Читать книгу Wyzwolony - Э. Л. Джеймс - Страница 7

NIEDZIELA, 19 CZERWCA 2011

Оглавление

Leżymy cudownie zmęczeni seksem. Nad nami kołyszą się lampiony z różowego papieru, polne kwiaty i lampki migoczące pod krokwiami dachu. Mój oddech powoli wraca do normy. Tulę do siebie Anastasię. Leży na mnie, z policzkiem przytulonym do mojej piersi i ręką na moim galopującym sercu. Ciemność zniknęła, przegoniona przez moją łapaczkę snów… moją narzeczoną. Moją miłość. Moje światło.

Czy mogę być szczęśliwszy, niż jestem teraz?

Staram się utrwalić w pamięci tę scenę: hangar, kojący rytm chlupoczącej wody, kwiaty, światła. Przymykam oczy, żeby zapamiętać, co czuję, kiedy trzymam w ramionach tę kobietę, jej ciężar na moim ciele, powolny ruch unoszących się i opadających wraz z oddechem jej pleców, jej nogi splecione z moimi. Zapach jej włosów wypełnia mi nozdrza, kojąc wszystkie tkwiące we mnie zadry i rany. To moje szczęśliwe miejsce. Doktor Flynn byłby dumny. Ta piękna kobieta zgodziła się być moja. W każdym tego słowa znaczeniu. Po raz kolejny.

– Możemy wziąć ślub jutro? – szepczę jej do ucha.

– Hm.

Na skórze czuję delikatne drżenie jej strun głosowych.

– Czy to znaczy tak?

– Hm.

– Nie?

– Hm.

Uśmiecham się. Jest wyczerpana.

– Panno Steele, czy pani bredzi? – Wyczuwam, że w odpowiedzi się uśmiecha i z radości zaczynam się śmiać. Obejmuję ją mocniej i całuję we włosy. – W takim razie Vegas, jutro.

Unosi głowę, w miękkim świetle lampionów ma na wpół przymknięte oczy – jest śpiąca, ale zaspokojona.

– Nie sądzę, żeby moi rodzice byli tym zachwyceni. – Opuszcza głowę, a ja muskam koniuszkami palców jej plecy, rozkoszując się ciepłem jej gładkiej skóry.

– Co ci się marzy, Anastasio? Vegas? Wielkie wesele z wszystkimi szykanami? Powiedz mi.

– Nie wielkie. Tylko rodzina i przyjaciele.

– Okej. A gdzie?

Wzrusza ramionami, a ja się orientuję, że o tym nie myślała.

– Możemy to zrobić tutaj? – pytam.

– W domu twoich rodziców? Zgodzą się?

Śmieję się. Grace pęknie ze szczęścia.

– Moja matka będzie w siódmym niebie.

– Okej. Tutaj. Mama i tato też by tak woleli.

Ja także.

Chociaż raz się zgadzamy. Bez kłótni.

Czy to pierwszy raz?

Łagodnie głaszczę ją po włosach, nieco potarganych po naszych miłosnych uniesieniach.

– No dobrze, ustaliliśmy już gdzie, teraz trzeba postanowić kiedy.

– Nie powinniśmy najpierw zapytać twojej mamy?

– Hm. Daję jej miesiąc, ani dnia więcej. Zbyt mocno cię pragnę i nie zamierzam dłużej czekać.

– Christianie, przecież mnie masz. I to już od dłuższego czasu. Ale dobrze, niech będzie miesiąc. – Całuje mnie czule w policzek, a ja jestem wdzięczny, że ciemność nie powraca. Obecność Any trzyma ją w ryzach.

– Lepiej wracajmy. Nie chciałbym, żeby Mia nas zaskoczyła jak ostatnim razem.

Ana parska śmiechem.

– Ach tak. Niewiele brakowało. Moje pierwsze ruchanko za karę.

Muska palcami moją szczękę, a ja przewracam się na brzuch, zabieram ją ze sobą i wciskam we włochaty dywan na podłodze.

– Nie przypominaj mi. To nie był moment mojej chwały.

Jej wargi układają się w fałszywie skromny uśmieszek, a w oczach pojawiają się iskierki rozbawienia.

– Jeśli chodzi o ruchanko za karę, było w porządku. I w rewanżu odzyskałam swoje majtki.

– Owszem. I to uczciwie. – Chichocząc na to wspomnienie, całuję ją szybko i wstaję. – Zakładaj majtki i wracamy na imprezę, a przynajmniej na to, co jeszcze z niej zostało.

ZAPINAM ZAMEK JEJ szmaragdowej sukni i narzucam jej na ramiona swoją marynarkę.

– Gotowa?

Splata swoje palce z moimi i wchodzimy po schodach hangaru. Ana przystaje i spogląda za siebie na nasz kwietny raj, jakby teraz ona chciała utrwalić sobie wszystko w pamięci.

– Co będzie z tymi lampkami i kwiatami?

– Nie martw się. Jutro przychodzi florystka, żeby sprzątnąć naszą altankę. Świetnie się spisali. A kwiaty trafią do miejscowego domu seniora.

Ściska moją rękę.

– Jesteś dobrym człowiekiem, Christianie Grey.

Mam nadzieję, że wystarczająco dobrym dla ciebie.

