Читать книгу Zemsta i przebaczenie Tom 4 Morze kłamstwa - Joanna Jax - Страница 16
14. Kołyma, 1943
ОглавлениеStiepan Kaganowski przetarł zmęczone oczy. Odkąd przybyli kolejni więźniowie, w tym niemieccy jeńcy, niewiele spał. Jadał w swoim biurze i tylko na chwilę je opuszczał, by skontrolować postęp prac wykonywanych przez łagierników. Za tydzień eldorado więźniów miało się skończyć. Większość z nich pójdzie do pracy do zaboju, reszta zaś będzie pełniła funkcje pomocnicze na terenie obozu. Uznał, że pozostawi tam głównie kobiety, ponieważ praca w kopalniach odkrywkowych była ciężka i wyczerpująca. Miały pracować jako pielęgniarki, kucharki i szwaczki roboczych ubrań. Nie był to jego pomysł, tak robiono w większości obozów, dlatego koedukacja w łagrach nie służyła jedynie uciechom dla wyposzczonych brygadzistów i smotritieli. Problem polegał jednak na tym, że wiele przybyłych do obozu kobiet nie miało pojęcia o pracy, jaką zamierzał wyznaczyć im Stiepan.
– Za co tu trafiliście? – zapytał młodej kobiety o szarych wystraszonych oczach i cienkich włosach, spiętych niedbale wsuwkami.
– Za niewinność – burknęła.
– Natasza Pakunina – mruknął. – Nauczycielka w żeńskim gimnazjum. Podżegaczka i buntowniczka. I na dokładkę kolaborantka. Cieszcie się, że tutaj trafiliście, za konszachty z wrogiem z reguły dostaje się karę śmierci.
– Niczego mi nie udowodniono, oprócz tego, że przetłumaczyłam kilka ulotek zrzuconych przez Niemców na miasto. Chcieliśmy wiedzieć, kiedy to się skończy – mruknęła.
– I chcieliście się tego dowiedzieć z ulotek podrzucanych przez wroga? Przecież im tylko o to chodziło, żeby trafić na takie jak wy – stanowczo powiedział Kaganowski, ale postanowił jeszcze porozmawiać z kobietą, ponieważ natychmiast potrzebował tłumacza, a ten, którego kartotekę odłożył sobie wcześniej, miał tak zaawansowaną gruźlicę, że właściwie przybył do „Raju” tylko po to, żeby umrzeć.
– Towarzyszu Kaganowski, w Leningradzie jest piekło. Ludzie nie mają co jeść, mieszkańców dziesiątkuje dystrofia, choroby zakaźne, a zimą zabija mróz i głód. To trwa już tyle czasu, ludzie tam tkwią jak w więzieniu. A nasze władze wywożą tylko rzekomych wywrotowców, zamiast dzieci i starców. – Natasza podniosła głos.
– Zapominacie się, Nataszo Pakunino! – wykrzyknął Kaganowski.
Po chwili jednak zmienił ton, bo uznał, że dyskusje na temat przewinień więźniów politycznych są bezcelowe. Każdy z nich miał swoją historię i każdemu z nich zdawało się, że został niewinnie oskarżony i niesprawiedliwie osądzony. Miał jeszcze jedną kandydatkę na tłumacza, także kobietę z Leningradu, ale tamta zdawała się jeszcze bardziej podejrzana
– Przepraszam, towarzyszu.
Natasza Pakunina spuściła głowę i przestała dyskutować. Była wykończona wielodniową podróżą, w perspektywie miała pracę w kopalni złota przy kilkudziesięciostopniowym mrozie, więc doszła do wniosku, że lepiej być posłuszną i uległą. W końcu nie przybyła do kurortu, ale do obozu pracy.
– Pójdziecie ze mną. Będziecie pielęgniarką. – Stiepan wstał zza biurka.
– Jestem nauczycielką, nie mam pojęcia o zajmowaniu się chorymi. Jedyni, z jakimi miałam do czynienia, to moja matka, babcia i brat. Wszyscy zresztą już nie żyją – wydukała kobieta.
