Читать книгу Zamiana - Joseph Finder - Страница 6
2
ОглавлениеDziecko właśnie zasnęło, przytulone do sutka matki.
Will Abbott powoli oderwał małego Travisa od piersi Jen i ostrożnie, delikatnie – jakby transportował odbezpieczony ręczny granat – zaniósł go przez ciemny pokój do łóżeczka. Mógł wybuchnąć w każdej chwili.
Sześciotygodniowy Travis prawie nie sypiał. Może czasami po kilka godzin, nigdy dłużej. A kiedy nie spał, jego rodzice również nie mogli paść w objęcia Morfeusza.
Dziecko zostało właśnie nakarmione, po raz ostatni tego dnia, a przynajmniej do chwili, gdy o drugiej w nocy obudzi się głodne, desperacko domagając się jedzenia. Jednak w tej chwili wyglądało niczym mały aniołek unoszący się na obłokach; tylko od czasu do czasu cicho pojękiwało przez sen. Obudzi się o drugiej albo trzeciej nad ranem, żarłoczne, ryczące i niedające się ukoić.
To zawsze Jen wstawała, aby nakarmić synka, ponieważ chciał tylko ją, nie Willa. A poza tym Will musiał iść rano do pracy. W takich momentach przewracał się więc na drugi bok, chował głowę pod poduszkę i ponownie zasypiał, podczas gdy Jen uspokajała malca. Potworna niesprawiedliwość. Will, który był zatrudniony na Kapitolu jako szef personelu pani senator, miał o wiele łatwiejsze zadanie. Ale to właśnie dzięki jego pracy stać ich było na czynsz za mieszkanie w Stanton Park.
Od czasu przyjścia na świat dziecka Abbott był nieustannie zmęczony i złakniony snu. Wykorzystał miesięczny urlop tacierzyński – chociaż większość szefów personelu nie decydowała się na to – podczas którego starał się zajmować małym możliwie najintensywniej, aby Jen zdołała co nieco odespać. Ale Travis zawsze wolał mamę. Will próbował sadzać go w foteliku samochodowym i wozić, niestety, bez rezultatów. Dziecko ciągle płakało.
Matka Jen podejrzewała u Travisa kolkę, ale pediatra poinformował ich, że jest to stare pojęcie, używane wobec dzieci niespokojnych, którym nie dolega nic widocznego gołym okiem. Małego zapewne bolał brzuszek, choć i co do tego nie można było mieć pewności. Po prostu zwykłe, marudne niemowlę, często bardzo głodne, a przy tym nietolerujące butelki, dlatego rodzice nie mogli mu zapewnić więcej pokarmu.
Dziecięcy pokój wypełniał biały szum z generatora umiejscowionego w rogu, tuż obok łóżeczka. To Jen wpadła na ten pomysł. Uznała, że maszyna zagłuszy hałas dobiegający z ulicy.
Wszystko, byle tylko mały spał trochę więcej.
Will wrócił do łóżka, unikając skrzypiących klepek parkietu. Już miał się położyć, gdy nagle zadzwonił jego blackberry. Telefon służbowy. Trzymał go na nocnym stoliku, zawsze w ładowarce, ponieważ po dwudziestej pierwszej odzywał się bardzo rzadko. A jeśli już, to dzwoniła tylko szefowa, co znaczyło, że sprawa jest naprawdę ważna.
Już po pierwszym sygnale – Will zapomniał przełączyć komórkę na wibracje – Travis się obudził i zaczął głośno płakać. Na wyświetlaczu ukazał się numer pani senator. Rzecz musiała nie cierpieć zwłoki. W przeciwnym razie przyszedłby tylko esemes.
– Witam, Susan – powiedział Abbott.
– Will, słuchaj, dałam ciała.
Zły znak. Szefowa nigdy nie pozwalała sobie na samokrytykę, nie była skora do obwiniania samej siebie. Miała ogromne ego i wykazywała denerwującą, niezmąconą pewność siebie.
– Tak? – odezwał się tonem znamionującym przejście w tryb „Ja to wszystko potrafię naprawić”.
– Pomyliłam laptopy.
– Chyba nie…
– Na lotnisku. Wzięłam komputer kogoś innego. Podczas kontroli bezpieczeństwa. A ten ktoś ma mój.
– Okej. Leciała pani liniami American, tak? Zadzwonię do działu rzeczy zgubionych i znalezionych na lotnisku National. Pewnie zamiana została już zgłoszona i ta osoba odniosła…
– To się stało w Los Angeles.
Dziecko już wyło na dobre, więc Will wyszedł do przedpokoju, zasłaniając ręką wolne ucho.
– Nie ma problemu, w takim razie zadzwonię…
– Czy ty śpisz? Masz chyba zaćmienie umysłu. Kontrola bezpieczeństwa na lotnisku w Los Angeles, Will. To znaczy, że mój komputer mogła wziąć jedna z miliona osób lecących jednym z tysięcy samolotów. Tysięcy. Poza tym – westchnęła ciężko – poza tym cholernie dobrze wiesz, że nie możemy zgłosić tego na policję.
Przez krótką chwilę Abbott nie bardzo rozumiał, o czym szefowa mówi, aż wreszcie do niego dotarło.
– Rany.– Poczuł lodowate macki zaciskające się na żołądku. – O Boże. Ale… ale jest chyba chroniony hasłem, prawda? To znaczy, że nikt nieuprawniony się tam nie dostanie. Tak?
Nastąpiła długa cisza. Gdzieś w tle Will słyszał odległy pogłos komunikatu wydobywającego się z lotniskowych głośników. Już miał powtórzyć pytanie, ale kobieta odpowiedziała ponuro:
– Tak, jest zabezpieczony hasłem.
– Świetnie. Czyli nie musimy się tym martwić. – Lodowate macki zaczęły ustępować. W telefonie dał się słyszeć głośniejszy szum, jakby rozmowy, która zbliżała się do szefowej.
– Owszem, musimy – zaprzeczyła Susan. – Trzeba zakładać najgorsze. Dopóki ten komputer gdzieś tam jest.
– Cóż, być może ten, kto go wziął, zdał sobie już sprawę, że nie należy do niego, i dostarczył go do działu rzeczy zgubionych/znalezionych na lotnisku w Los Angeles.
– Może – rzuciła szefowa bez przekonania. – Jak szybko przyjdziesz jutro do pracy?
– A jak szybko mam być?
Mały Travis wydał z siebie rozdzierający wrzask, od którego przewracało się w żołądku i pękały bębenki. Will spojrzał na zegarek. Dziesięć po dziesiątej. Uspokojenie dziecka zajmie jakieś trzydzieści minut, a wiedział, że to jego obowiązek, nie Jen. Jeśli będzie mieć szczęście, zdoła przespać trzy i pół godziny, nim nadejdzie nieuniknione: pobudka o drugiej nad ranem, a potem następne dwie–trzy niespokojne godziny. Pięć, może sześć godzin przerywanego snu, obliczał, nim nastanie długi i prawdopodobnie wyczerpujący dzień.
– Will, skończyłeś gadać przez telefon? – zawołała Jen. W jej głosie słychać było napięcie i irytację. Czyli należało zmienić pieluchę.
– Do jutra – rzucił do słuchawki, a potem wcisnął czerwoną ikonkę, przerywając połączenie. – Tak, już lecę.