Читать книгу Krew to włóczęga - James Ellroy - Страница 19
CZĘŚĆ I
TOTALNY ROZPIERDOL
12
(Las Vegas, 9.08.1968)
Оглавление– Mam dla nas podejrzanego – powiedział Buddy Fritsch.
W jego salonie było lodowato. Podał whisky z wodą i chipsy. Chuck Woodrell miał grypę i ciągle siąkał nosem. Dwight ciągle ciągnął za pierścień uczelni. Wayne był wyczerpany – to przez lot pełen turbulencji i trzydzieści sześć godzin bez snu.
Była 21.00. Miami wydawało się gorączkowym snem. Strefy czasowe porozciągały mu się nieproporcjonalnie.
Fritsch puścił w obieg pasek z portretem aresztanta: trzy ujęcia Murzyna. Sylvester „Pappy” Dawkins, lat czterdzieści osiem. Chudy facet o aparycji weźspierdalaj. Notatka na odwrocie: „Zatrzymania za włamanie od ’42”.
– Ho, ho – powiedział Woodrell.
– Strzeżcie dzieci – powiedział Dwight.
– To włamywacz z tendencjami do gwałtu – powiedział Fritsch. – W noc, kiedy zginął Wayne senior, przebywał w areszcie nieopodal Barstow, co nie robi nam specjalnej różnicy. Nie ma alibi na tamtą noc, a to mały dwuosobowy posterunek. Mogę przekupić tych chłopaków.
Pasek ponownie ruszył w obieg.
– Lepiej mu nie wchodzić w drogę – powiedział Woodrell.
Dwight powiedział:
– Krzesło elektryczne, skarbie.
Wayne zamknął oczy i przekazał pasek dalej.
Fritsch siorbnął swojego drinka.
– Hrabstwo Washoe ma dla niego dwa zarzuty o włamanie, nie można więc powiedzieć, że mamy do czynienia z cennym członkiem społeczeństwa. Robi kradzieże z włamaniem całkowicie zaćpany, więc będzie kiepskim świadkiem.
Woodrell skubnął chipsa.
– Podoba mi się. Widać, że przed chwilą zszedł z drzewa.
– Mam folię z odciskiem palca – powiedział Fritsch. – Możemy to przetoczyć przez próbkę krwi i przedatować.
Dwight potarł szyję.
– Ile?
– Pięćdziesiąt z mojej strony – powiedział Woodrell.
Fritscha skręciło.
– Uch… dwadzieścia dla mnie? I zadbam z tego o tych chłopców z Barstow?
Dwight kiwnął głową.
– Zadzwonię, wiecie do kogo. On chce, żeby to było pozamiatane.
– Nie – powiedział Wayne.
Fritsch zamarł w połowie siorbnięcia. Woodrell zamarł w połowie skubnięcia. Wayne powiedział:
– Dość.
Woodrell westchnął.
– Większej zasługi nikt ci w życiu nie wyświadczy.
– Nie bądź bolszewikiem, synu – westchnął Fritsch.
Woodrell się zaśmiał.
– Pan Wrażliwy. Z tymi wszystkimi smoluchami na koncie.
Wayne podniósł na niego wzrok.
– Natychmiast przestań. Nie przeginaj.
Woodrell się zarumienił, kolano zaczęło mu podskakiwać.
– Słodki Jezu – jęknął Fritsch.
Dwight wskazał na nich dwóch i na drzwi. Pojęli i wyszli. Dwight wstał i podniósł Wayne’a. Dwight chwycił go za koszulę i spoliczkował.
Zapiekło. Twarz mu sczerwieniała. Wayne przełknął łzy bólu. To były ciosy miłości według standardów Dwighta Holly’ego.
– To za Janice. Za was oboje i za wszystko, w czym maczałeś ręce. Za tę chujozę, w której teraz siedzimy.
Wayne wytarł nos. Krew wypełniła mu usta. Łzy szybko wyschły.
– Trzeba tak zrobić, więc pozwól, żebyśmy tak zrobili, i nie utrudniaj mi. Potrzebuję tego od ciebie, i może potrzebuję cię do Grapevine. Otash pojechał do St. Louis, będziemy musieli z nim o tym pogadać, i może w pewnym momencie też będziemy musieli pojechać.
