką w ręce.
Naszym pierwszym przystankiem jest bar w hotelu Rosewood Georgia. Byłem tu wcześniej, w interesach, ale nigdy wieczorem. Ściany w boazerii i skórzane fotele przydają miejscu staromodnego uroku. Dzisiaj pełno w nim miejscowych pięknych i bogatych. Mężczyźni w garniturach, elegancko ubrane kobiety. Lokal tętni życiem.
Elliot zamawia pierwszą kolejkę. Siedzimy przy zarezerwowanym wcześniej stoliku i zaczynamy rozmawiać o próbach Ethana dostania się na uniwersytet w Seattle, gdzie chce robić studia z psychologii. Mieszka razem z Kate od wyprowadzki Any – zajmuje jej dawny pokój. Może nie jest mu łatwo mieszkać z siostrą i dlatego pije szybciej od innych. Pierwszy kończy piwo i zamawia następną kolejkę.
Mac opowiada o „Grace”. Pracował przy budowie mojego jachtu, ale teraz wziął się za projektowanie i ma kilka pomysłów na to, co zrobić, żeby mój konstruowany na zamówienie katamaran stał się jeszcze bardziej aerodynamiczny.
Dziwnie się czuję, bo na ogół tego nie robię. Siedzę z mężczyznami w swoim wieku w zasadzie tylko wtedy, kiedy Elliot mnie ze sobą wyciąga na spotkanie z kumplami, których ma mnóstwo. Trzyma nas wszystkich w kupie i pilnuje, żeby rozmowa nigdy nie kulała. Jest bardzo towarzyski. Nasza rozmowa schodzi na Marinersów, potem na Seahawksów. Wygląda na to, że kibicujemy obydwu drużynom. Pod koniec drugiej kolejki czujemy się w swoim towarzystwie wyśmienicie, a ja naprawdę dobrze się bawię.
– No dobra. Dopijcie. Idziemy dalej – oznajmia Elliot.
Na zewnątrz Taylor czeka w suvie.
Ethan ma już nieźle w czubie. Zapowiada się interesująco. Kusi mnie, żeby go zapytać o Mię, ale nie wiem, czy na pewno chcę wiedzieć.
Następnym przystankiem jest Yaletown, dzielnica znana ze starych magazynów przerobionych na hipsterskie bary i restauracje. Taylor wysadza nas przed nocnym klubem, z którego muzyka wylewa się na ulicę, chociaż jest jeszcze względnie wcześnie. W ciemnym, industrialnym wnętrzu mnóstwo ludzi zamawia przy barze. Na nas czeka stolik w strefie dla VIP-ów. Popijam piwo i widzę, jak Ethan i Mac lustrują otoczenie, zapewne w poszukiwaniu miejscowych talentów.
– Nie jesteś zainteresowany? – pytam Elliota.
Śmieje się.
– Nie dzisiaj, ważniaku. – Zerka na Ethana i zastanawiam się, czy trzyma „Wielkiego E” na wodzy ze względu na obecność brata Kate.
Patrzę na zegarek. Bardzo chciałbym wiedzieć, co robi Ana, i kusi mnie, żeby zadzwonić do Sawyera. Szczerze mówiąc, mam już dość tej całej zabawy, ale nasza rozmowa schodzi na mój nowy dom.
Po następnych dwóch kolejkach Elliot zabiera nas w kolejne miejsce.
Klub ze striptizem.
Cholera.
– Chłopie, nie spinaj się tak. To obowiązkowy punkt wieczoru kawalerskiego. – Ethan klaszcze w ręce, ale jego uśmiech nie dociera do oczu, i podejrzewam, że jest równie skrępowany jak ja.
– Tylko żadnych tańców erotycznych na zamówienie – ostrzegam Elliota.
Przypomina mi się, jak nie tak dawno temu byłem w mrocznych czeluściach prywatnego klubu w Seattle.
Prawdziwie wolna amerykanka.
Ale to było w innym życiu.
Elliot zaczyna się śmiać.
– Co się dzieje w Vancouver, zostaje w Vancouver.
Puszcza do mnie oko. Prowadzą nas do kolejnego stolika dla VIP-ów. Tym razem mój brat zamawia butelkę wódki, którą podają nam z wielką pompą: są zimne ognie i chórek panienek w czerwonych minispódniczkach i stanikach ledwie zakrywających sutki. Boję się, że się do nas dosiądą, ale jak tylko kieliszki są pełne, dziewczyny idą dalej.
Wszędzie widzę piękne kobiety. Szczególnie jedna zwraca moją uwagę, blondynka z ciemnymi oczami. Zaczyna się rozbierać, wirując i wyginając się na rurze w najróżniejszych pozach. Gdyby była mężczyzną, to, co robi, stałoby się sportem olimpijskim.
Mac wpatruje się w nią jak urzeczony.
– Masz kogoś? – pytam go.
– Nie. Jestem singlem. Rozglądam się – odpowiada i na powrót skupia się na wygimnastykowanej tancerce.
Kiwam głową, nie wiedząc, co powiedzieć, bo trudno mnie nazwać ekspertem od związków. Wciąż nie mogę się nadziwić, że Ana zgodziła się być ze mną. Prawdę mówiąc, zgodziła się na wiele różnych rzeczy.