MOJA RODZINA JEST w gabinecie, gdzie pastwi się nad maszyną do karaoke. Kate i Mia tańczą i śpiewają We Are Family, za widownię mając rodziców. Wydaje mi się, że wszyscy są lekko wstawieni. Elliot półleży na kanapie i sącząc piwo, bezgłośnie śpiewa razem z dziewczynami.

Kate zauważa Anę i kiwa, żeby podeszła do mikrofonu.

– Rany boskie! – wrzeszczy Mia, zagłuszając piosenkę. – Patrzcie na ten wielki kamień! – Chwyta rękę Any i gwiżdże z podziwu. – Christianie Grey, postarałeś się.

Ana uśmiecha się do niej nieśmiało, a tymczasem matka i Kate pochodzą, by obejrzeć pierścionek, po czym wydają pełne zachwytu dźwięki. W duchu czuję się, jakbym miał dwa metry wzrostu.

Tak. Podoba się jej. Im także.

Dobra robota, Grey.

– Christianie, możemy porozmawiać? – zwraca się do mnie Carrick, wstając z ponurą miną.

Teraz?

Z zaciętym wyrazem twarzy prowadzi mnie ku drzwiom.

– Mm, jasne. – Zerkam na Grace, ale ona celowo unika mojego wzroku.

Powiedziała mu o Elenie?

Kurwa. Mam nadzieję, że nie.

Idę za nim do jego gabinetu, on przepuszcza mnie przodem i zamyka za nami drzwi.

– Twoja matka mi powiedziała – oznajmia bez zbędnych wstępów.

Zerkam na zegarek – jest 12:28. Za późno na takie rozmowy… dosłownie i w przenośni.

– Tato, jestem zmęczony…

– Nie. Nie wywiniesz się. – Głos ma surowy, a oczy, którymi spogląda na mnie sponad okularów, wąziutkie jak szparki. Jest wściekły. Naprawdę wściekły.

– Tato…

– Milcz, synu. Teraz masz słuchać. – Przysiada na brzegu biurka, zdejmuje okulary i zaczyna je czyścić lnianą chusteczką, którą wyjął z kieszeni.

Stoję przed nim, jak zdarzało mi się wiele razy, i czuję się jak wtedy, kiedy miałem czternaście lat i właśnie zostałem wyrzucony ze szkoły – znowu. Zrezygnowany, wzdycham głęboko, najgłośniej jak potrafię, i z rękami na biodrach czekam na atak.

– Powiedzieć, że jestem zawiedziony, to zdecydowanie za mało. Elena dopuściła się przestępstwa.

– Tato…

– Nie, Christianie. Teraz masz się nie odzywać. – Wpatruje się we mnie. – Powinna trafić do więzienia.

Tato!

Milknie i na powrót zakłada okulary.

– Bardziej chyba jednak rozczarowało mnie twoje oszustwo. Za każdym razem, kiedy wychodziłeś i kłamałeś, że idziesz się uczyć z kolegami, których notabene nigdy nie mieliśmy okazji poznać, tak naprawdę szedłeś pieprzyć się z tą kobietą.

Chryste!

– Jak mam teraz wierzyć w cokolwiek, co nam mówisz? – ciągnie.

Och, do kurwy nędzy! To już przesada.

– Mogę coś powiedzieć?

– Nie. Nie możesz. Oczywiście, wina spada na mnie. Sądziłem, że wyposażyłem cię w coś na kształt kompasu moralnego. A teraz się zastanawiam, czy w ogóle nauczyłem cię czegokolwiek.

– Czy to pytanie retoryczne?

Ignoruje mnie.

– Była mężatką, ale ty tego nie uszanowałeś. Teraz sam wkrótce się ożenisz.

– To nie ma nic wspólnego z Anastasią!

– Nie waż się podnosić na mnie głosu – mówi spokojnie, ale w jego tonie jest tyle jadu, że natychmiast milknę. Chyba nigdy nie widziałem ani nie słyszałem, żeby był tak zły. Działa to na mnie jak kubeł zimnej wody. – Ma, i to jak najbardziej. Za chwilę złożysz obietnicę młodej kobiecie. – Jego ton łagodnieje. – Co jest niespodzianką dla nas wszystkich. I ogromnie mnie cieszy. Ale mówimy o świętości małżeństwa. A jeśli tego nie szanujesz, nie powinieneś się żenić.

– Tato…

– A skoro z taką nonszalancją podchodzisz do uświęconej przysięgi, którą niedługo zamierzasz złożyć, uważam, że powinieneś poważnie rozważyć spisanie intercyzy.

Słucham? Unoszę ręce, żeby go powstrzymać. Posunął się za daleko. Jestem w końcu dorosły, na litość boską.

– Nie wciągaj w to Any. Nie jest żadną łowczynią posagów.

– Tu nie chodzi o nią. – Wstaje i podchodzi do mnie. – Tylko o ciebie. Czy jesteś w stanie sprostać odpowiedzialności. Czy jesteś godnym zaufania i przyzwoitym człowiekiem. Czy nadajesz się na męża.

– Do kurwy nędzy, tato, miałem piętnaście lat! – krzyczę.

