Читать книгу Zamiana - Joseph Finder - Страница 21
17
ОглавлениеTanner potrzebował wysiłku fizycznego, aby pozbyć się buzującego napięcia. Zadzwonił do jednego z kolegów, Scotta, który pracował w centrum miasta jako instalator kina domowego i chodził na tę samą siłownię co on: SportsClub Boston, średniej klasy klub fitnessu, sieciówka działająca na północnym wschodzie kraju oraz na wybrzeżu Atlantyku. Scott znakomicie grał w squasha, dlatego Tannerowi nie przeszkadzało, gdy z nim przegrywał; bardzo lubił ten sport. W siłowni nie sprzedawano wody butelkowanej, a ta płynąca z kranu w szatni miała metaliczny posmak, więc za każdym razem, jadąc na miejsce, zatrzymywał się przy stoisku z owocami, prowadzonym przez sympatycznego, pulchnego Nepalczyka. Lubił się trochę z niego pośmiać.
– Dzień dobry, panie Tanner – powiedział sprzedawca owoców.
– Dzień dobry, Ganesh.
Michael i Scott rozegrali trzy mecze: Michael raz wygrał, dwa razy przegrał.
Potem wziął szybki prysznic i poszedł na spotkanie z żoną.
Nie miał nic przeciwko herbacie, uważał ją za całkiem przyjemny napój, ale też nie wariował na jej punkcie. Tysiące gatunków, to całe wyczuwanie subtelnych różnic między nimi, nazywanie herbaty ziołowej naparem, kupowanie suszu luzem, bla, bla, bla. Dla niego nawet najlepsza herbata stała zaledwie dwa oczka wyżej od aromatyzowanego wrzątku.
Miejsce, które Sarah wybrała na ich spotkanie, czyli T Room, składało się z dwóch pomalowanych na biało pomieszczeń na pierwszym piętrze budynku przy Newbury Street. Minimalistyczny wystrój ograniczał się do mat tatami na podłodze, zasuwanych ekranów shōji oraz zwisających ze ścian zwojów. Przed wejściem do środka należało zdjąć buty, a we wnętrzu nie słyszało się odgłosów ruchu ulicznego; okna miały podwójne szyby.
Panowały tu cisza i spokój. Niezbyt odpowiednie miejsce na kłótnię – być może żona chciała wchłonąć nieco z atmosfery, którą zapewniała japońska ceremonia parzenia herbaty.
Sarah miała na sobie prostą białą sukienkę bez rękawów, na którą narzuciła cienką zamszową kurtkę. Jasnobrązowe włosy spływały jej na ramiona. Makijażu chyba nie zrobiła, nie licząc błyszczyku do ust. Ale wyglądała cudownie, lepiej niż kiedykolwiek, co nie stanowiło dobrego omenu. Powinna sprawiać wrażenie zrozpaczonej, smutnej, przeraźliwie stęsknionej za mężem.
– Domyślam się, że w tym lokalu szanse na podwójne espresso są równe zeru? – powiedział Michael, kiedy Sarah usiadła na macie naprzeciwko niego. Nie pocałowała go na powitanie, ale nie miało to chyba znaczenia.
– Tanner, tu nawet w sąsiednich pomieszczeniach nie wolno parzyć kawy. Zapach by wszystko zniszczył.
– Wspaniały zapach.
– To tak, jakbyś jedząc obiad w supereleganckiej restauracji, miał obok siebie faceta z dymiącym cygarem.
– Niezbyt właściwe porównanie. Od kiedy stałaś się taką wielbicielką herbaty i przeszłaś na ciemną stronę mocy?
Kelnerzy i kelnerki byli ubrani w kimona. Skomplikowany rytuał parzenia herbaty rozpoczynał się od zagotowania czystej wody źródlanej, a następnie wrzucenia do wrzątku liści za pomocą szufelki i zamieszania wywaru bambusową trzepaczką. Herbatę serwowano w dużych, wyglądających dość prymitywnie czarach, które należało trzymać obiema rękami. Miała uroczy zielony kolor, lecz była gorzka i zalatywała wodorostami. Za deserowy dodatek robiły ciasteczka mochi, rodzaj kleistych ryżowych kluseczek, nadziewanych czymś ciemnym i słodkawym. Słodycz i gorycz. Może starannie wyreżyserowane rytuały japońskiej ceremonii picia herbaty nie różniły się aż tak bardzo od rytuałów pozostających w separacji małżonków? W końcu spotykali się w strefie bez kawy, na terytorium neutralnym.
– Te formularze, o które prosiłaś… Wysłałem ci je na skrzynkę mejlową – zagaił Tanner.
– Dziękuję ci.
– Nie ma sprawy. Ale wolałbym, żebyś tego nie robiła.
– Nie wynajmowała mieszkania? To umowa krótkoterminowa.
– To ma mnie pocieszyć?
– A chciałbyś?
– Czy chciałbym, żebyś wróciła do domu? Oczywiście, że tak.
