Читать книгу Krew to włóczęga - James Ellroy - Страница 16
CZĘŚĆ I
TOTALNY ROZPIERDOL
9
(Miami, 5.08.1968)
ОглавлениеCollins Avenue wypełniały słonie. Miały na sobie transparenty Partii Republikańskiej i machały trąbami w upale. Pracownicy wesołego miasteczka zaganiali je rózgami. Oni z kolei nosili kapelusiki ze znaczkami manifestującymi poparcie dla Nixona. Jeden koleś karmił zwierzaki orzeszkami. Inny zachęcał gapiów do wiwatów.
Hałas panował ogromny. Wayne uchylał się przed demonstrantami wymachującymi tablicami. Tablice z Nixonem podskakiwały po bokach. Taszczył dwa wielkie sakwojaże. Nixon zatrzymał się w Fontainebleau. On musiał iść. Nie mógł jechać. Słoniowy festyn zamknął ruch.
Konwencja właśnie się zaczęła. Temperatura sięgała 34°C. W gęstym powietrzu wisiał odór słoniowego gówna. Wayne’owi oklapł garnitur. Zbierało mu się na mdłości.
Kolejna fala durnych machaczy pojawiła się na chodniku. Zabrzmiały okrzyki kubańskie: „Castro, precz! Castro, precz! Castro, precz!”. Wyglądali na gotowych do zamieszek. Wayne zobaczył pałki w ich kieszeniach. Tępaki Nixona ustąpiły im trochę miejsca.
Z daleka widział Fontainebleau. Dwóch bysiorów dostrzegło Wayne’a i ruszyło przez tłum. Mieli ciemne garnitury, słuchawki w uszach i walkie-talkie. Tłum skumał, co jest grane, i przepuścił ich szybko.
Dotarli do niego. Chwycili kufry i błyskawicznie poprowadzili Wayne’a z godnym VIP-a zamieszaniem. Cały rozgardiasz potrwał dwie minuty. Dotarli do hotelu. Boczne drzwi otwarte, personel kuchenny rozproszony, zjechała winda. Śmignęli na górę. Płynęli korytarzem wyłożonym grubym dywanem, krzesząc iskry butami. Bysiory ukłoniły się i zniknęły. Jeszcze większy bysior otworzył drzwi i zniknął w try miga.
Wayne zamrugał oczami. Trach! – oto były wice Dick Nixon.
Na żywo w technicolorze. W luźnych spodniach i koszulce polo. Z popołudniowym zarostem.
– Witam, panie Tedrow – powiedział.
Wayne powstrzymał mruganie powiek. Nixon podszedł do niego, z rękoma w kieszeniach, zero uścisków rąk.
– Przykro mi z powodu pańskiego ojca. Zaprzyjaźniliśmy się.
Wayne kiwnął głową.
– Dziękuję panu.
– A piękna Janice? Jak się miewa?
– Umiera, proszę pana. Jest bardzo chora na raka.
Nixon zrobił smutną minę. Nie udało mu się. Pana Szczery się nie przyjął.
– Bardzo przykro mi to słyszeć. Jeszcze raz proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Dziękuję panu.
Z zewnątrz dobiegło buczenie. Wayne usłyszał „Ni-xon!” i ryk słoni.
– Nie chciałbym zajmować pańskiego czasu.
– Oczywiście, ale na pewno oczekuje pan jakiegoś podziękowania.
– Chciałbym je przekazać, proszę pana. I tyle.
– Chce pan, żebym powiedział, że zapracuję na to.
Wayne uciekł wzrokiem i rozejrzał się po apartamencie. Wszędzie widział prezydenckie pieczęcie i bibeloty.
– Mój Departament Sprawiedliwości – odezwał się Nixon – nie będzie podejmował czynności przeciwko pańskim mocodawcom. Rozumiem, że planujecie projekty w Ameryce Łacińskiej albo na Karaibach, a moja polityka wobec wybranych przez was państw dostosuje się do tych projektów. Jeśli walka wyborcza będzie zacięta, docenię pomoc w lokalach wyborczych.