– Ale chyba to nie wasza opieka pozbawiła ich życia – złośliwie powiedział Kaganowski, po czym dodał: – Nie martwcie się, będziecie mogli się wszystkiego nauczyć pod okiem wykwalifikowanego personelu.
Wyszli z komendantury i zeszli kamienną ścieżką do obozu, który już był prawie skończony. Prace trwały jedynie przy barakach dla niemieckich jeńców, którzy mieli być odgrodzeni od reszty więźniów. Nie z obawy przed ucieczką, ale istniało duże prawdopodobieństwo, że lokalni urkowie zgotują im piekło na ziemi, a on tego nie chciał. Potrzebował każdej pary rąk w zaboju, bo normy, jakie mu narzucono, były drakońskie. Minęli stołówkę i kuchnię, gdzie jak zwykle kręciło się kilka osób w nadziei na jakieś resztki jedzenia albo przydział do mycia kotłów. Chętnych do tego zajęcia było tak wielu, że niekiedy dochodziło do bójek między oczekującymi. Stiepan wkrótce odkrył, dlaczego akurat do tego zajęcia jest tak wielu chętnych, chociaż do innych prac należało więźniów wyznaczać niemal siłą. W ogromnych kotłach, gdzie gotowano kaszę, pozostawało sporo ziaren przyklejonych do ścianek, najczęściej była to tylko przypalona mamałyga z rozgotowanych resztek. Skrobiąc taki kocioł, więzień miał prawdziwą ucztę, bowiem racje żywnościowe przydzielane osadzonym nie mogły w najmniejszym stopniu zaspokoić ich głodu.
Minęli magazyny żywności i zasobniki z wodą pitną, po czym stanęli przed drewnianym barakiem, który wciąż pachniał żywicą. Nie był, jak wiele innych, zbudowany z modrzewiowych desek, które zdawały się nigdy nie wysychać, ale takich najwięcej im dostarczano. Drewno sosnowe Kaganowski wykorzystał więc na budowę magazynów żywnościowych, żeby jedzenie nie zgniło w wilgoci, na swój dom, budynki administracji i właśnie ambulatorium. Przynajmniej na tę część, gdzie znajdowała się słabosilka, bo istniała szansa, że jej pacjenci rychło powrócą do pracy. Zaś aktirowka, w której jedynie czekano na śmierć, zbudowana była z takiego samego drewna jak baraki. Na razie to miejsce było puste, ale Stiepan wiedział, że za kilka miesięcy, podobnie jak w innych obozach, zapełni się półżywymi więźniami.
Natasza weszła do baraku i od razu zapragnęła zostać pielęgniarką, bez względu na to, co robiła wcześniej. Było tutaj dużo przestronniej niż w pomieszczeniach mieszkalnych, nie śmierdziało też tanią machorką i przepoconymi ubraniami.
– Przyprowadźcie tego lekarza z pieriesylnego. – Stiepan zwrócił się w kierunku lekko zgarbionego mężczyzny z dziwną twarzą, która Kaganowskiemu przywodziła na myśl postać Quasimodo.
– Oczywiście – odpowiedział usłużnie mężczyzna i opuścił ambulatorium.
Tymczasem Natasza przechadzała się po pomieszczeniach, zaglądała do szafek i dotykała palcami prawdziwej czystej pościeli. Potem jakby zawstydziła się i cofnęła zniszczoną dłoń z poduszki. Kaganowski nic nie powiedział, jedynie uśmiechnął się pod nosem i pomyślał, jak niewiele trzeba, by sprawić komuś radość.
Po kilku minutach w progu baraku stanął wysoki mężczyzna o wychudzonej posturze, zapadniętych oczodołach i gęstym zaroście. Wyglądał, jakby miał być pierwszym pacjentem nowego ambulatorium, ale Stiepan skinął głową i krótko oświadczył:
– To jest lekarz. On cię wszystkiego nauczy.
Natasza odwróciła głowę i uśmiechając się do przybysza, powiedziała:
– Jestem kompletną ignorantką. Będziecie mieli ze mną sporo kłopotu.
Kaganowski pokręcił głową i zwrócił się do dziewczyny:
– On jest frycem. Nie rozumie po rosyjsku. Musisz mu to samo powiedzieć po niemiecku, chociaż proponowałbym bez tego uśmiechu.
