Читать книгу Piketty i co dalej? - Группа авторов - Страница 21
Część I
Odbiór
Rozdział 2
Thomas Piketty ma rację
ОглавлениеRobert M. Solow
Od lat 70. XX wieku dochodzi do pogłębiania się nierówności dochodowych w Stanach Zjednoczonych i innych krajach. Najbardziej uderzającym aspektem tego zjawiska jest poszerzająca się przepaść między bogatymi a resztą. Złowieszczy antydemokratyczny trend trafił wreszcie do świadomości publicznej i do retoryki politycznej. Racjonalna i skuteczna polityka mająca na celu rozwiązanie tego problemu – jeśli taka w ogóle ma powstać – będzie musiała wynikać z poznania i zrozumienia przyczyn występowania wzrostu nierówności. W dotychczasowych rozważaniach na ten temat wskazywano wiele możliwych czynników: erozję pensji minimalnej w ujęciu realnym; osłabienie pozycji związków zawodowych i zbiorowej siły przetargowej klasy pracującej; globalizację i nasiloną konkurencję ze strony taniej siły roboczej z ubogich krajów; zmiany technologiczne i zmiany popytu, które wyeliminowały pracowników średniego szczebla i doprowadziły do polaryzacji rynku pracy, na którym na szczycie znajdują się ludzie wykształceni i dysponujący szerokimi kompetencjami, a na dole masy ludzi słabo wykształconych i bez szczególnych umiejętności.
Wydaje się, że każdy z tych czynników może w jakimś stopniu faktycznie wywoływać zjawisko powiększania nierówności, ale nawet ujęte wszystkie razem nie kreślą satysfakcjonującego obrazu. Można w nich wskazać co najmniej dwa braki. Po pierwsze, w żaden sposób nie wyjaśniają najbardziej dramatycznego aspektu tego zjawiska, a mianowicie nieustannego oddalania się ludzi osiągających najwyższe dochody – powszechnie znanego „1 procenta” – od reszty społeczeństwa. Po drugie, sprawiają wrażenie trochę przygodnych, przypadkowych. Można by oczekiwać, że trend obserwowany od czterdziestu lat w rozwiniętych gospodarkach Stanów Zjednoczonych, Europy i Japonii będzie opierał się na jakichś głębszych siłach związanych z nowoczesnym kapitalizmem przemysłowym. W takich oto okolicznościach na scenie pojawia się Thomas Piketty, czterdziestodwuletni francuski ekonomista, który wypełnia kilka luk i formułuje jeszcze parę dodatkowych tez. Miałem swego czasu przyjaciela, znanego algebraistę, który w ramach pochwały chętnie sięgał po przymiotnik „poważny”. „Z jest poważnym matematykiem – zwykł mawiać albo – O proszę, to jest poważny obraz”. Cóż, to jest poważna książka.
To również książka długa: 577 gęsto zadrukowanych stron i do tego 77 stron przypisów. (Na redaktorów, którzy postanowili zamieścić przypisy na końcu książki, gdzie czytelnik taki jak ja większości z nich nie przeczyta, zamiast na dole strony, gdzie powinny się znaleźć, zsyłam niniejszym swędzącą ospę). Do książki dołączono również obszerny „dodatek techniczny” dostępny w sieci, w którym znalazły się tabele z danymi, dowody matematyczne, odwołania do dodatkowej literatury oraz odnośniki do notatek z (najwyraźniej znakomitej) serii wykładów, które Piketty prowadzi w Paryżu. Angielski przekład autorstwa Arthura Goldhammera czyta się bardzo dobrze.
Strategia Piketty’ego zakłada rozpoczęcie lektury od panoramicznego zapoznania się z danymi w czasie i przestrzeni, to ma być swego rodzaju punkt wyjścia. On i grupa jego współpracowników – zwłaszcza Emmanuel Saez, kolejny młody ekonomista francuski, profesor w Berkeley, a także Anthony B. Atkinson z Oksfordu, pionier i szara eminencja badań nad nierównościami czasów nowoczesnych – podjęli się pracochłonnego zadania budowy olbrzymiej bazy danych, która jest cały czas rozbudowywana i dopracowywana. Stanowi ona empiryczny fundament argumentacji Piketty’ego.