Stoimy naprzeciwko siebie, nasze twarze niemal się stykają i mierzymy się wzrokiem.

Skąd ta wściekłość? Wiem, że zawsze sprawiałem mu zawód, nigdy jednak nie wyraził tego tak dosadnie.

Zamyka oczy i skubie palcami nasadę nosa. Uświadamiam sobie, że kiedy jestem zestresowany, robię to samo. Przejąłem ten zwyczaj od niego, ale poza tym jabłko padło daleko, bardzo daleko od jabłoni.

– Masz rację. Byłeś wrażliwym i bezbronnym dzieckiem. Nie dostrzegasz jednak, że to, czego ona się dopuściła, było złe, i najwyraźniej w dalszym ciągu to do ciebie nie dociera, ponieważ wciąż się z nią zadajesz, nie tylko na przyjacielskiej, ale też biznesowej stopie. Oboje okłamywaliście nas przez te wszystkie lata. I to boli najbardziej. – Zniża głos. – Przyjaźniła się z twoją matką. Mieliśmy ją za prawdziwą przyjaciółkę. Okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Masz zerwać wszystkie łączące cię z nią finansowe powiązania.

Pieprz się, Carrick.

Chcę mu powiedzieć, że Elena działała w dobrej wierze i nie podtrzymywałbym naszej znajomości, gdybym jej nie ufał. Teraz jednak równie dobrze mógłbym rzucać grochem o ścianę. Nie chciał słuchać, kiedy miałem czternaście lat i nie radziłem sobie w szkole, i wygląda na to, że teraz też nie zamierza.

– To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć? – Słowa wydobywające się zza moich zaciśniętych zębów są przepełnione goryczą.

– Zastanów się nad tym.

Obracam się do wyjścia. Dość się już nasłuchałem.

– I rozważ intercyzę. To ci zaoszczędzi wielu przykrości.

Nie bacząc na to, co powiedział, wychodzę i z trzaskiem zamykam za sobą drzwi.

Pieprzyć go!

W holu stoi Grace.

– Czemu mu powiedziałaś? – pytam rozwścieczony, ale ponieważ zjawia się Carrick, matka nie odpowiada. Jej zimne spojrzenie kieruje się na niego.

Rozjuszony idę do salonu, skąd dochodzi istne wycie. Okazuje się, że to Elliot i Ana znęcają się do mikrofonu nad Ain’t No Mountain High Enough. Gdybym nie był taki wściekły, pewnie bym się roześmiał. Trudno uznać za śpiew pozbawione rytmu i melodii buczenie Elliota, którym na dodatek kompletnie zagłusza słodki głos Any. Szczęśliwie piosenka dobiega już końca, najgorsze więc zostało mi oszczędzone.

– Obawiam się, że Marvin Gaye i Tammi Terrell przewracają się w grobie – zauważam sucho, kiedy kończą.

– Uważam, że to była całkiem niezła interpretacja. – Elliot kłania się teatralnie Mii i Kate, które zanoszą się śmiechem i oklaskują wykonawców z przesadnym zapałem.

Jak nic, wszyscy są wstawieni. Ana chichocze, uroczo zarumieniona.

– Idziemy do domu – mówię do niej.

Smutnieje.

– Powiedziałam twojej mamie, że zostajemy.

– Naprawdę? Właśnie teraz?

– Tak. Przyniosła nam ubranie na zmianę. Cieszyłam się, że będę spać w twoim pokoju.

– Kochanie, miałam nadzieję, że zostaniecie – słyszę od drzwi prośbę mojej matki. Carrick stoi za nią. – Kate i Elliot też przenocują. Lubię mieć wszystkie swoje pisklęta pod jednym dachem. – Podchodzi i chwyta mnie za rękę. – Przecież prawie cię straciliśmy w tym tygodniu.

Przeklinając pod nosem, trzymam gniew na wodzy. Moje rodzeństwo zdaje się zupełnie nieświadome dramatu, jaki rozgrywa się na ich oczach. Po Elliocie mogłem się tego spodziewać, ale po Mii?

– Zostań, synu. Proszę. – Ojciec świdruje mnie wzrokiem, ale chyba mówi szczerze. Zupełnie jakby nie powiedział mi przed chwilą, że całkowicie i bez reszty go zawiodłem.

Po raz kolejny.

Nie zwracając na niego uwagi, odpowiedź kieruję do matki.

– Okej.

Ale robię to wyłącznie dlatego, że Ana patrzy na mnie z takim błaganiem, poza tym wiem, że gdybym wyszedł w obecnym nastroju, cały ten wspaniały dzień poszedłby na marne.

Ana zarzuca mi ramiona na szyję.

– Dziękuję – mówi szeptem, a ja uśmiecham się do niej i czuję, jak spowijająca mnie czarna chmura powoli się rozwiewa.

– Tato, chodź. – Mia wciska Carrickowi mikrofon do ręki i ciągnie go przed ekran. – Ostatnia piosenka! – mówi.

– Idziemy do łóżka – zwracam się do Any. I nie jest to prośba. Mam dość swojej rodziny jak na jeden wieczór.

Kiwa głową na zgodę, a ja biorę ją za rękę, splatając nasze palce.

– Dobranoc wszystkim. Dziękuję za przyjęcie, mamo.