Wayne kiwnął głową. Nixon zmarszczył nos.
– Moja żona dzisiaj rano poszła na spacer. Powiedziała, że plażę pokrywały słoniowe gówna.
– W Chicago będą ośle gówna, proszę pana.
– Hubert Humphrey to mięczak, lizus i skurwysyn. Nie jest zdolny do kierowania tym krajem.
– Tak, proszę pana.
– Hipisi mobilizują się na Chicago.
– To prawda, proszę pana. Będę na miejscu, by im pomóc.
Carlos miał mieszkanie nad Biscayne Bay. Wayne miał wolny czas. Wynajął samochód i jechał przez Miami.
Plan miasta zawiódł go na zachód od słoni. Nie mógł całkowicie uniknąć konwencyjnego bajzlu. Zaraził całe miasto.
Wszędzie afisze z klownami. Nad czym bolejesz: Wietnamem, dobrobytem, polityką kubańską. Długowłose dzieciaki oskarżały Cwanego Dicka i opłakiwały doktora Kinga. Barwni Latynosi wołali „Castro, precz!”.
Pięcio- i dziesięciosamochodowe kawalkady. Platformy z dziećmi i psami w ubrankach. Wielkie napompowane słonie obijały się o anteny samochodowe. Durnie z megafonami tryskali urzędniczym żargonem.
Czerwono-biało-niebieskie balony. Epidemia plakatów z Nixonem. Plakaty z Ulubieńcem – mniej liczne niż plakaty z byłym wice. Kawalkada dwunastu wózków inwalidzkich z domu opieki – staruszki słabnące w upale.
Dwanaście nixonetek. Dekoracje z baloników i wózków inwalidzkich. Cztery staruszki miały maski tlenowe. Cztery staruszki paliły papierosy.
Janice umierała. Patrzył, jak walczy o życie i żałował, że nie może umrzeć w jednej chwili. Przygotowywał dla niej narkotyk. Żyła na kroplówce i z trudem wybudzała się z otępienia. Przygotowywał narkotyk dla Drakuli. Trzykrotnie jeszcze się spotkał z Drakulą i Farlanem Brownem. Farlan miał być na konwencji. Umówili się na spotkanie.
Drako chciał posiadać hrabstwo Clark w Nevadzie. Chłopcy chcieli sprzedać mu swój udział po lichwiarskich stawkach. Nachapać się gotówki. Przeczesać księgi Funduszu Emerytalnego Teamsters w poszukiwaniu nieterminowych pożyczkobiorców. Przywłaszczyć sobie biznes. Chwycić go, sprzedać i nachapać się gotówki. Castro wykopał chłopców z Kuby. Znaleźć nowy hot spot w Ameryce Łacińskiej, wedrzeć się i pobudować.
Kolejne plakaty. Kolejne kawalkady. Kolejne brygady wózków inwalidzkich – okaleczeni weterani z Wietnamu.
Wayne rozejrzał się i wjechał w boczną ulicę. Gotował heroinę w Sajgonie. Widział, jak wojna niszczy życie. Drażniła go sprawa protestów przeciwko Castro. Jego weekend w Dallas uwolnił tę nieufność.
Dwight ciągle do niego dzwonił. Nieustępliwy Dwight kurwa Holly. Jego czyn wielkobratni zdwoił ból. Dwight powiedział, że w Grapevine ciągle wrze. Dwight powiedział, że w Vegas ciągle wrze od nikczemnych plotek na temat śmierci Wayne’a seniora. Dwight chciał zobaczyć listy subskrypcyjne seniora. On wciąż odmawiał. Dwight wciąż naciskał.
Wayne przeciął długą groblę i wyszedł na główne ulice. Wydało mu się, że widzi…
Śledzący samochód. Przeskakiwał. Granatowy sedan to zbliżał się, to oddalał.
Trzy razy skręcił w prawo. Zmieniał pasy. Wjechał w ulicę dwukierunkową i wyeliminował krycie. Granatowy sedan odpadł, podjechał, odpadł. Zerknął na kierowcę. Wielki kark.