Wszystko zaczyna się od przedstawienia całkowitego kapitału – prywatnego i publicznego – na osi czasu dla Francji, Zjednoczonego Królestwa i Stanów Zjednoczonych. Dane sięgają tak daleko, jak tylko udało się sięgnąć, i są przedstawiane aż do teraźniejszości. W bazie pojawiają się też Niemcy, Japonia, Szwecja oraz okazjonalnie inne kraje, jeśli tylko udało się pozyskać satysfakcjonujące dane statystyczne. Jeśli ktoś zastanawia się, dlaczego książka traktująca o nierównościach rozpoczyna się od pomiarów kapitału w ujęciu całkowitym, zaraz zrozumie, o co w tym chodzi.
Porównania danych z długich okresów i różnych obszarów stanowią esencję tych rozważań, pojawia się jednak problem ze znalezieniem porównywalnych jednostek, w których można by zmierzyć na przykład całkowity kapitał we Francji w 1850 roku oraz w Stanach Zjednoczonych w 1950 roku. Piketty rozwiązuje ten problem, dzieląc kapitał wyrażony w lokalnej walucie obowiązującej w danym okresie przez dochód narodowy również wyrażony w obowiązującej walucie w danym okresie. W ten oto sposób współczynnik kapitału do dochodu zostaje ujęty w „latach”. Wspomniane powyżej porównanie pozwala nam stwierdzić, że we Francji w 1850 roku całkowity kapitał wynosił około siedmiu lat dochodu narodowego, natomiast całkowity kapitał w Stanach Zjednoczonych w 1950 roku był równy około czterem latom dochodu narodowego. Przedstawienie całkowitego bogactwa czy też kapitału danego kraju w stosunku do jego dochodu narodowego okazuje się fundamentem całego dalszego wywodu. W ekonomii odwołania do współczynnika kapitału do produkcji ogółem lub współczynnika kapitału do dochodu są na porządku dziennym. Czas przywyknąć.
Pojawia się tutaj mała niejednoznaczność. Piketty zamiennie posługuje się określeniami „bogactwo” i „kapitał”. Wiemy, w jaki sposób oblicza się stan posiadania człowieka lub instytucji: sumuje się wartość wszystkich jego aktywów, a następnie odejmuje się od niej sumę całego zadłużenia (przyjmuje się wartości rynkowe aktywów, a gdy cen rynkowych nie da się ustalić, bierze się pod uwagę jakieś wartości przybliżone). W ten sposób oblicza się majątek netto danej osoby lub podmiotu, czyli inaczej ich „bogactwo”. Przynajmniej po angielsku ta sama wartość jest często nazywana kapitałem danej osoby lub instytucji. Warto jednak pamiętać, że kapitał ma również inne znaczenie: słowo to może być również rozumiane jako czynnik produkcji, element niezbędny w procesie wytwarzania, przybierający postać fabryk, maszyn, komputerów, budynków biurowych czy domów (domy produkują „usługi mieszkalne”). To znaczenie odbiega od znaczenia kapitału rozumianego jako majątek. Można podać przykłady aktywów posiadających konkretną wartość, ale niczego nieprodukujących, takie jak dzieła sztuki, zasoby metali szlachetnych i tak dalej (obrazy wiszące w salonie można postrzegać w kategoriach dóbr produkujących „usługi estetyczne”, ale co do zasady nie wlicza się ich do rachunku dochodu narodowego). Co jednak ważniejsze, wartości rynkowe akcji, czyli finansowego odpowiednika kapitału produkcyjnego przedsiębiorstw, podlegają silnym fluktuacjom – silniejszym niż wahania dochodu narodowego. W okresie recesji współczynnik kapitału do dochodu może znacząco spaść, choć sam kapitał produktywny, w szczególności jego przyszły potencjał w zakresie generowania dochodów, mógł się zmienić w bardzo niewielkim stopniu lub wręcz wcale. O ile jednak będziemy się trzymać długookresowych trendów, co Piketty robi, te utrudnienia można spokojnie zignorować.