Grace tuli mnie w uścisku.

– Wiesz, że cię kochamy. Chcemy dla ciebie jak najlepiej. Tak się cieszę, że się pobieracie. I że jesteś tu z nami.

– Jasne, mamo. Dzięki. – Całuję ją przelotnie w policzek. – Jesteśmy zmęczeni. Idziemy spać. Dobranoc.

– Dobranoc, Ano. Dziękuję ci – mówi moja matka i obejmuje Anę przez chwilę.

Ciągnę Anę za rękę do drzwi, bo Mia puszcza właśnie Wild Thing, którą Carrick ma zaśpiewać.

Nie chcę tego oglądać.

WŁĄCZAM ŚWIATŁO, ZAMYKAM drzwi do mojej sypialni i biorę Anę w objęcia, szukając jej ciepła. Muszę zapomnieć o bolesnej reprymendzie Carricka.

– Hej, dobrze się czujesz? – mruczy Ana. – Jesteś jakiś ponury.

– Po prostu jestem wściekły na tatę. Ale to nic nowego. Wciąż traktuje mnie, jakbym miał naście lat.

Ana tuli mnie mocniej.

– Twój ojciec cię kocha.

– Cóż, dzisiaj był mną bardzo rozczarowany. Znowu. Ale nie chcę teraz o tym rozmawiać. – Całuję ją w czubek głowy, a ona unosi twarz i patrzy na mnie ze współczuciem i zrozumieniem, a ja wiem, że żadne z nas nie chce przywoływać ducha Eleny… Pani Robinson.

Przypomina mi się, jak wcześniej Grace, dysząca żądzą zemsty, wyrzuca Elenę ze swojego domu. Zastanawiam się, co moja matka powiedziałaby jakiś czas temu, gdyby mnie nakryła w moim pokoju z dziewczyną. Nagle ogarnia mnie ten sam dreszcz nastolatka jak w zeszłym tygodniu, kiedy razem z Aną zakradliśmy się do mojego pokoju w czasie balu maskowego.

– Mam w swoim pokoju dziewczynę. – Uśmiecham się jak głupi.

– I co zamierzasz z nią robić? – Ana w odpowiedzi uśmiecha się uwodzicielsko.

– Hm. Wszystko to, co chciałem robić z dziewczynami, kiedy byłem nastolatkiem. – Tylko że nie mogłem. Bo nikomu nie wolno było mnie dotknąć. – Chyba że jesteś za bardzo zmęczona. – Przesuwam wierzchem dłoni po jej łagodnie zaokrąglonym policzku.

– Christianie. Jestem wykończona. Ale też podekscytowana.

Och, maleńka. Całuję ją i robi mi się jej żal.

– Może powinniśmy po prostu iść spać. To był długi dzień. Chodź. Położę cię do łóżka. Obróć się.

Staje do mnie tyłem, a ja rozpinam zamek w jej sukience.

KIEDY MOJA NARZECZONA zapada w sen obok mnie, piszę do Taylora, żeby rano przywiózł nam z Escali ubrania na zmianę. Przybliżam się do niej i patrzę na jej profil, nie mogąc wyjść z podziwu, że już zasnęła… i zgodziła się być moja.

Czy kiedykolwiek będę dla niej wystarczająco dobry?

Czy jestem materiałem na męża?

Mój ojciec najwyraźniej w to wątpi.

Z westchnieniem kładę się na plecach i wbijam wzrok w sufit.

Udowodnię mu, że się myli.

Zawsze był dla mnie surowy. O wiele bardziej niż dla Elliota i Mii.

Skurwiel. Wie, co wyssałem z mlekiem matki. Powtarzam sobie w myślach tyradę, którą mnie dzisiaj uraczył, i z wolna zapadam w sen.

Unieś ręce, Christianie. Tato ma poważną minę. Uczy mnie skakać na główkę do basenu. Właśnie tak. Chwyć się palcami u stóp krawędzi basenu. Dobrze. A teraz zegnij plecy. Bardzo dobrze. Odepchnij się. Spadam. Spadam. I spadam. Plusk. Do chłodnej, przejrzystej wody. W błękit. W spokój. W ciszę. Moje skrzydełka do pływania wypychają mnie jednak z powrotem na powierzchnię. I patrzę na tatę. Popatrz, tatusiu, popatrz. Ale w tym momencie skacze na niego Elliot. Przewracają się na ziemię. Tato łaskocze Elliota. Elliot się śmieje. I śmieje. I śmieje. Tato całuje Elliota w brzuch. Ze mną nigdy tak nie robi. Nie lubię tego. Jestem w wodzie. Chcę być tam, na górze. Z nimi. Z tatą. I stoję między drzewami. Patrzę na tatę i Mię. Mia krzyczy uradowana, kiedy tato ją łaskocze. A tato się śmieje. Mia mu się wyrywa i skacze na niego. Tato kręci nią w powietrzu, potem ją łapie. A ja stoję między drzewami całkiem sam. Patrzę. Patrzę. Powietrze tak ładnie pachnie. Jabłkami.

– Dzień dobry, panie Grey – szepcze Ana, widząc, że otwieram oczy.

