Читать книгу Zemsta i przebaczenie Tom 4 Morze kłamstwa - Joanna Jax - Страница 9
7. Kołyma, 1943
ОглавлениеZbudowany na wzgórzu drewniany dom z bali sprawiał wrażenie inscenizacji do bajki. A mogłaby zamieszkać w nim zła czarownica, która roztaczałaby wokół aurę niebezpieczeństwa i wrogości. Mieszkaniec owego domku nawet czuł się jak stara wiedźma, na widok której wszyscy pierzchali, ukrywając się za ścianami baraków czy konnymi wozami przywożącymi do zony materiały budowlane, jedzenie czy sprzęty. Stiepan Kaganowski wiedział jednak, że musi prowadzić obóz żelazną ręką. W tym regionie lato bywało bardzo krótkie, jeśli więc nie zdążą ze wszystkim, zanim nadejdą złowrogie mrozy, część ze skazańców będzie musiała mieszkać w namiotach, co może okazać się dla nich zabójcze. A on potrzebował ludzi, by wyrabiali wyśrubowane normy, narzucone zonie przez zwierzchników.
Dźwięk hamującego na kamieniach samochodu oderwał myśli Stiepana od rozterek, czy zdąży wybudować wszystkie baraki przed porą zimową. Wyszedł przed dom i ujrzał zisa 101, parkującego tuż przed drzwiami wejściowymi. Chwilę potem z samochodu wytoczyła się zwalista postać pułkownika Bieriezowskiego.
– Witajcie, pułkowniku – wyjąkał nieco przerażony wizytą Kaganowski.
– Przyjechałem sprawdzić, jak idzie budowa. Musimy trochę powiększyć to miejsce. Dostałem telefonogram, że za tydzień przypłynie do Magadanu statek z niemieckimi jeńcami. To zdrowi, silni żołnierze, więc będziecie mieli dodatkowe ręce do pracy, ale muszą gdzieś mieszkać, żeby nam przedwcześnie nie pozdychali – zachrypiał Bieriezowski.
– Ledwie wyrabiamy się z tym, co już zaplanowane, pułkowniku – jęknął Kaganowski.
Przeraził się nie tylko z uwagi na dodatkowe prace budowlane, niemieccy jeńcy bowiem zawsze wywoływali agresję wśród więźniów, zwłaszcza błatników. Ci ostatni świetnie potrafili utrzymywać dyscyplinę w obozie, budząc grozę już samym wyglądem. Ich ciała pokrywały nieudolnie zrobione nakołki, głowy mieli wygolone po bokach z niewielką kępką tłustych włosów na czubku, a swoje niezadowolenie okazywali poprzez bicie innych drewnianymi kijami, nazywanymi termometrami. Niekiedy te akty przemocy były zupełnie niepotrzebne i w zasadzie stanowiły jedynie sposób na zabawę dla tych kryminalistów. Nie żeby Stiepan żałował bitych nieszczęśników, ale wśród więźniów nie znalazł żadnego lekarza i najczęściej ofiara takiej napaści albo umierała, albo nie nadawała się do pracy. Zatem, gdy przybędą znienawidzeni „fryce”, krew może zacząć lać się strumieniami.
– Nasz obóz, pułkowniku, liczy już pięciuset więźniów, a nie mamy chociażby sanitariusza. Wybudowaliśmy barak dla chorych i rannych, tylko nie ma komu leczyć – delikatnie zagadnął Kaganowski.
Pułkownik poklepał go po ramieniu wielką jak bochenek chleba dłonią pokrytą czerwonymi plamami i kolejny raz wyszczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu.
– Nie martwcie się, towarzyszu. Pod Kurskiem spacyfikowaliśmy niemiecki szpital polowy, to i wam się trafi ktoś z personelu medycznego – powiedział niby pocieszająco, a jednak w jego głosie zabrzmiała ironia.
Bieriezowski dobrze wiedział, jak reagują więźniowie na niemieckich lekarzy w zonach. Już niejeden raz padali oni ofiarami rozwścieczonych nie tylko błatników – przestępców kryminalnych – ale także strażników i wozaków. Jednakże utrzymanie dyscypliny i ochrona personelu medycznego należały do komendanta, jak również znalezienie tłumaczy, którzy zrozumieliby mowę tych szubrawców.
Kaganowski oprowadzał wysłannika z Magadanu między gotowymi barakami, wyznaczonymi miejscami dla koni oraz innymi budynkami mającymi pełnić funkcję stołówek, punktów medycznych czy wreszcie stolarni, kuźni i zakładów krawieckich. Wszystko było nowe, czyste, a więźniowie sprawiali wrażenie zdrowych i zadbanych. Bieriezowski wiedział jednak, że za kilka miesięcy wiele się tutaj zmieni, bo praca przy budowie, gdy na dworze panowała przyjazna aura, była niczym wczasy w porównaniu z robotą w kopalniach odkrywkowych, kiedy na zewnątrz mróz dochodził do minus pięćdziesięciu stopni. Zamarzało wtedy wszystko. Woda w ujęciach, robotnicy, a nawet wypluwana ślina zamieniała się w lodową kulkę, zanim dotknęła ziemi. Pułkownik starał się w tym czasie nie opuszczać Magadanu, siedział głównie w ciepłym pokoju murowanego budynku centrali i wypełniał skrupulatnie setki formularzy, które następnie wysyłał do Moskwy. Podległe mu kopalnie i tartaki osiągały naprawdę niezłe wyniki, ale kolejne normy, które do niego docierały, były coraz bardziej wyśrubowane i Bieriezowskiemu zdawały się niemożliwe do osiągnięcia. Jednak rozsyłał je po kolejnych obozach, by jego podwładni realizowali plany przy pomocy wszelkich dostępnych metod. Ludzi na Kołymie nie brakowało, wciąż napływali nowi i z ich stratą nikt się nie liczył. Polityczni i bytownicy, czyli niepolityczni, błatnicy, i jeńcy, wszyscy i tak kończyli jednakowo. Pozbawieni ubrań, z przyczepionymi do dużego palca u nogi birkami, kończyli w masowych mogiłach, przysypani kamieniami i żwirem. Leżeli tam pewnie do tej pory, ponieważ wieczna zmarzlina konserwowała ich ciała. Niemi świadkowie wielkiego przedsięwzięcia Bierzina, który zapoczątkował dzieło uprzemysłowienia Kołymy, a skończył stracony, jako japoński szpieg.