Krew zabawnie smakowała. Dwight go podtrzymał. Nogi mu się złożyły.
– Musisz dać radę. Potrzebne mi listy korespondentów twojego ojca i jak przyjdzie co do czego, będę chciał cię do Grapevine.
Wayne kiwnął głową. Dwight go puścił. Wayne zakołysał się i ustał.
Pościel przemokła. Jej koszula nocna była przepocona. Puls słaby i miarowy. Wayne zakręcił zaworek i wpuścił narkotyk do rurki.
Heroina. Jego mieszanka. Syntetyczna z morfiny.
Janice się rozluźniła. Wayne otarł jej czoło i ręcznikami częściowo osuszył pościel. Nocna pielęgniarka spała w salonie. Janice była cała przepocona i wyziębiona.
Wayne wziął ją za ręce.
– Trzeba zrobić jedną rzecz, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo. Kiedy o tym usłyszysz, zrozumiesz. To nie był mój pomysł i nie ma innego wyjścia.
Janice zamknęła oczy. Popłynęły łzy. Uwolniła ręce. Wydawało się, że nic nie ważą, same żyły i kości.
Wayne odkręcił kroplówkę. Narkotyk przepłynął przez torebkę i dalej do żyły. Janice odpłynęła, wstrząsana dreszczami.
Puls miała słaby, normalny. Wayne ułożył jej włosy na poduszce. Chwycił telefon stojący na stoliku przy łóżku i zadzwonił do Mesplède’a w Miami.
Trzy sygnały. Senno-pospieszne.
– Oui?
– Tu Wayne.
– Tak, oczywiście. Mój przymusowy amerykański przyjaciel.
– Zrób coś dla mnie.
– Oczywiście.
– W Miami śledził mnie jeden dzieciak. Nie wiem, o co mu chodzi, ale to problem.
– Tak? A jakie masz życzenie?
– Po dwudziestce, średniego wzrostu, ostrzyżony na rekruta. Jeździ wozem z Avisa, numer rejestracyjny GQV osiem-osiem-jeden.
– Tak? A jakie masz życzenie?
– Dowiedz się, jaką ma sprawę, i załatw go.
Schowek znajdował się dwanaście mil na wschód od Vegas. Wayne senior nazywał go bunkrem Führera. Był to zarośnięty pustynną roślinnością cementowy sześcian zatopiony w sztolni. Zaraz przy I-15.
Wayne przyniósł latarkę, puszkę benzyny i zapalniczkę zippo. Znajdował się milę od międzystanowej. W krypcie spoczywały kopie traktatów nienawiści seniora i jego listy subskrypcyjne.
Wayne zaparkował w zatoczce nieopodal stacji Chevrona i piechotą ruszył na pustynię. Czterdzieści jeden stopni w środku nocy. Piasek wsysał mu stopy i spowalniał jego krok. Brnął z trudem. To był bardzo, bardzo wolny marsz. Cały czas myślał o Dallas.
Dotarł. Odgarnął gałęzie krzewów, otworzył drzwi i wyciągnął literaturę nienawiści. Tytuły raziły z okładek. Zobaczył Pokolenie mieszania ras i Żydowski gulasz: książka kucharska. Zobaczył tytuł Papież Poncjusz. Jak papiści rządzą zżydziałymi narodami. Zobaczył spreparowane zdjęcie doktora Kinga i małych murzyńskich dzieci. Zobaczył faksymilia eleganckich wydań Kloranu.
Ogołocił półki. Taszczył papier i atramentem zabarwił sobie ramiona na czarno. Zobaczył nagłówki nienawiści. Zobaczył pornograficzne komiksy nienawiści. Zobaczył zdjęcia linczów z żartobliwymi podpisami.
Ułożył wielki stos nienawiści. Miał ponad dwa metry wysokości. Polał go benzyną. Puścił iskrę z zippo i podpalił go.
Stos zapłonął wysoko w górę. Wielkie czarne niebo poczerwieniało.