Читать книгу Zamiana - Joseph Finder - Страница 5

1

Оглавление

Kolejka do kontroli bezpieczeństwa wiła się bez końca, tworząc zygzaki wzięte w ramy rozciągliwych barierek lotniskowych i ich słupków. Labirynt dla szczurów.

Michael Tanner bardzo się spieszył, ale port lotniczy LAX nie chciał w tym względzie współpracować. Biznesmen korzystał zwykle z usługi zwanej „kontrolą przedwstępną agencji TSA”, a także z programu Global Entry, umożliwiającego zdecydowanie szybszą odprawę, oraz z wszelkich innych tego typu ułatwień, byle tylko ominąć dokuczliwe kolejki na lotnisku. Ale nie wiedzieć czemu, jego karta pokładowa wydrukowała się bez słowa „kontrola przedwstępna”. Wyglądało to złowieszczo.

Może był to zwykły przypadek, a może tylko brak personelu – w sumie nigdy tego nie wyjaśniono. Za chwilę pasażerowie mieli wchodzić na pokład samolotu Tannera, a on wciąż tkwił na samym końcu pełzającej wolno kolejki znękanych podróżnych, którzy ciągnęli za sobą torby na kółkach albo nieśli plecaki.

– Zdejmować buty, paski, marynarki, kurtki, proszę wyjmować laptopy z toreb – skandowała agentka lotniskowej służby bezpieczeństwa TSA, duża czarna kobieta, stojąca na przedzie kolejki. – Żadnych płynów. Zdejmować buty, paski…

Tanner nieustannie podróżował w sprawach służbowych i radził sobie z tym całkiem nieźle. Zwykle omijał kolejki niczym wędrowny ninja. A tym razem? Zdejmować buty! I pasek! Zdał sobie sprawę, że dawno tego nie robił; po prostu wyszedł z wprawy. Kiedy ostatnio doświadczył tej niedogodności? Wyszarpnął pasek ze spodni, zzuł mokasyny, włożył je do szarego plastikowego pojemnika, a potem przesunął go po taśmie. Dalej podreptał boso. Z torby na ramię wyjął laptopa, umieścił go w osobnym szarym pojemniku i obserwował, jak znika w paszczy aparatu rentgenowskiego. Jeszcze marynarka, przypomniał sobie nagle. Zdjął ją i upchnął w następnym pojemniku. Starał się żadną miarą nie opóźniać kolejki.

Zerknął na zegarek. Bez wątpienia zaczęło się już wpuszczanie pasażerów do jego samolotu do Bostonu. Jeśli zdoła szybko włożyć buty, pasek i pozbierać swoje rzeczy, a następnie od razu popędzi na miejsce, być może zdąży przed zamknięciem bramki.

Tanner poklepał się po kieszeniach, znalazł w nich kilka zapomnianych monet, wyjął je, a następnie włożył do plastikowego pojemnika na pasie transmisyjnym – wszystko ku wyraźnej irytacji dobrze ubranej kobiety w średnim wieku, która stała tuż za nim.

Bez problemu przeszedł przez wykrywacz metalu. Drogę miał teraz wolną.

A właściwie miałby, gdyby jeden z pracowników obsługujących aparat rentgenowski nie podniósł nagle należącej do Tannera torby na ramię.

– To pański bagaż? – zapytał mężczyzna.

– Tak – potwierdził Tanner. – Mój. Coś nie tak?

– Proszę wziąć swoje rzeczy i podejść do mnie, o tam.

Cholera. Jakiś przedmiot znajdujący się w torbie musiał wydać się rentgenowi podejrzany. Tannera nie było już stać na kolejne dwie–trzy minuty straty, nie mógł jednak zakwestionować polecenia. Zebrał swoje rzeczy – pasek, laptop, buty, monety, marynarkę i torbę na ramię – i podszedł do agenta TSA, czekającego przy metalowym stole. Ten przesunął wzdłuż krawędzi podejrzanego bagażu jakiś podłużnym przedmiotem podobnym do czarodziejskiej różdżki. Różdżka była połączona z maszyną, na której widniał napis SMITHS DETECTION. Niewątpliwie miała wykrywać śladowe ilości materiałów wybuchowych. Tanner czekał cierpliwie kolejną minutę, tłumiąc w sobie chęć uczynienia jakiejś kąśliwej uwagi. Wreszcie agent powiedział: „W porządku” – i oddał torbę właścicielowi.