Pułkownik opuścił obóz pod wieczór, pochwalił nowego komendanta, zgłosił kilka uwag i ruszył swoim zisem do kolejnych miejsc, by sprawdzić, czy są gotowe na zimowe chłody. Stiepan powrócił do domu, gdzie znajdował się także jego gabinet, nastawił samowar i zaczął przeglądać karty więźniów. Tych, co już pracowali w obozie i tych, którzy dopiero mieli do niego przybyć. Potrzebował fachowców: cieśli, krawców, lekarzy i kucharzy. Jednak kolejne przekładane karty prezentowały ludzi, którzy nie tylko profesjonalistami nie byli, ale obawiał się, że niezbyt się nadają do jakiejkolwiek fizycznej pracy. Filozofowie, nauczyciele akademiccy, szewcy i mordercy. Złodzieje, szulerzy i poeci. Sprzedawcy i dziennikarze. Rolnicy i urzędnicy.
Przetarł zmęczone oczy, nalał sobie herbaty i odłożył jedną z kart na bok. Wykładowca niemieckiego z uniwersytetu we Lwowie. Przyda mu się jako tłumacz, gdy obóz zaleje fala „fryców”. Cóż z tego, że był politycznym z paragrafu 58, wrogiem ludu? A gdzie miałby znaleźć kogoś, kto biegle włada niemieckim? Przecież nie wśród morderców i złodziei. Miał dyrektywy dotyczące politycznych, ale uznał, że tutaj nie ma to już żadnego znaczenia.
Po kilku minutach kolejne karty wylądowały na stosiku osób przydatnych – aptekarza spod Murmańska i koniuszego z litewskiego majątku. Nadeszła pora inspekcji w obozie, a potem snu. Kiedy jednak położył się do łóżka, nie mógł zasnąć. Zapewne jego podopieczni daliby sobie wyrwać złote koronki za możliwość odpoczynku na prawdziwym, miękkim sienniku i w czystej pościeli, ale on nie myślał o tak przyziemnych sprawach. Jego pewne kwestie nie dotyczyły. Gdy nie był zajęty organizowaniem pracy w obozie albo raportami dla centrali w Magadanie, rozmyślał o swojej żonie, pięknej Elenie, która zniszczyła mu marzenia o dużej rodzinie i zgodnym małżeństwie trwającym do końca życia. Póki był kimś, Elena kochała go, gdy popadł w niełaskę – przestała. Niegdyś pogodna i chętna do wypełniania małżeńskich obowiązków, nagle zmieniła się w jędzowatą, wiecznie niezadowoloną kobietę, by wkrótce obdarzyć wdziękami partyjnego dygnitarza. W pierwszym odruchu chciał obić gębę temu kacykowi, ale przyjaciel przekonał go, że źle skończy, jeśli to uczyni. Jednak nie to go powstrzymało. Pomyślał sobie, że ten mężczyzna jedynie skorzystał z okazji. Gdyby Elena kochała męża, nie tak rozwiązaliby tę sprawę. Tymczasem kochanek Eleny okazał swoją wspaniałomyślność i załatwił Stiepanowi synekurę na Kołymie, zamiast wsadzić jako politycznego do więzienia albo zorganizować proces zakończony wyrokiem śmierci. Elena, piękna Elena – zimna suka bez sumienia… Czasami pisała do niego listy, w końcu byli jeszcze małżeństwem, ale nie mógł ich czytać. Obłuda wylewała się z każdego napisanego przez nią zdania, a polityczne manifesty zapewne były wpływem zaangażowanego aparatczyka przy jej boku. Stwierdzenia o „budowaniu silnego kraju dla towarzysza i wodza Stalina”, „bolszewickim podejściu do zagadnienia” czy „dziedzictwie Iljicza Lenina i Karola Marksa” doprowadzały go do mdłości. Zastanawiał się, czy mówi tak też do swojego kochanka, gdy ten zdejmuje z niej sukienkę, a potem bieliznę. Czy mówi do niego: „Towarzyszu, w ramach waszego bolszewickiego poświęcenia dla wodza Stalina, możecie mnie zerżnąć jak dziwkę”? W swoich myślach był coraz bardziej cyniczny, a miłość zdawała się jedynie pustym dźwiękiem, którego echo rozbrzmiewało wśród ogołoconych z roślinności wzgórz Kołymy.