Читать книгу Zamiana - Joseph Finder - Страница 8

4

Оглавление

Słabiutki zapach perfum L’Air du Temps w sekretariacie biura podpowiedział Willowi, że szefowa już dotarła na miejsce.

Bardzo wcześnie.

Normalnie przychodziła do pracy dopiero o dziewiątej albo o wpół do dziesiątej, umożliwiając mu godzinę spokojnej, niczym niezakłóconej pracy za biurkiem i przygotowanie się na resztę dnia. A każdy dzień stanowił batalię, kolejną bitwę w długotrwałej wojennej kampanii. Will zaczynał się do niej sposobić natychmiast po obudzeniu, z kubkiem mocnej, czarnej kawy w ręku. Jak generał w sztabie armijnym.

Wcześniej w swym maleńkim domowym gabinecie przejrzał informacje prasowe i zajawki, które przyszły mejlem z różnych serwisów, pobieżnie zlustrował wiadomości pocztowe (codziennie było ich ponad trzysta, nie licząc spamu – wiedział, bo kiedyś je policzył), zajrzał do „Washington Post”, „The Hill”, do „RealClearPolitics”, „Politico” oraz „Drudge’a”. Zapoznał się też z projektami ustaw, które wkrótce miały być głosowane. Potem rozesłał notki do członków swojego personelu, aby stawili się w jego biurze. Do pracy pojechał o ósmej trzydzieści, gotowy do walki. Dowódca musi zdecydować o przebiegu bitwy, zanim do niej dojdzie. Przeczytał kiedyś to zdanie i zapamiętał je dokładnie. Jeśli nie zdołasz się odpowiednio przygotować, to przygotowujesz się do porażki.

W ciągu dnia działo się zawsze bardzo dużo, co Will potrafił docenić. Lubił swoją pracę, lubił tam być, w tym dorosłym świecie, z dala od wrzasków małego Travisa. Dzisiaj jednak kalendarz zdawał się znacznie bardziej zapchany niż zwykle. Dyrektor do spraw legislacyjnych chciał zwolnić jedną z asystentek, która stale się spóźniała. Ale przecież nie można ot tak sobie wyrzucić pracownika. Politycy nie życzą sobie niezadowolonych byłych członków personelu, którzy – wywaleni na bruk – psioczą na nich, grożą i obmawiają. Dlatego Will musiał się najpierw spotkać w cztery oczy z asystentką, wyjaśnić sytuację, pomóc jej znaleźć nową pracę. Potrzebna była również jego reakcja na niektóre doniesienia prasowe. O godzinie dziesiątej miała się odbyć wideokonferencja z dyrektorem stanowym i jego personelem. Potem lunch połączony ze zbieraniem środków pieniężnych w Bistro Bis.

No i do tego jeszcze zamieszanie z laptopem szefowej, które mogło okazać się sprawą całkiem banalną.

Albo absolutnym koszmarem.


W pewnym sensie to, że Will był szefem personelu prominentnej pani senator, należałoby uznać za dziwne. Oprócz tej najważniejszej relacji służbowej łączącej go z szefową Abbott nie miał już nad sobą nikogo, pod sobą zaś – czterdziestu pięciu ludzi, licząc także osoby w biurze terenowym w Chicago. Wszyscy mu podlegali. Musiał sobie radzić z całą gamą zróżnicowanych osobowości, chociaż sam zawsze należał do mężczyzn, którzy nie pasowali do żadnego środowiska.

Kiedyś był po prostu nieprzystosowanym kujonem, nerdem z hipsterskiego college’u. Studiował na Uniwersytecie Miami w Ohio – nie w tym Miami na Florydzie. Miał już serdecznie dość tłumaczenia wszystkim wokół, że poszedł tam ze względu na świetny poziom nauk politycznych. W sobotnie wieczory, kiedy inni lecieli na lodowisko Goggin Ice Center, aby obejrzeć mecz hokejowej drużyny RedHawks, albo popijali z puszek piwo Natty Light podczas jakiejś studenckiej imprezy na przedmieściach, on uczył się w bibliotece King Library. Lunche i kolacje jadał w Harris Dining Hall, najczęściej samotnie, natomiast wszyscy pozostali tłoczyli się przy stolikach i hałaśliwie rozmawiali, śmiejąc się, wygłupiając i świetnie bawiąc. Tak naprawdę Will był dla nich zwykłym kujonem.