Michael rozpiął ją, wsunął do środka swój laptop MacBook Air, zapiął z powrotem, a następnie wsunął pasek w szlufki spodni, jednocześnie wkładając stopy w buty. Z trudem powstrzymywał się od ciągłego patrzenia na zegarek.

Gdy dotarł do właściwej bramki, nikogo z pasażerów już nie było. Zobaczył jedynie dwie osoby z personelu, mężczyznę i kobietę, którzy czekali za kontuarem.

– Lot numer trzysta sześćdziesiąt dziewięć? – zapytała kobieta.

– Zgadza się.

– W porządku, proszę pana, zdążył pan w ostatniej chwili – oświadczyła z taką naganą, jakby przyłapała Tannera na paleniu w ubikacji.

Wreszcie mógł zająć swoje miejsce w samolocie, oprzeć się wygodnie i wypuścić z płuc powietrze.

Udało się, wszystko będzie dobrze. Do Bostonu dotrze około dziewiątej trzydzieści wieczorem, a nazajutrz wróci do pracy.

Ogarnęły go wątpliwości, czy podróż do Los Angeles była warta zachodu. Odbył ważne spotkanie handlowe z kucharzem celebrytą Alessandrem Battaglią, gwiazdą Food Network, zwycięzcą Kuchennych Potyczek i współwłaścicielem sześciu restauracji. Mistrz Battaglia oświadczył, że przywiązuje ogromną wagę do jakości kawy serwowanej w jego zakładach gastronomicznych. W większości restauracji mają to gdzieś, ponieważ najbardziej liczą się dla nich koszty, marże i zyski, nie wyłączając nawet najelegantszych lokali. Tam parzy się zwykłą lurę z najtańszych mieszanek, głównie brazylijskich i kostarykańskich, a klienci owych przybytków, obżarci kolacją, nie zwracają uwagi na smak naparu i nie są świadomi różnicy. Natomiast mistrz Battaglia świetnie wie, jak powinna smakować wyborna kawa.

Tanner przywiózł ze sobą kilka próbek ziaren, tak zwaną kawę jednorodną: kenijską, etiopską i gwatemalską, które poddano osobnemu prażeniu trzy dni wcześniej. Wszystkie świeżo zmielono w młynku marki Baratza, na oczach mistrza kucharskiego, a następnie zaparzono je i podano. Każda smakowała wyraźnie inaczej i każda była znakomita. Tanner – założyciel i prezes firmy Tanner Roast – przybył do Los Angeles osobiście. Postanowił nie wysyłać Karen, swojej dyrektorki do spraw handlowych. Battaglia wydawał się zbyt ważnym klientem.

Alessandro, w zielonych crocsach, stał i czekał, aż kawa ostygnie, wiedząc, że należy jej kosztować dopiero, gdy osiągnie temperaturę pokojową. Jako profesjonalista każdą próbkę przyjmował z głośnym siorbnięciem. Najbardziej odpowiadała mu odmiana kenijska. Tanner zgodził się, że odznacza się ona najżywszym smakiem, najlepszą strukturą i optymalnym wyważeniem.

Największe zainteresowanie Battaglii wywołał jednak koncentrat kawowy o nazwie Tanner Cold Brew, przedmiot dumy Michaela, który sam go wymyślił. Można go było stosować do robienia kawy z lodem, kawy z kija, tej z dodatkiem azotu, a także normalnego napoju na gorąco, tyle że bez typowej goryczki. Produkt ów sprzedawano w beczułkach.

Wiele osób „parzyło” sobie kawę na zimno, ale niewiele umiało to robić właściwie. Dolewanie gorącej wody do mieszanki zupełnie jej nie służyło. I dopiero Tanner zmienił tę procedurę. Opracował od początku do końca nowy, oryginalny proces, w wyniku którego otrzymano czysty, mocny smak kawy, lekko owocowy, czekoladowy, a nawet kwiatowy. W dodatku pozbawiony ciężkości i zapachu palonych ziaren, jak u wszystkich pozostałych „naparów” na zimno. Receptura była o wiele lepsza niż ta od Stumptowna – bez porównania lepsza, szczerze mówiąc.

Battaglia też był nią zainteresowany. Wszystko przebiegało dobrze. Zawarcie umowy wydawało się w zasięgu ręki.