Przez okna wpada poranne słońce, a ja leżę, oplatając ją niczym winorośl. Czuję, że na jej widok węzeł tęsknoty za domem i bólu, który bez wątpienia zacisnął się z powodu snu, teraz z wolna się luzuje. Jestem zachwycony i podniecony. Moje ciało budzi się na jej powitanie.

– Dzień dobry, panno Steele.

Wygląda niemożliwie pięknie, chociaż ma na sobie podkoszulek Mii „I <3 Paris”.

Ana ujmuje w dłonie moją twarz. Oczy jej błyszczą, potargane włosy lśnią w rannym świetle. Muska kciukiem moją brodę, łaskocząc zarost.

– Patrzyłam, jak śpisz.

– Doprawdy?

– I podziwiałam swój piękny pierścionek zaręczynowy. – Wyciąga rękę i porusza palcami.

Brylant chwyta światło i rozsiewa maleńkie tęcze po moich plakatach filmowych i tych z kickbokserami, wiszących na ścianach.

– Och! – wykrzykuje zachwycona. – To znak!

Dobry znak, Grey. Miejmy nadzieję.

– Nigdy go nie zdejmę.

– I dobrze. – Przewracam się i teraz leżę na niej.

– Jak długo patrzyłaś? – Przesuwam nosem po jej nosie i całuję ją w usta.

– O nie. – Odpycha mnie. Czuję się szczerze zawiedziony, ona jednak przewraca mnie na plecy i siada na moich biodrach. Prostuje się i jednym zwinnym ruchem zdejmuje podkoszulek, po czym rzuca go na podłogę. – To ja chciałam zrobić ci pobudkę.

– Och? – Ja i mój członek nie posiadamy się z radości.

Zanim zdążę się przygotować na jej dotyk, pochyla się i całuje mnie delikatnie w pierś, a jej włosy tworzą nad nami kasztanowy namiot. Zerka na mnie swoimi błękitnymi oczami.

– Zacznę tutaj. – Znowu mnie całuje.

Gwałtownie wciągam powietrze.

– A teraz przejdę tutaj. – Językiem sunie w dół po moim mostku.

Tak.

Sam nie wiem, czy to dzięki dosiadającej mnie bogini, czy mojemu szalejącemu libido, ale ciemność nie daje o sobie znać.

– Wspaniale pan smakuje, panie Grey – szepcze w moją skórę.

– Miło mi to słyszeć – mówię ochryple.

Liże mnie i skubie wargami wzdłuż linii żeber, a jej piersi muskają mój brzuch.

Ach!

Raz, drugi, trzeci.

– Ano! – dysząc coraz szybciej, chwytam ją mocno za kolana, ale ona wije się na mnie, więc ją puszczam, ona się prostuje, a ja czekam rozpalony. Teraz mnie weźmie. Jest gotowa.

Ja też.

Cholera, jestem bardzo gotowy.

Ona jednak przesuwa się coraz niżej, całuje mnie po brzuchu, wsuwa język w mój pępek i wciąż sunie niżej. Jeszcze raz skubie mnie wargami i nagle czuję, że gryzie mnie w członek.

– Aj!

– Tu jesteś – mówi szeptem i łakomie wpatruje się w mojego nabrzmiałego penisa. Potem z kokieteryjnym uśmiechem zerka na mnie. Wolno, nie odrywając ode mnie oczu, bierze mnie w usta.

Słodki Jezu.

Porusza rytmicznie głową, za każdym razem biorąc mnie coraz głębiej. Odsuwam jej włosy, by móc się napawać widokiem mojej przyszłej żony obejmującej ustami mój członek. Spinam pośladki i unoszę biodra, by mogła wziąć mnie jeszcze głębiej, co robi, zaciskając wargi.

Mocniej.

Jeszcze mocniej.

Och, Ano. Pieprzona bogini.

Zwiększa tempo. Zamykając oczy, zaciskam palce na jej włosach.

Ależ jest w tym dobra.

– Tak – syczę przez zaciśnięte zęby i zatracam się w rytmicznym ruchu jej ust. Zaraz dojdę.

Ale ona nagle przerywa.

Cholera. Nie! Otwieram oczy i widzę, jak zmienia pozycję, siada na moim sztywnym penisie i pomalutku wsuwa mnie w siebie coraz głębiej i głębiej. Jęczę, rozkoszując się każdym kolejnym centymetrem. Włosy uderzają o jej nagie piersi, a ja pieszczę je, kciukami gładząc twardniejące sutki.

Wydaje przeciągły jęk.

Och, maleńka.

Nachyla się i mnie całuje, a ja nie posiadam się z rozkoszy, czując własny słonawy smak na jej słodkim języku.

Ano.

Chwytam ją za biodra i unoszę, po czym ciągnę z powrotem na siebie, wypychając jednocześnie swoje biodra.

Krzyczy, chwytając mnie za nadgarstki.

A ja robię to jeszcze raz.

I jeszcze.

– Christian! – jęczy z uniesioną w stronę sufitu głową.

Poruszamy się w tym samym tempie, idealnie zgrani. Jesteśmy jednością. Aż wreszcie opada na mnie i oboje osiągamy spełnienie.

WTULAM NOS W JEJ włosy i muskam palcami jej plecy.

Zapiera mi dech w piersiach.