Gdy Will skończył czternaście lat, zmarł mu ojciec, a matka – recepcjonistka w gabinecie stomatologicznym – nie zarabiała zbyt wiele. Po śmierci męża sprzedała dom, co jednak nie wystarczyło na pokrycie potrzeb finansowych. Dlatego podczas studiów Will imał się wszelkich robót: pracował w uczelnianym dziale rekrutacji, za pieniądze pisywał kolegom prace semestralne.

Będąc jeszcze na pierwszym roku, w przypływie szaleństwa wystartował w wyborach na skarbnika, lecz został zdecydowanie pokonany przez jakiegoś tępego palanta, uczelnianego sportowca. Przykre, publiczne upokorzenie. Po ogłoszeniu wyników głosowania Will poszedł do swojego jednoosobowego pokoju w akademiku i zamknął się na cztery spusty, ignorując dobijających się do drzwi kolegów z roku.

Upokorzenie było bardzo bolesne, jednak z czasem doszedł do wniosku, że przyniosło mu pewną korzyść. Kochał politykę, lecz tamtego wieczoru zrozumiał, że niektórzy ludzie zupełnie nie nadają się do kandydowania. Jedni ustawiają się do zdjęć w świetle reflektorów, a inni stoją z boku, niewidoczni. Tacy jak on. Żył polityką, był od niej uzależniony, aczkolwiek jego rola polegała na doradzaniu komuś mniej skomplikowanemu, głupszemu i bardziej popularnemu niż on, aby wystartował i wygrał wybory. I ci charyzmatyczni, lubiani i atrakcyjni, obdarzeni darem okazywania wylewnej serdeczności i towarzyskim usposobieniem, którego Willowi tak bardzo brakowało, zaczynali zdawać sobie sprawę, że mógłby być dla nich użyteczny.

W college’u Will otrzymał od kolegów ksywkę, lecz nie taką, jaką wybrałby sobie sam. Jeden ze studentów pierwszego roku, typowy nienawistnik, zauważywszy lekko kołyszący się krok Abbotta, zaczął wołać na niego Pingwin. Na przykład: „Gdzie jest Pingwin?” albo „Dajmy to Pingwinowi do załatwienia”. Will przede wszystkim chciał, by go lubiano, a jedyne, co mógł osiągnąć, to pozycja człowieka, wobec którego należało być miłym.

Nigdy nikogo nie namawiał do udziału w polityce; dobrze wiedział, że byłby to błąd. Na trzecim roku studiów, jesienią, jeden z popularnych facetów mieszkających na tym samym piętrze akademika w Dorsey co Will postanowił wystartować w wyborach na przewodniczącego samorządu studentów. Miał stanąć w szranki z innym lubianym młodzieńcem. Wówczas Will podszedł do niego i zaproponował swoje usługi „poprowadzenia” kampanii. Ów chłopak, niejaki Peter Green, w pierwszej chwili uznał, że Will sobie żartuje, ale potem sprawę przemyślał i wyraził zgodę. Peter wybory wygrał, a przemawiając jako zwycięzca – w istocie był to chaotyczny, improwizowany bełkot na haju – oświadczył: „Hej, Pingwin, jestem twoim wielkim dłużnikiem. Znaczy – Will”. Peter po prostu się przejęzyczył, tłumaczył sobie Abbott, udając, że śmieje się wraz z resztą audytorium.

Na ostatnim roku studiów Will został przewodniczącym klubu dyskusyjnego pod nazwą Towarzystwo Technik Śledczych, ponieważ nikt inny nie chciał się podjąć tej ciężkiej pracy, właściwie harówki. Fakt ten umieścił w swoim CV, aplikując o staż na Kapitolu. Dołączył również listę dziekańską, czyli oceny z wszystkich ośmiu semestrów.