Westchnęła.
– Nie mam już pieniędzy, Tanner. Mówię to niechętnie, ale taka jest prawda.
– Powiedz, czego ci potrzeba, a ci to dam.
– Chcę swoją działkę.
Michael nie bardzo wiedział, co Sarah ma na myśli, i zaczął się zastanawiać, czy w ten nieco sarkastyczny sposób nie mówi przypadkiem o rozwodzie. Powiedział:
– Zaczekaj, czy tobie chodzi o… – Nie zamierzał wypowiadać na głos wyrazu „rozwód”, ponieważ wtedy rzecz ta stałaby się realna, namacalna. Pokłócili się, ona się wyprowadziła, nie chciała z nim rozmawiać, znaleźli się w tymczasowej separacji… To wszystko było jeszcze do zniesienia. O ile uda się sprawy posklejać, a Sarah wróci do domu.
– Mówię o moich udziałach w Tanner Roast. Muszę je odzyskać. Od dwóch miesięcy ledwo wiążę koniec z końcem, brakuje mi gotówki.
Oboje włożyli po sto tysięcy dolarów w Tanner Roast, kiedy firma zaczynała działalność, to znaczy osiem lat temu. Każde z nich było więc właścicielem połowy akcji.
– Sarah, może po prostu pożyczę ci kwotę, której potrzebujesz? Chyba nie chcesz, abym teraz wykupywał twoje udziały? No, naprawdę… Przecież wiesz, w jakiej jesteśmy kondycji, prawda? Wątpliwe nawet, żebyś odzyskała te sto tysięcy, które wyłożyłaś na początku.
Sytuacja była jeszcze gorsza, ale Tanner nie miał ochoty mówić o tym żonie: jej sto tysięcy już praktycznie nie istniało.
– A co z tym kontraktem z Four Seasons? Tylko nie wciskaj mi kitu. – Jeszcze kiedy mieszkali razem, Michael wielokrotnie opowiadał o tej umowie, powodowany nerwową ekscytacją.
– To nie… nie wypaliło.
– Z Four Seasons?
– Tak. Nie dojdzie do skutku.
– Nie rozumiem. Przecież kontrakt miałeś zaklepany.
– Najwyraźniej nie.
– O rany. Niedobrze. Słuchaj, po prostu rozdzielmy kapitał, Tanner. Nie jestem ci potrzebna jako wspólniczka. Już nie.
Rozdzielmy kapitał.
– Sarah. A może byś normalnie wróciła do domu?
– Mam prawo zażądać wypłaty gotówki w dowolnym momencie. Jak dobrze wiesz.
Michael westchnął.
– No cóż, w takim razie rób, jak chcesz. Ale najpierw trzeba dokonać wyceny wartości. Rozumiesz, jesteśmy na minusie.
– Jeszcze się przekonamy. – Powiedziała to zupełnie rzeczowo, bez groźby w głosie. – Jutro wyślę ci formalny wniosek mejlem.
Tak, mogła go zmusić do wykupu akcji. Wymóc dostarczenie stu tysięcy dolarów bądź innej kwoty stanowiącej równowartość jej udziałów w firmie. Być może Tannerowi udałoby się zdobyć te pieniądze, ale byłoby to bardzo nieprzyjemne. Musiałby zacząć wyprzedawać sprzęt.
– Sarah, mogę cię przeprosić?
– Za co?
Pomyślał: Za cokolwiek zechcesz. Daj mi po prostu listę przewin. Powiedział:
– Za tę wielką kłótnię między nami. Zachowałem się jak palant.
– Przecież nawet się nie kłóciłeś.
– O czym ty mówisz?
– Ty się nie kłócisz. Wszystko u ciebie przebiega… – wyciągnęła rękę z dłonią skierowaną w dół, na płask, i narysowała idealnie równą linię – spokojnie. Nigdy się nie unosisz. Nie wkurzasz.
– Bardzo często się wkurzam i dobrze o tym wiesz.
– Tylko o tym mówisz, że się wkurzyłeś. Inaczej tego nie widać.
– Bo nie rzucam ciężkimi przedmiotami ani nie krzyczę wniebogłosy jak jakiś wariat? Wierz mi, jestem na przykład wściekły na… na tę sprawę z Four Seasons.
– Wiesz, jaki jesteś, Tanner? Jak te gigantyczne kamienne głowy, te posągi na Wyspie Wielkanocnej. A może to Wyspa Bożego Narodzenia? Pamiętasz, ogromne, pozbawione wyrazu, beznamiętne głowy z kamienia. To ty.
Uśmiechnął się. Pozwól, niech kule śmigają i przelatują obok. Nie próbuj ich łapać rękami.
Gdzieś w pamięci Tannera zachował się obraz kłótni rodziców, jednej z wielu, która zbudziła go w środku nocy, sprawiając, że miał chęć zwymiotować. Kucał wtedy na schodach, na stopniu, z którego widać było kuchnię, a sam pozostawał niezauważony. Ojciec wrzeszczał: „Niech cię szlag! Niech cię jasny szlag trafi!”. Właśnie ten krzyk go obudził.