To było coś nowego. Ana panią sytuacji. Którą sama zainicjowała. Podoba mi się to.

– Tak właśnie powinno się święcić dzień święty.

– Christianie! – Trąca mnie głową, a oczy ma okrągłe z dezaprobaty.

Śmieję się głośno.

Czy to mi się kiedyś znudzi? Szokowanie panny Steele?

Obejmuję ją mocno i przewracam na plecy, by mieć ją teraz pod sobą.

– Dzień dobry, panno Steele. To prawdziwa radość móc panią budzić rano.

Gładzi mnie po policzku.

– I nawzajem, panie Grey – mówi cicho. – Musimy wstawać? Podoba mi się w twoim pokoju.

– Nie. – Zerkam na leżący na nocnym stoliku zegarek. Jest kwadrans po dziewiątej. – Rodzice są na mszy. – Kładę się obok niej.

– Nie wiedziałam, że chodzą do kościoła.

Krzywię się.

– Owszem. Chodzą. Są katolikami.

– A ty?

– Nie, Anastasio.

Nasze drogi z Bogiem rozeszły się jakiś czas temu.

– Jesteś wierząca? – pytam, bo przypomina mi się, że sprawdzając ją, Welch nie znalazł niczego, co by potwierdzało, że jest religijna.

Kręci przecząco głową.

– Nie. Żadne z moich rodziców nie praktykuje. Ale dzisiaj chciałabym pójść do kościoła. Muszę podziękować… komuś za to, że uratował cię z wypadku helikoptera.

Wzdycham, bo wyobrażam sobie, jak trafia mnie grom z jasnego nieba, w chwili gdy wstępuję na poświęconą ziemię. Ale dla niej jestem gotów zaryzykować.

– Okej. Zobaczymy, może coś da się z tym zrobić. – Całuję ją. – Chodź, weźmiemy razem prysznic.

POD DRZWIAMI SYPIALNI czeka mała podróżna torba – Taylor przywiózł nam czyste ubrania. Chwytam ją i zamykam drzwi. Ana stoi zawinięta w ręcznik, na jej nagich ramionach połyskują kropelki wody. Wpatruje się w tablicę korkową, a konkretnie w zdjęcie tej zaćpanej dziwki. Obraca się ku mnie, a na jej ślicznej twarzy maluje się pytanie, na które nie chcę odpowiadać.

– Wciąż je masz – stwierdza.

Tak. Zatrzymałem zdjęcie. I co z tego?

Pytanie, którego nie wypowiedziała, wisi między nami. Jej oczy, błyszczące w blasku porannego słońca, błagają, bym się odezwał. Ale ja nie mogę. Nie chcę się w to zagłębiać. Przypomina mi się, jak wiele lat temu Carrick wręczył mi fotografię. Poczułem się wtedy, jakbym dostał cios w brzuch.

Do diabła. Zapomnij o tym, Grey.

– Taylor przywiózł nam ubrania – odzywam się szeptem, rzucając torbę na łóżko.

Cisza, która zapada, zanim Ana odpowie, zdaje się ciągnąć w nieskończoność.

– Okej – mówi wreszcie. Podchodzi do łóżka i otwiera torbę.

NAJADŁEM SIĘ DO syta. Rodzice wrócili z mszy i matka przygotowała swój tradycyjny brunch: półmisek wyśmienitego, zabójczego dla żył bekonu, kiełbasek, placków ziemniaczanych, jajek i angielskich muffinek. Grace jest nieco milcząca i podejrzewam, że ma lekkiego kaca.

Przez cały ranek unikałem ojca.

Jeszcze mu nie wybaczyłem wczorajszego wieczoru.

Ana, Elliot i Kate dyskutują zaciekle – o boczku! – i kłócą się, kto powinien zjeść ostatnią kiełbaskę. Z rozbawieniem słucham tego jednym uchem, czytając artykuł o wskaźniku awaryjności miejscowych banków w niedzielnym wydaniu „The Seattle Times”.

Przy stole z krzykiem siada Mia, trzymając swój laptop.

– Patrzcie. Na stronie „Seattle Nooz” jest plotkarski artykuł o tym, że się zaręczyłeś, Christianie.

– Tak szybko? – dziwi się mama.

Czy te dupki nie mają nic lepszego do roboty?

Mia czyta na głos.

– „Dotarły nas słuchy, że najbardziej pożądanego kawalera Seattle, nie kogo innego jak pana Christiana Greya, w końcu usidliła kobieta i już słychać weselne dzwony”.

Patrzę na Anę, która pobladła i wielkimi jak spodki oczami spogląda to na mnie, to na Mię.

– „Kim jest szczęśliwa wybranka?” – czyta dalej Mia. – „»Nooz« już nad tym pracuje. Dajemy głowę, że przyszła pani Grey zapoznaje się już ze straszliwą intercyzą”. – Mia zaczyna chichotać.

Wbijam w nią wzrok. Kurwa, zamknij się, Mia.

Moja siostra milknie i zaciska usta. Nie bacząc na nią ani na nerwowe spojrzenia wymieniane nad stołem, obracam się ku Anie, która blednie jeszcze bardziej.

– Nie – mówię bezgłośnie, by ją uspokoić.

– Christianie – odzywa się ojciec.