Abbott delikatnie zapukał w otwarte drzwi gabinetu szefowej. Senator Susan Robbins siedziała za drewnianym biurkiem ze szklanym blatem, rozmawiając przez telefon. Podniosła palec wskazujący, obrzuciła Willa pustym wzrokiem i powiedziała:

– Tak, Chuck. Da się zrobić. Załatwione.

Will czekał w progu. Robbins była imponującą kobietą o kasztanowych włosach i kobaltowoniebieskich oczach. Jako dwudziesto-, trzydziestolatka musiała zwalać z nóg. Nawet w wieku sześćdziesięciu dwóch lat wciąż wyglądała pięknie.

Miała na sobie modry żakiet, który wkładała, będąc w nastroju bojowym. Z reguły nosiła kostiumy bądź spódnice barwy perłowej. Turkus oznaczał, że senator wybrała postawę koncyliacyjną, natomiast kolor szmaragdowy przeznaczony był na posiedzenia o dużej oglądalności, przed kamerami telewizyjnymi. Na zajęcia wieczorne i zbiórki pieniędzy rezerwowała barwy rubinowe. Will był prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która wiedziała, co oznacza dany kolor ubioru Susan Robbins. I chyba jedyną, którą to obchodziło.

Senator bawiła się zwiniętym przewodem telefonicznym, owijając go wokół palca niczym małe lasso.

– Rozumiem – powiedziała. – Hm, hm. Pa.

Odłożyła słuchawkę.

– Wejdź – poleciła.

Abbott wszedł do gabinetu i usiadł na krześle obok biurka. Szefową i jego dzieliła różnica dwudziestu pięciu lat, dlatego czasami czuł się jak jeden z jej synów: dobry syn. Ze starszym potomkiem miała napięte relacje, natomiast z młodszym – praktycznie żadne. Will zastanawiał się, jak to jest mieć taką matkę jak Susan Robbins. Z pewnością niełatwo. Jako szefowa potrafiła, no cóż, dać się we znaki, ale mimo to odczuwał gorące pragnienie jej chronienia, niezachwianą lojalność, gęstą i lepką niczym żywica epoksydowa.

– Jest jakiś sprytny sposób, żeby odnaleźć mojego laptopa? – spytała. – To znaczy przez internet?

Abbott przypuszczał, że szefowa miała na myśli oprogramowanie w rodzaju Find My Mac, instalowane w niektórych komputerach tej marki, które pozwalało skorzystać z usług iCloud w celu zlokalizowania zgubionego bądź ukradzionego sprzętu, także iPhone’a. Z umiarkowanym zdziwieniem przyjął, że senator słyszała o czymś takim. Niestety, ich informatyk dezaktywował program na macbooku należącym do Susan, zresztą na jej usilne żądanie, ze względów bezpieczeństwa.

– Teoretycznie tak, ale przecież laptop jest wyłączony.

– Więc nie ma możliwości namierzyć go w sieci?

– Nie ma. Jedyne, co możemy zrobić, to skontaktować się z osobą, która wzięła pani komputer, i doprowadzić do wymiany.

– Ale ja nie mam pojęcia, do kogo ten sprzęt należy. – Wskazała na płaski, połyskujący, srebrny prostokąt, który leżał przed nią na biurku. – Jest zabezpieczony hasłem. Jak się dowiemy, kto jest jego właścicielem?

Will wyciągnął rękę po laptopa. Szefowa podniosła komputer i mu go podała.

– Zajmę się tym – powiedział.

– Chyba nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. – I spokojniejszym głosem dodała: – Jeśli ktoś się dowie… To może zostać uznane za poważne przestępstwo. Właściwie żadne tam „uznane”. To jest poważne przestępstwo.

Will poczuł mdłości.

– Przecież nikt nie postawi pani zarzutów.

– Nie bądź taki pewny. W dzisiejszych czasach, w tej atmosferze, to byłby z pewnością koniec mojej kariery. Musi być jakiś sposób, żeby się do niego włamać i ustalić, do kogo należy, prawda?

Will uniósł rękę jak policjant drogówki.

– Proszę się o to nie martwić – powiedział. – Sprawa już jest załatwiona.

Zamiana

Подняться наверх