Jest zaułek…
Wayne ostro skręcił w lewo. Ogon zahamował, wpadł w poślizg i ściął kilka śmietników. Wayne przeciął jeszcze dwa zaułki i zgubił go.
Impreza. Sam Giancana nazwał to jublem z okazji zakupu Nixona. Santo Traficante zaśmiał się i kazał mu być cicho. Carlos piekł świnię na tarasie. Stada lokajów i call girlsy. Głupcy z hałaśliwymi zabawkami. Delegaci konwencji o włoskich nazwiskach. Trzy bary i kilometrowy bufet.
Wayne krążył. Apartament był większy niż stadion Orange Bowl. Krążył po pomieszczeniach i dwa razy się zgubił. Poczuł się jak na imprezie wspominkowej. Zobaczył bandziora, którego zgarnął za machlojkę jakoś w 1961. Zobaczył pedalskiego aktora, którego zgarnął za seks przez ściankę. Zobaczył stadko przywiezionych z Vegas dziwek.
Sam G. minął go z jakąś kobietą. Wayne dosłyszał „Celia” i „hola” zamiast „halo”. Carlos minął go i postukał w zegarek. Wayne dosłyszał „gabinet” i „pięć minut”.
Wayne krążył. Wybuchło zamieszanie. Z grilla na tarasie strzeliły płomienie i podpaliły zasłony. Lokaj zgasił pożar wodą z syfonu i zebrał wielkie oklaski.
Call girl zaprowadziła Wayne’a do gabinetu. Rozsiedli się tam już Carlos, Sam i Santo. Ściany były obite boazerią. Na fotografii Carlos grający w golfa z papieżem Piusem.
Call girl odeszła. Wayne usiadł. Sam spytał:
– Podziękował?
Wayne się uśmiechnął.
– Nie, ale nazwał Huberta Humphreya skurwysyńskim mięczakiem.
Santo wybuchnął śmiechem.
– Tu ma absolutną rację.
– Humphrey nie może wygrać – powiedział Carlos. – On miękko podchodzi do chaosu społecznego.
– To lewicowiec – rzucił Sam. – Wyszedł z Partii Farmersko-Robotniczej w Minnesocie. To są stuprocentowe komuchy.
Santo napił się galliano.
– Howard Hughes. Przekaż nam najświeższe i najważniejsze.
– Chce kupić Gwiezdny Pył i Kamień Milowy – powiedział Wayne. – Zapewniłem go, że są na sprzedaż. Zdaniem Farlana Browna to niezgodne z prawem antytrustowym, co może opóźnić zakupy do następnego roku.
Carlos napił się XO.
– Jebany Departament Sprawiedliwości.
Santo napił się galliano.
– Tak, ale jego dni są policzone. I muszę powiedzieć, że nasz mały Dick nie pozwoli, żeby takie gówno nam stanęło na przeszkodzie.
Sam napił się anyżówki.
– Nasi ludzie. To mnie martwi. Musimy zachować swoich ludzi na terenie kasyn.
Wayne kiwnął głową.
– Pan Hughes się zgadza. Przekonałem go, że w ten sposób transakcja przebiegnie o wiele bardziej bezproblemowo.
Carlos przeszedł na drambuie.
– Księgi Funduszu. Co się tam dzieje?
– Chcę wykupić banki i firmy pożyczkowe, żeby wyrobiły marginalny zysk i pracowały jako pralnie pieniędzy. W Los Angeles jest należący do Murzynów bank, który mnie interesuje. Hughes Air jest w LA, a potrzebujemy kanału blisko granicy.
Sam pokręcił głową.
– Nie lubię interesów z czarnuchami.
Carlos pokręcił głową.
– Są porywczy, za łatwo się wzburzają.
Santo pokręcił głową.
– Dobrobyt ich demoralizuje.
Sam napił się anyżówki.
– Z czym nasz mały Dick zrobi porządek.
Wayne się podrapał. Skóra go swędziała. W uszach pulsowało.