Tylko że kucharz chciał jeszcze trochę porozmawiać ze swoimi wspólnikami, a to w istocie rzeczy oznaczało dalsze wykłócanie się o cenę. W gruncie rzeczy facet nie różnił się od pierwszego lepszego menedżera dowolnej restauracji sieci Applebee’s. Kawy z gatunku Tanner Roast kosztują więcej niż te zwykłe, pijane przez ogół konsumentów, co jest normalne w wypadku artykułów z górnej półki. Mistrz Battaglia zdawał sobie sprawę, że będzie płacić za selekcjonowane indywidualnie, wyprodukowane bez najmniejszej wady i bardzo starannie transportowane ziarna, które następnie wypraży się w małych partiach… i tyle. Kubek kawy z Big Green Chain smakował zwykle spalenizną. Jeśli Tanner Roast można porównać do filmu w technikolorze, tamten płyn wypadał przy nim jak czarno-biała fotografia. Warto więc było wydać trochę więcej na barwny obraz.

Oczywiście łatwo się mówi.

Tanner przespał wcześniej tylko kilka godzin, które musiały wystarczyć mu do funkcjonowania. Czuł się tak wyczerpany i zmęczony, że aby zasnąć, wcale nie potrzebował zażywać zolpidemu.

Kiedy dotarł do swojego domu na South End, oczy miał czerwone, bolała go głowa, był skołowany.

Dom – pięć kondygnacji włącznie z piwnicą – po odejściu Sarah zdawał się rozbrzmiewać tylko echem. Tanner włączył światło w kuchni i stojąc przy wyspie, otworzył laptopa. Wcześniej porobił w nim parę notatek, które teraz zamierzał wysłać do siebie mejlem. Komputer był wyłączony, co go zdziwiło, ponieważ rzadko rezygnował z zasilania. Czyżby zgasił urządzenie w taksówce, jadąc na lotnisko? Możliwe. Pewnie laptop sam się zawiesił, nic strasznego. Tanner wcisnął przycisk startu i po chwili zobaczył zupełnie nieznaną sobie tapetę ekranu: kulę ziemską, nazwisko „S. Robbins” oraz pusty pasek do wpisania hasła.

Przez mniej więcej minutę gapił się w monitor, nim wreszcie zdał sobie sprawę z oczywistości: to nie był jego laptop. Podczas przechodzenia przez kontrolę bezpieczeństwa musiał w pośpiechu złapać identyczny macbook air, tyle że należący do kogoś innego. Do niejakiego S. Robbinsa.

A ów S. Robbins pewnie ma teraz komputera Tannera.

Cudowne, wręcz idealne zakończenie pełnego frustracji dnia.

Laptop otaczał ulotny zapach kobiecych perfum, przyjemna, znajoma woń białych kwiatów; Tanner czuł ją kiedyś. S. Robbins musiała być kobietą.

Zamknął komputer nieco zbyt gwałtownie, wstał i podszedł do barku w salonie, aby nalać sobie szkockiej. Potem, zerkając na zegarek, coś sobie przypomniał. To czwartek, czyli wieczór przy piwku w Albionie z paroma przyjaciółmi. Wcześniej Tanner zamierzał się z tego wymigać, przypuszczając, że po powrocie będzie zbyt zmęczony na imprezowanie.

Czuł się padnięty, owszem, ale jeszcze bardziej pragnął drinka. Wyjął iPhone’a i wcisnął klawisz szybkiego wybierania, pod którym miał zapisanego Lanny’ego Rotha.

Gdy Lanny odebrał, z tła buchnęła głośna muzyka.

– Tanner! Nadal jesteś w Los Angeles? – Z jakiegoś powodu najbliżsi przyjaciele biznesmena, nie wyłączając jego żony, zwracali się doń po nazwisku i jedynie ludzie obcy bądź pracownicy mówili „Michael” albo „Mike”.

– Właśnie wróciłem – odparł. – Domyślam się, że jesteś w Albionie.

– Wpadniesz? Niedawno przyszedłem. Brian już się nawalił, jak próbował poderwać jakąś studentkę, ale noc jeszcze młoda.

– Zajmij mi miejsce – poprosił Tanner.

Nagle coś mu się skojarzyło. Poszedł po macbooka air, aby to sprawdzić. Istotnie, nie mylił się: w obudowę wciśnięty był mały różowy kwadrat, karteczka samoprzylepna. Wcześniej Michael zauważył ją, ale dopiero teraz wyłuskał kartkę z metalowego obramowania i ujrzał na niej mieszaninę liter i cyfr: 342Hart342.

Ciekawe, czy…

Ponownie otworzył laptopa, po czym wpisał wszystkie znaki w pasek hasła. No jasne. Ekran zajaśniał standardową tapetą Apple’a, przedstawiającą górski szczyt.

– Mam cię – powiedział Tanner głośno.

Zamknął komputer i chwycił kluczyki od samochodu.

Zamiana

Подняться наверх