Jej wyraz twarzy zmienił się w jednej chwili. Zbladła, a uśmiech zniknął w okamgnieniu. Podbiegła do wychudzonego lekarza i po prostu rzuciła się na niego, drapiąc mu twarz, kopiąc i plując na niego. Kaganowski nie spodziewał się takiej reakcji, zdążył jedynie pomyśleć, że jeśli dziewczyna zechce użyć nożyczek leżących na blacie stolika, ponownie zostaną bez doktora.
– Andriusza! – krzyknął Stiepan. – Zabierzcie ją do BUR-u!
Mężczyzna jakby ocknął się i podbiegł do Nataszy. Chwycił ją za ręce i brutalnie wykręcił je do tyłu. Ta jednak wciąż wierzgała nogami, pluła i zachowywała się jak opętana przez samego diabła.
– Wy skurwysyny! – krzyczała Natasza, to po niemiecku, to po rosyjsku. – Wszystkich mi zabiliście, z głodu jak bezpańskie psy pozdychali, parszywe gnoje. Przez was zostałam sama jak palec. Zabiję cię, gnido, zabiję cię!
Andriusza wzmocnił uścisk i popchnął kobietę w kierunku drzwi wejściowych, by zaprowadzić ją do baraku karnego usilennogo reżima, w skrócie nazywanego „burem”.
Niemiecki więzień stał wciąż w tym samym miejscu i zakrywał dłońmi podrapaną twarz. Mimo że był wyjątkowo chroniony, by nie stać się ofiarą urków i tak w końcu został zaatakowany. I to przez kobietę, która trafiła do łagru jako biełoruczka, czyli polityczna, a ci, jak wiadomo, nie byli groźni.
Kaganowski milczał. Był zły na Nataszę, bo wydawało mu się, że mają rozwiązany problem, gdy tymczasem znowu będzie musiał szukać nowej tłumaczki. Miał w zanadrzu jeszcze jedną dziewczynę, po uniwersytecie, i ta zdaje się mówiła perfekcyjnie po niemiecku, ale była jakaś kompletnie przygaszona, jakby już cierpiała na pelagrę, chociaż wciąż miała i włosy, i pełne uzębienie. Może więc jej zachowanie było jedynie wynikiem złego stanu psychicznego. Nie miał wyboru, więc gdy tylko powrócił Andriusza, nakazał mu przyprowadzić tę drugą. Kolejną dziewczynę z Leningradu – Olgę Iwanownę.
Kilka minut później do baraku szpitalnego weszła wymizerowana młoda kobieta, w której tliły się resztki urody zabranej przez trudne warunki życiowe. Miała duże jasne oczy i wydatne usta, teraz spierzchnięte i blade.
– Umiecie mówić po niemiecku? – zapytał Kaganowski.
– Tak – odpowiedziała cicho.
– Ten człowiek tutaj… – Wskazał dłonią na niemieckiego lekarza. – …jest jeńcem i doktorem z lazaretu. Będziecie jego oczami i uszami.
Przez chwilę obserwował Olgę w obawie, czy nie powtórzy się sytuacja sprzed kilkunastu minut, jednak dziewczyna nie wykazywała żadnej agresji. Wręcz przeciwnie, była apatyczna, podobnie jak niemiecki jeniec. Powoli przytaknęła i zapytała cicho:
– Co mam robić?
– Odpowiadaj na jego pytania, słuchaj jego wytycznych. Za kilka godzin przyjdą tutaj pierwsi pacjenci. Pracowałaś kiedyś z chorymi? – tłumaczył oschle Stiepan.
– Nie, byłam nauczycielką, ale poradzę sobie.
– Andriusza, pilnujcie ich i meldujcie, jeśli pojawią się problemy – mruknął komendant i wyszedł z baraku.