– Wayne ma nieprzychylną reakcję na tę rozmowę – powiedział Santo.
– Wayne pod wieloma względami jest jak otwarta książka – powiedział Sam.
Santo napił się galliano.
– Jaka książka? Czarne króliczki, które wypatroszyłem?
– Wayne to dawny łowca asfaltów – powiedział Carlos.
Sam zarechotał.
– Więc może w tym szkopuł.
– Co to szkopuł? – spytał Santo. – Gadasz jak pedał.
Carlos spojrzał na Wayne’a. Carlos podniósł ręce i skierował je dłońmi w dół – spokojnie, powoli, powoli.
Santo zakasłał.
– Dobra, zmieńmy temat.
Sam zakasłał.
– Dobra, to może o polityce? Ja osobiście głosuję na Dicka.
Carlos zakasłał.
– A może nasza wyprawa zwiadowcza? Posłuchajmy o tym.
Sam przeszedł na XO.
– Byłem we wszystkich trzech miejscach. Jak dla mnie ciężko się zdecydować. Panama ma ten jebany kanał, a Dominikana ma jebany wyspowy wiatr. We wszystkich za sznurki pociągają prawicowi chłopcy, co jest najważniejsze. Moja przyjaciółka Celia jest z Dominikany, więc lobbuję za nią.
Carlos udał, że wali konia.
– Sam ochujał dla cipki.
Santo udał, że wali konia.
– Celia to, Celia tamto, Sam ma udar od wyspiarskiej dupki.
Sam się zarumienił. Carlos podniósł dłonie i opuścił je dłońmi do dołu – spokojnie, powoli, powoli.
Santo przeszedł na drambuie.
– Zespół operacyjny. Pogadajmy o tym. Jak już wybierzemy punkt, będziemy musieli wysłać tam jakichś ludzi.
Wayne zakasłał.
– Chcę wprowadzić Jean-Philippe’a Mesplède’a.
Carlos głośno przełknął. Santo głośno przełknął. Sam głośno przełknął. Każdy odwrócił wzrok w inną stronę. Mesplède wyruchał Carlosa w Sajgonie na interesie z herą. Najemnik pochodzenia francusko-korsykańskiego. Bojownik antycastrowski. W tamten weekend był w Dallas. Strzelał z trawiastego wzniesienia.
Sam westchnął.
– Przyznam, że to dobry wybór, ale mieliśmy z nim problemy.
– Słyszałem, że jest tu w Miami – powiedział Santo. – Gdziekolwiek robią jakieś gówno antyfidelowskie, Jean-Philippe na pewno tam jest.
– Czy tu właśnie zawsze się mówi „Co było, to było”? – spytał Sam.
Carlos napił się drambuie.
– Trzy nazwiska przychodzą mi do głowy. Mały ptaszek wciąż mi mówi, że Mesplède chce ich załatwić.
Bob Relya. Gaspar Fuentes. Miguel Diaz Arredondo.
Wieśniacki strzelec i dwóch kubańskich uchodźców. Część sajgońskiej kliki. Relya stanął po stronie Carlosa i zrobił w chuja Wayne’a i Mesplède’a. Relya dołączył do zespołu Memphis i kropnął doktora Kinga. Fuentes i Arredondo stali przeciwko Wayne’owi i przeciwko Mesplède’owi. Zeszłej wiosny zapadli się pod ziemię.
Santo westchnął.
– Przyznam, że to dobry wybór.
Sam westchnął.
– Wiem, że on mówi po hiszpańsku. „Co było, to było”? No nie wiem, wy mi powiedzcie.
– Ja go chcę – powiedział Wayne.
Santo napił się drambuie.
– Będzie chciał kropnąć tych gości.
– To twój wybór, Wayne – powiedział Carlos.
Wayne krążył po Małej Hawanie. Całodobowej, gorącej, pełnej robaków. Roje robaków, bombardowania robaków. Robaki większe niż Rodan i Godzilla. Robaki uderzały w szybę samochodu. Włączał wycieraczki i miażdżył je na sok. W Małej Hawanie było GORĄCO.