– Nie zamierzam znowu o tym dyskutować – warczę na niego. Otwiera usta, chcąc coś powiedzieć. – Żadnej intercyzy! – syczę z taką wściekłością, że ojciec nie waży się odezwać.

Zamknij się, Carrick!

Wracam do artykułu i w kółko czytam jedno i to samo zdanie. Jestem wściekły.

– Christianie – mówi cichutko Ana. – Podpiszę wszystko, czego ty i pan Grey zażądacie.

Podnoszę wzrok i widzę jej błagalne spojrzenie w oczach pełnych łez.

Ano. Przestań.

– Nie! – krzyczę w nadziei, że porzuci ten temat.

– To dla twojego dobra.

– Christianie, Ano, myślę, że powinniście to omówić na osobności – upomina nas Grace, spoglądając z wyrzutem na Carricka i Mię.

– Ano, tu nie chodzi o ciebie – bąka ojciec. – I proszę, mów mi Carrick.

Nie próbuj teraz tego naprawiać. W środku cały aż się gotuję. Nagle przy stole robi się ruch. Kate i Mia zrywają się, żeby sprzątnąć, a Elliot błyskawicznie nabija na widelec ostatnią kiełbaskę.

– Zdecydowanie wolę kiełbaski – woła z udawaną beztroską.

Ana wpatruje się w swoje ręce. Wygląda na zrozpaczoną.

Jezu. Tato. Widzisz, co narobiłeś?

Chwytam obie dłonie Any i szepczę, tak by tylko ona słyszała.

– Daj spokój. Nie zwracaj uwagi na tatę. Naprawdę się wkurzył z powodu Eleny. To wszystko było skierowane do mnie. Żałuję, że matka nie siedziała cicho.

– On ma rację, Christianie. Jesteś bogaty, a ja poza moim studenckim długiem niczego do naszego małżeństwa nie wnoszę.

Maleńka, przecież wiesz, że pragnę cię bez względu na wszystko!

– Anastasio, jeśli mnie zostawisz, równie dobrze możesz mi zabrać wszystko. Już raz odeszłaś. Wiem, jakie to uczucie.

– To było co innego – bąka. Znowu marszczy brwi. – Ale równie dobrze ty możesz chcieć mnie zostawić.

Teraz wygaduje bzdury.

– Christianie, wiesz, że mogę zrobić coś wyjątkowo głupiego, a ty… – milknie.

Ano, to jest raczej mało prawdopodobne.

– Przestań. Natychmiast przestań. Temat zamknięty. Więcej nie będziemy o tym rozmawiać. Żadnej intercyzy. Ani teraz, ani nigdy.

Myślę gorączkowo, szukając czegoś, co odwróciłoby uwagę od tematu, i nagle mnie oświeca. Zwracam się do Grace, która załamując ręce, wpatruje się we mnie z niepokojem.

– Mamo, czy możemy zrobić wesele tutaj?

Wyraz jej twarzy zmienia się w sekundzie. W miejsce przerażenia pojawia się radość i wdzięczność.

– Kochanie, byłoby cudownie. – Po namyśle dodaje: – Nie chcecie ślubu kościelnego?

Spoglądam na nią spode łba i z miejsca kapituluje.

– Z radością urządzimy tu wasze wesele. Prawda, Cary?

– Tak. Tak, oczywiście. – Ojciec uśmiecha się dobrotliwie do mnie i Any, ja jednak nie mogę na niego patrzeć.

– Ustaliliście datę? – pyta Grace.

– Za cztery tygodnie.

– Christianie! To za mało czasu.

– Według mnie aż nadto.

– Potrzebuję co najmniej dwóch miesięcy!

– Mamo, błagam cię.

– Sześć tygodni? – Nie daje za wygraną.

– Idealnie. Dziękujemy, proszę pani – wtrąca się Ana, rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie, żebym się nie ważył jej sprzeciwić.

– Niech będzie sześć – oznajmiam. – Dzięki, mamo.

W DRODZE DO SEATTLE Ana milczy. Zapewne myśli o moim porannym wybuchu wobec Carricka. Nasza wczorajsza kłótnia wciąż mnie dręczy – jego dezaprobata pali mnie żywym ogniem. W głębi duszy martwię się, że ma rację – może faktycznie nie nadaję się na męża.

Do diabła, udowodnię mu, że się myli.

Nie jestem gówniarzem, za którego wciąż mnie uważa.

Przybity, wpatruję się w drogę przed nami. Obok mam swoją dziewczynę, wyznaczyliśmy datę ślubu i powinienem być wniebowzięty, a mimo to wciąż się zadręczam wspomnieniem wściekłej tyrady ojca na temat Eleny i intercyzy. Co prawda na plus trzeba mu policzyć, że wie, iż schrzanił sprawę. Usiłował mi to zrekompensować, kiedy się żegnaliśmy, jednak ta nieudolna i nietrafiona próba wciąż smakuje jak porażka.

Christianie, zawsze robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby cię chronić. I zawiodłem. Powinienem był cię wspierać.

Nie chciałem słuchać. Miał to powiedzieć wczoraj. Ale tego nie zrobił.

Potrząsam głową. Muszę o tym zapomnieć.

– Hej, mam pomysł. – Ściskam kolano Any.