Uśmiecham się na wspomnienie Czerwonego Pokoju i ubiegłego weekendu.
Tak.
Czuję, że ogarnia mnie podniecenie. Sięgam po telefon.
– Nie – mówi Elliot. – Odłóż to.
– Telefon?
Śmiejemy się. Wypijam wódkę.
– Chodźmy gdzieś indziej – mówię.
– Nie podoba ci się tutaj?
– Nie.
– Jezu, ale z ciebie nadęty skurczybyk.
Chłopie, to nie moje klimaty.
– Dobra. Mamy jeszcze jeden przystanek. To była tradycyjna, zwyczajowa część kawalerskiego. No wiesz, takie niepisane prawo.
– Wątpię, by Anie się podobało.
– Więc jej nie mów. – Ethan wali mnie w plecy, a mnie aż mrozi.
Coś w jego tonie każe mi zapytać.
– Pieprzysz moją siostrę?
Ethan reaguje, jakbym go uderzył. Zszokowany unosi obie ręce.
– Nie. Nie. Chłopie, bez urazy. Jest bardzo ładna i w ogóle, ale tylko się kumplujemy.
– Dobrze. I niech tak zostanie.
Śmieje się, ale trochę nerwowo, i pochłania dwa kieliszki wódki, jeden za drugim.
Zrobiłem, co do mnie należało.
– Będziesz odstraszał każdego potencjalnego chłopaka? – pyta Elliot.
– Być może.
Przewraca oczami.
– Zabieramy cię stąd. To miejsce źle na ciebie wpływa.
– Dobra.
Dopijamy wódkę. Zostawiam nieprzyzwoicie wysoki napiwek na stoliku.
W samochodzie humor mi się poprawia. Wyjeżdżamy z Vancouver w stronę lotniska.
Okazuje się jednak, że jeszcze nie wracamy. Taylor zatrzymuje się przed nierzucającym się w oczy hotelem z kasynem nad rzeką Fraser.
– Małżeństwo to hazard – mówi z szerokim uśmiechem Elliot.
– Życie to hazard, chłopie. Ale tu mi się bardziej podoba.
– Tak myślałem, zawsze dajesz mi łupnia w karty – odpowiada. – Jak to możliwe, że wciąż jesteś trzeźwy?
– Zwykła matematyka, Elliot. Aż tyle nie wypiłem i teraz się z tego cieszę.
Elliot i Ethan idą pograć w kości i ruletkę, Mac w oczko, ja wybieram pokera.
W SALI PANUJE SKUPIONA, pełna wyczekiwania cisza. Wygrałem sto osiemnaście tysięcy dolarów i to będzie moja ostatnia rozgrywka. Robi się późno. Elliot przygląda się zza moich pleców. Nie wiem, gdzie są Mac i Ethan. Dwóch graczy obok mnie po kolei pasuje. Mam dwa walety, a ponieważ to ostatnia gra i szczęście mi sprzyja, podbijam i dorzucam żetony o wartości szesnastu tysięcy dolarów. Przeciwniczka z lewej strony, kobieta po pięćdziesiątce, z miejsca pasuje.
– Nic nie mam – bąka pod nosem.
Mój ostatni rywal – trochę podobny do mego ojca – zerka na mnie, potem na swoje karty i uważnie przeliczając żetony, wyrównuje stawkę.
Gra toczy się dalej, Grey.
Krupier zbiera zakryte karty i wykłada trzy na stół.
Alleluja.
Walet i para dziewiątek. Mam fula.
Patrzę obojętnie na swojego przeciwnika, który wierci się niespokojnie i raz jeszcze sprawdza karty, które trzyma w ręku. Przenosi spojrzenie swoich żywych, ciemnych oczu to na mnie, to na nie. Przełyka.
Nic nie ma.
– Sprawdzam – odzywa się w końcu.
Twoja kolej, Grey.
Wolno, dla wzmocnienia efektu, stukam palcem w zielone sukno, potem zbieram wszystkie swoje żetony i dorzucam do puli pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
– Podbijam – mówię.
– Stawka zwiększona o pięćdziesiąt tysięcy – stwierdza krupier.
Facet posapuje, bierze swoje karty i z niesmakiem rzuca je na środek stołu. W duchu aż mnie rozpiera. Właśnie wygrałem sto trzydzieści cztery kawałki. Nieźle, jak na czterdzieści pięć minut gry.
– Skończyłam. – Pani obok mnie kiwa do mnie głową.
– Dziękuję za grę. Ja też muszę już iść. – Rzucam krupierowi żeton o wysokim nominale, zbieram resztę wygranej i wstaję.
– Dobranoc.
Podchodzi Elliot, żeby mi pomóc z żetonami.
– Masz fart, skurczybyku.
TUŻ PRZED PÓŁNOCĄ wsiadamy do odrzutowca.
– Sarah, poproszę armagnac.
– Teraz będziesz pił! – oburza się Elliot.
– Wszystkim nam się pofarciło – zauważa Mac. – Chyba przyniosłeś nam szczęście, Christianie.
– Wypiję za to – mówi Ethan.
Uśmiechnięty rozpieram się wygodnie w pluszowym fotelu. Tak. Moja wygrana to dobry omen. Wspaniałe zakończenie bardzo udanego wieczoru.