Krążył. Gapił się na akcję na chodniku. Sklepiki spożywcze, stoiska z owocami, sprzedawcy granity. Dystrybucja ulotek. Gówniarze z paczkami broszur, w koszulkach „Zabić Fidela”. Biura organizacji politycznych: Alpha 66, Venceremos, Batalion 17 kwietnia. Skręcił we Flagler Street i minął rząd domów. Co kilka sekund zerkał w lusterko wsteczne. Tak – znowu jest ten granatowy sedan, chowa się dwa samochody dalej.
Wcisnął gaz do dechy, cztery razy gwałtownie skręcił i znalazł miejsce do parkowania na Flaglerze. Zero granatowego sedana, dobra.
Wayne poszedł z buta. Garnitur od razu mu znowu oklapł. Przepychały się uliczne głupki. Dostrzegł dziwne spojrzenia – Ty nie Cubano, ty biały. Niebo wybuchło. Ale światła! Wayne znał źródło: fajerwerki na konwencji.
Ludzie stali i się gapili. Papowie podnosili dzieci do góry. Uliczna walka na pięści zamarła w pół ciosu.
Wayne patrzył. Koleś rozdający ulotki machał małą flagą. Wayne zerknął w okno kawiarni i zobaczył Jean-Philippe’a Mesplède’a.
Spojrzenia uciekły. Mesplède wstał i się ukłonił. Le grenouille sauvage – habillé tout en noir. Czarna koszula, czarna marynarka, czarne spodnie – le grand plus noir.
Wayne wszedł. Jean-Philippe go uściskał. Wayne wyczuł co najmniej trzy sztuki broni pod jego ubraniem.
Usiedli. Mesplède był w połowie piątego pernoda. Kelner przyniósł świeżą szklankę.
– Ça va, Wayne?
– Ça va bien, Jean-Philippe.
– Co cię sprowadza do Miami?
– Polityka.
– Par example, s’il vous plaít?
– Na przykład szukam ciebie.
Mesplède napiął ręce. Jego wytatuowane pitbulle warknęły i wyszczerzyły kły. Był francuskim eks-spadochroniarzem. Walczył w Algierii i pod Dien Bien Phu. Sprzedawał heroinę, gdziekolwiek pojechał.
Przeszli na francuski. Popijali pernod. Dookoła nich fajerwerki oświetlały okna. Odgrzewali Wietnam i swoje operacje. Mesplède przeklął Carlosa, le petit cochon. Wayne wspomniał dawne kochanki. Co było, to było. Carlos miał dla nich robotę. Pozwól, że ci opowiem.
Ça va, Wayne, niech będzie.
Wayne opisał plan z kasynami i wyłożył opcje terytorialne. Mesplède wspomniał o geopolityce Panamy, Nikaragui i Dominikany. Handel i rolnictwo. Obecni despoci, którzy dławią odmienne opinie i czerwoną reakcję. Wayne popijał pernoda i zrobił mu się w głowie wódkowo-językowy mętlik. Mesplède przeniósł wspominki na Kubę. Pozostał oddany sprawie. LBJ, Nixon, Humphrey – wszystko Fidelowe cochons. Wybory znaczyły merde. Będzie kontynuowana polityka ręce precz od Kuby. Polemizowali na ten temat, un peu. Mesplède wiedział, że la Causa drażni Wayne’a. Nienawidził handlowania narkotykami. Ich okres operacyjny obrócił go przeciwko nim. Dziwna para – oui, oui.
Doszli do fazy tak lub nie. Mesplède powiedział, że może. Najpierw miał pilną sprawę. Wayne podniósł trzy palce. Mesplède kiwnął głową. Wayne powiedział, że rozmawiał z Carlosem. To teraz moja sprawa. Pozwolę ci zabić dwóch z trzech.
Fajerwerki wystrzeliły z rozmachem. Trach – jasne południe w środku nocy. Światło w oknie zgasło. Mesplède przeszedł na angielski.