MOŻE SZCZĘŚCIE ZACZYNA mi sprzyjać – tuż przed katedrą Świętego Jakuba jest wolne miejsce do parkowania. Ana zerka na widoczną zza drzew majestatyczną budowlę zajmującą cały kwartał przy Dziewiątej Alei, po czym zwraca się ku mnie z pytaniem w oczach.

– Kościół – tłumaczę.

– Bardzo duży kościół, Christianie.

– To prawda.

Uśmiecha się.

– Jest idealny.

Trzymając się za ręce, wchodzimy przez jedne z frontowych drzwi do przedsionka i kierujemy się do nawy głównej. Instynktownie sięgam w stronę kropielnicy ze święconą wodą, żeby się przeżegnać, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję – jeśli ma na mnie spaść grom z jasnego nieba, to właśnie teraz. Widzę, że Ana aż otworzyła usta ze zdumienia, ale podnoszę wzrok, by podziwiać wspaniałe sklepienie i czekać na boski osąd.

Nie. Dzisiaj gromu nie będzie.

– Stare przyzwyczajenie – bąkam nieco skonsternowany, ale jednocześnie wdzięczny, że nie zostałem zamieniony w kupkę prochu na wielkim progu świątyni.

Ana skupia uwagę na imponującym wnętrzu katedry: wysokim, zdobnym sklepieniu, kolumnach z rdzawego marmuru, kunsztownych witrażach. Przez oculus w kopule transeptu wpadają promienie słońca, jakby sam Bóg uśmiechał się do tego miejsca. W nawie słychać stłumione szepty, które spowijają nas spokojem, przerywanym jedynie sporadycznym pokasływaniem nielicznych odwiedzających. Panuje cisza, chroniąca przed zgiełkiem miasta. Zapomniałem już, jak tu jest pięknie, ale też nie byłem w środku od wielu lat. Zawsze uwielbiałem pompę i ceremonialność mszy. Rytuał. Odpowiedzi wiernych. Zapach palącego się kadzidła. Grace pilnowała, żeby trójka jej dzieci dobrze przyswoiła sobie obrządek katolicki, a w pewnym okresie byłem gotów zrobić wszystko, byle tylko zadowolić moją nową mamę.

Ale nadszedł czas dojrzewania i wszystko diabli wzięli. Nigdy nie odbudowałem swojej relacji z Bogiem, to zaś zmieniło moje stosunki z rodziną, a zwłaszcza ojcem. Odkąd skończyłem trzynaście lat, wiecznie się o coś spieraliśmy. Odsuwam te wspomnienia. Są zbyt bolesne.

Teraz, kiedy stoję w cichym splendorze świątyni, ogarnia mnie znajome poczucie spokoju.

– Chodź, chcę ci coś pokazać.

Wchodzimy w boczną nawę. Obcasy Any stukają głośno o kamienne płyty. Docieramy do niewielkiej kaplicy. Jej złocone ściany i ciemna podłoga stanowią idealne tło dla przepięknej figury Matki Boskiej stojącej w otoczeniu migoczących świec.

Na jej widok Ana wzdycha głośno. Bez wątpienia to jedno z najpiękniejszych znanych mi miejsc kultu. Dziewica, ze skromnie spuszczonym wzrokiem wpatrująca się w podłogę, trzyma swoje dziecko uniesione wysoko. Jej złoto-błękitna szata odbija blask palących się świec.

Jest niewyobrażalnie piękna.

– Matka przyprowadzała nas tu czasem podczas mszy – mówię szeptem.

Ana rozgląda się, patrzy na figurę, ściany, ciemny sufit w złote gwiazdki.

– Czy stąd wzięła się twoja kolekcja? Figurek Madonny? – pyta z nieskrywaną ciekawością.

– Tak.

– Macierzyństwo – mruczy pod nosem i zerka na mnie.

Wzruszam ramionami.

– Widziałem jego złe i dobre odmiany.

– Twoja biologiczna mama? – pyta.

Kiwam głową w odpowiedzi, a jej oczy robią się ogromne, zdradzając uczucia, których nie mam ochoty nazwać.

Odwracam wzrok. To za bardzo boli.

Wrzucam do skrzynki pięćdziesiąt dolarów. Ana z wdzięczności ściska przelotnie moją dłoń, odpala od innej świeczkę, którą jej podałem, i umieszcza w żelaznym uchwycie na ścianie. Świeca migocze raźnie pośród towarzyszek.

– Dziękuję – szepcze Ana do Marii.

Obejmuje mnie w pasie i kładzie mi na ramieniu głowę. Stoimy w milczącej kontemplacji w jednej z najwspanialszych świątyń w samym sercu miasta.

Spokój, piękno i towarzystwo Any przywracają mi dobry humor. Do diabła z pracą. W końcu jest niedziela. Chcę się trochę zabawić z moją dziewczyną.

– Pójdziemy na mecz? – pytam.

– Mecz?

– Phillies z Filadelfii grają z Seattle Mariners na Safeco Field. Moja firma ma tam lożę.

– Jasne. Brzmi fajnie. Chodźmy – rozpromienia się Ana.

Trzymając się za ręce, wracamy do audi.

Wyzwolony

Подняться наверх