Andriusza przysunął sobie stojące obok biurka krzesło, rozsiadł się i bacznie przyglądał się parze. Rychło jednak stracił zainteresowanie, ponieważ nie rozumiał ani słowa z tego, o czym mówili. Niekiedy prosił Olgę o przetłumaczenie jakiegoś fragmentu rozmowy, ale okazało się, że dyskutują o jakichś medycznych pierdołach, które kompletnie go nie interesowały. Mógł oczywiście założyć, że Olga Iwanowna kłamie, ale cóż mógł zrobić. Lekarz był im potrzebny, bo liczyły się każde ręce do pracy, a z wycieńczonymi i chorymi były tylko problemy. Jeśli więc istniała szansa, że któryś z więźniów jest w stanie wydobrzeć i powrócić do swoich zajęć, należało wykorzystać ten fakt, nawet zatrudniając „fryca”. Poza tym choroby miały to do siebie, że nie zważały na paragrafy i ich ofiarą padali także strażnicy i brygadziści.
– Mam na imię Ernst i wolałbym nie żyć – powiedział w końcu lekarz do Olgi i były to pierwsze słowa niezwiązane z medycyną, z jakimi zwrócił się do dziewczyny.
– Mam na imię Olga – odpowiedziała cicho i powróciła do przeglądania fiolek z medykamentami. Na szczęście wiele z nich miało także łacińskie napisy, więc Ernst bez trudu je rozpoznawał i kiwał znacząco głową.
– Tran – powiedziała w pewnym momencie Olga. – Używamy go do natłuszczania butów.
– Ten pewnie jest oczyszczony – odpowiedział lekarz, po czym nalał do małej miarki trochę tłustego płynu i podał Oldze. – Wypij, wyglądasz bardzo marnie.
Połknęła tran i skrzywiła się z niesmakiem. Jej grymas wywołał na twarzy doktora ledwo uchwytny uśmiech, jedyny tego dnia, jakim obdarzył Olgę. W ogóle Ernst nie umiałby sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się uśmiechał. Wydawało mu się, że było to bardzo dawno temu, jeszcze zanim trafił do sowieckiej niewoli, a i wcześniej nie było mu do śmiechu. Zwłaszcza gdy przywożono jego kompanów z urwanymi kończynami, z dziurami w brzuchu albo z ranami tak ciężkimi, że amputacja zdawała się niewinnym zabiegiem.
Po godzinie zaczęto przyprowadzać pierwszych chorych i wkrótce wszystkie łóżka były zajęte. Ernst badał przybyłych, starając się mówić jak najmniej, jedynie Olga mówiła dużo, tłumacząc dolegliwości, jakie towarzyszyły pacjentom. Z reguły byli już tak zmęczeni bólem albo trawieni wielodniową gorączką, że nawet nie oponowali, gdy Ernst ich badał, dotykał czy opatrywał, mimo że dobrze wiedzieli, z kim mieli do czynienia. Było im jednak wszystko jedno. Chcieli jeszcze zawalczyć o życie, animozje pozostawiając na potem.
To zajęcie pomogło także Oldze. Pracując fizycznie przy sprzątaniu łaźni i kuchni, miała zajęte jedynie ręce, więc mogła myśleć o różnych sprawach. Niestety owe myśli były tym straszniejsze, im więcej czasu mijało. Przeklinała los, który nie oszczędzał jej, odkąd skończyła dwadzieścia lat. Z jednego piekła wpadała w kolejne i nie było w niej już nadziei, jak niegdyś, że pewnego dnia zdoła odmienić swoje życie. Teraz nie pracowała ciężko fizycznie, ale musiała być skoncentrowana, by dobrze zrozumieć Ernsta i właściwie przetłumaczyć jego słowa. Po prostu nie miała ani chwili wytchnienia, by móc powracać do swojego mentalnego grobowca. Gdy nadchodziła noc, padała na łóżko i nie myślała o niczym, tylko o tym, co będzie musiała zrobić następnego dnia. Nawet nie zdołała pomyśleć, że jej mały pokoik przylegający do izby chorych był niemal królewską komnatą w porównaniu z barakiem, w którym ostatnio mieszkała, czy z obrzydliwymi pomieszczeniami statku, jakim przybyła do Magadanu.
Doszła do wniosku, że ludzka zdolność do emocji i przemyśleń, odróżniająca ten gatunek istot od zwierząt, pozwalająca tworzyć, komponować czy wreszcie budować wynalazki, była w pewnym momencie utrapieniem i niekiedy lepiej było owych zdolności w ogóle nie posiadać.