– Kto ma prawo przeżyć?
– Bob Relya.
– Wiem dlaczego, ale wyjaśnij mi, proszę, dokładnie.
– W kwietniu miał wielką robotę. Jest za blisko ludzi, z którymi ja trzymam.
– Memphis.
– Tak.
– Ty też tam byłeś.
Wayne’a zakłuło.
– Tak, byłem.
Mesplède splunął na podłogę.
– Wstyd. Straszliwy cios dla amerykańskich Murzynów. Ja z nimi sympatyzuję, bo wielbię ich jazzowy artyzm.
Gęsia skórka, dreszcz, udar cieplny…
– Możesz zdjąć Fuentesa i Arredonda. Na ile to ode mnie zależy.
Mesplède wzruszył ramionami i kiwnął głową.
– Mogą być tu w Miami.
– Poszukajmy ich.
Wzięli wynajęty wóz Wayne’a. Mesplède zasmrodził go francuskimi papierosami. Pojechali. Wysiedli i zachodzili do barów i całodobowych sklepików. Sypali napiwkami i pytaniami o Fuentesa i Arredonda. Nie dostali nic.
Wayne’owi szumiało w głowie po pernodzie. Wciąż zerkał we wsteczne lusterko. Nie widział granatowego sedana. Wydało mu się, że widzi, jak przeskakuje jasnobrązowe coupé. Zbliżało się, odpadało, zbliżało. Kierowca: dzieciak ostrzyżony na rekruta, tuż po dwudziestce.
Wkurzył się. Skręcił kilka razy, aż wywołał u Mesplède’a chorobę lokomocyjną. Jasnobrązowe coupé zniknęło. Okrążyli Flagler i przeszli nią z powrotem. Tamtejsze siedziby były otwarte do późna. Komitet Akcji Kubańskiej Wolności, Komitet Wyborczy Kubańskiej Wolności, Rada Kubańskiej Wolności. Mesplède to uwielbiał. Mówił po hiszpańsku i przyciągał kupę nocnych próżniaków. Sępili fajki. Mesplède przedstawił swoje racje. W sumie zebrał trzy wskazówki.
Wskazówka nr 1: Fuentes i Arredondo przenieśli się na Środkowy Zachód. Wskazówka nr 2: Chyba napadają na domy towarowe. Wskazówka nr 3: Chyba napadają na stacje benzynowe w Chicago.
Czwarta rano. Mesplède zasnął w samochodzie. Wayne obudził go i podrzucił do wynajętego mieszkania. Pojechał do swojego hotelu, niemal zamroczony. Słonie i Dick Nixon. Kuba, ogony, upiory mafii, robaki jak Rodan.
Otworzył drzwi. Światło w pokoju było włączone. Facet z granatowego sedana siedział na krześle. Trzymał w ręku smitha .38. Do marynarki miał przypiętą odznakę biura prokuratora generalnego Nevady.
Wayne zamknął drzwi i oparł się o nie. Facet wskazał na wybrzuszenie na jego marynarce. Wayne rzucił swoją czterdziestkępiątkę na łóżko.
– Chuck Woodrell – powiedział facet.
Wayne ziewnął. Szeroko.
– Powiedz mi, co jest. Wiem, ale i tak mi powiedz.
Woodrell ziewnął. Szeroko.
– Ty i twoja macocha zabiliście twojego tatę. Prokurator generalny wie, że to zabójstwo, i chciałby wnieść oskarżenie. Wie, że pracujesz dla Wujka Carlosa i pana Hughesa, a i tak go to nie obchodzi, bo to facet z jajami. Mam odcisk palca Janice z krwią. Osiem punktów zgodnych, więc dla sądu wystarczy. Nie chcemy wnosić oskarżenia przeciwko umierającej kobiecie, ale biznes to biznes.
– Ile? – Wayne przetarł oczy.
Woodrell ziewnął i się przeciągnął.
– Może byście z Buddym Fritschem znaleźli podejrzanego? Plus pięćdziesiąt tysięcy i będzie po sprawie.