Ojciec potrafił budzić grozę, zwłaszcza gdy jego twarz stawała się ciemnoczerwona. Tanner zobaczył, jak podnosi ceramiczną dynię, którą Michael wykonał na zajęciach plastycznych w szkole, i ciska nią w matkę, która krzyknęła, robiąc unik. Dynia chybiła o cal i rozbiła się o ścianę, eksplodując na sto poszarpanych kawałków. Oczywiście na widok zniszczonej dyni chłopca ogarnęła złość, a jednocześnie czuł, że w jego wnętrzu także coś pękło i się rozpadło, coś znacznie większego i ważniejszego: ufność, którą dziecko żywi do rodziców i dorosłych, osób racjonalnych. Tanner nigdy nie zapomniał wyrazu twarzy swojej matki. To nie był gniew ani żal. To był strach.
– Posłuchaj – powiedział spokojnie. – Wspominałaś wcześniej o wizycie w poradni małżeńskiej… Myślę, że to dobry pomysł. Dajmy mu szansę.
– Kto twierdzi, że jestem tym nadal zainteresowana?
– Och.
– Żartowałam, Tanner. Przecież ciebie nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi.
Sarah upiła łyk herbaty.
– Założę się, że twoi kumple biorą nasze spotkanie za dobrą monetę. Zwłaszcza Lanny i Carl.
– Nieszczęścia chodzą parami, jak mi się wydaje.
– Robicie sobie z tego jaja, żartujecie, jaką to masz żonę megierę, co?
– Absolutnie nie – zaprzeczył Tanner. – Oni wszyscy cię uwielbiają.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się żałośnie.
– Sarah, kotku, tęsknię za tobą. Dom bez ciebie jest pusty, a ja samotny.
– Ty? Samotny? Nie stosuj tej metody na mnie. Boże, ty masz więcej przyjaciół niż… Pamiętam, jak szłam z tobą przez uczelniany dziedziniec, kiedy byliśmy studentami na licencjacie. Jakbym kroczyła po wodzie. Co dziesięć kroków ktoś cię zaczepiał, zagadywał, chciał się przywitać. I tak non stop. Ty znałeś wszystkich. Nie wiem, jakim cudem docierałeś na zajęcia punktualnie. Byłeś niczym chodzący Facebook.
– Kiedy ty się uczyłaś, ja imprezowałem – odrzekł Tanner z uśmiechem. – Przyznaję się.
– A nasz ślub… Pamiętasz, że twoja pierwotna lista gości liczyła jakieś pięćset nazwisk? Kazałam ci zredukować ją do tylu osób, ile było na mojej liście, i miałam z tego powodu wyrzuty sumienia. Bo ostatecznie zaprosiłeś co dziesiątego człowieka, którego chciałeś zaprosić. Jesteś, że tak powiem, najmniej samotną osobą na świecie.
Tanner wzruszył ramionami.
– Uważam, że większość ludzi jest interesująca, kiedy się już ich pozna.
– Tak łatwo się z tobą przyjaźnić – stwierdziła Sarah. – Może powinniśmy na tym poprzestać.
– Na czym?
– Na przyjaźni. Jeszcze herbaty?
Tanner nie potrafił się powstrzymać od myślenia o Pudełku. Tym, które zawierało menu nieistniejącej restauracji Tanner Q.
Wróciwszy z pracy, ojciec zawsze wypijał kilka szklaneczek whisky; po trzeciej był już nieźle wstawiony. Michael wiedział, że wtedy lepiej było trzymać się od niego z daleka. Nie dlatego, że stawał się agresywny – zwykle nie – ale cała ta sytuacja zawstydzała chłopca. Takiego oblicza swojego ojca wolałby nigdy nie oglądać. Któreś dnia zawędrował do salonu, gdzie tata siedział przed telewizorem na rozkładanym fotelu ze szklaneczką szkockiej w specjalnym uchwycie, oglądając mecz Soksów. Michael zapytał go o Pudełko.
– To nic takiego – odparł ojciec. – To był tylko pomysł.
– Ale dlaczego nic z niego nie wyszło?
Fred Tanner rzucił synowi rozmyte, nieuważne spojrzenie znad krawędzi szklaneczki z lodem.
– Bo co?
– No po prostu dlaczego?
Ojciec wykrzywił usta w dziwnym, gorzkim uśmiechu.
– Przez ciebie.
– To znaczy? – zapytał Mike zaniepokojony i zbity z tropu.
Twarz ojca zachmurzyła się nagle, stała nieprzenikniona.
– Żartowałem – powiedział wreszcie, lecz zupełnie nie sprawiał takiego wrażenia. W każdym razie rozmowa była skończona. Ojciec odwrócił się do telewizora, powracając do meczu Red Soksów.
– Co ja takiego zrobiłem? – zapytał chłopiec. Nie usłyszał odpowiedzi.