Z podanych przez niego danych wynika pewien określony schemat. W latach 1700–1910 we Francji i Wielkiej Brytanii kapitał utrzymywał się na dość stabilnym poziomie siedmiokrotności dochodu narodowego, a następnie jego wartość istotnie spadła w okresie 1910–1950. Przypuszczalnie wynikało to z wojen i spowolnienia gospodarczego. W wielkiej Brytanii współczynnik kapitału do dochodu narodowego osiągnął wartość 2,5, a we Francji nieco poniżej 3. Następnie w obu krajach wartość tego współczynnika zaczęła rosnąć, by w 2010 roku osiągnąć we Francji wartość ponad 5, a w Wielkiej Brytanii nieco poniżej 6. W stanach Zjednoczonych wyglądało to trochę inaczej: w 1770 roku wartość współczynnika wynosiła nieco ponad 3, w 1910 roku ponad 5, w 1920 lekko spadła, wróciła do poziomu 5–5,5 w 1930, spadła poniżej 4 w roku 1950, a w 2010 roku wróciła do poziomu 4,5.
Wartość współczynnika kapitału do dochodu narodowego w Stanach Zjednoczonych zawsze była niższa niż w Europie. Było to spowodowane przede wszystkim faktem, że na wielkich otwartych przestrzeniach Ameryki Północnej ziemia znacznie wolniej zyskiwała na wartości. Było jej tam oczywiście znacznie więcej, tyle że była tania. W wieku XX i później niższa wartość tego współczynnika wynika już prawdopodobnie z czegoś innego, a mianowicie z większej produktywności: ta sama ilość kapitału pozwalała uzyskać większą produkcję w USA niż w Europie. Nikogo nie powinno dziwić, że dwie wojny światowe były w USA znacznie mniej szkodliwe dla kapitału niż w Wielkiej Brytanii czy Francji. Z punktu widzenia argumentacji Piketty’ego największe znaczenie ma jednak fakt, że we wszystkich trzech krajach – a także gdzie indziej – po 1950 roku współczynnik kapitału do dochodu narodowego zaczął rosnąć i wrócił niemal do poziomu odnotowanego w XIX wieku. Piketty prognozuje, że ta tendencja wzrostowa utrzyma się również w bieżącym stuleciu oraz że będzie to miało doniosłe skutki, które omówimy w dalszej części rozdziału.
* * *
Piketty przewiduje wręcz – niczego nie obiecując, ale też się nie oszukując – że globalny współczynnik kapitału do dochodu wzrośnie z 4,5 w 2010 roku do ponad 6,5 na koniec obecnego stulecia. Spowodowałoby to, że cały świat znajdzie się w sytuacji porównywalnej do tej, w której w XIX wieku znajdowała się garstka najbogatszych państw. Skąd bierze się ta prognoza? Albo zadajmy to pytanie inaczej, szerzej: jakie czynniki decydują o kształtowaniu się współczynnika kapitału do dochodu w długim okresie? Ekonomiści zastanawiają się nad tym już od jakichś 75 lat. Doszli do jednej standardowej odpowiedzi, którą Piketty przyjmuje jako długoterminowe ekonomiczne „prawo”. Już wyjaśniam, na czym to wszystko mniej więcej polega.
Wyobraźmy sobie gospodarkę, której dochód narodowy wynosi 100, rośnie w tempie 2 procent rocznie (pewnie raz szybciej, raz wolniej, ale to pomijamy). Załóżmy, że gospodarka ta regularnie oszczędza i inwestuje 10 procent dochodu narodowego (czyli o tyle rośnie jej kapitał). Innymi słowy w roku, w którym dochód narodowy w tej gospodarce wyniesie 100, gospodarka ta powiększa swój kapitał o 10. Chcemy się dowiedzieć, czy współczynnik kapitału do dochodu może utrzymać się w kolejnym roku na tym samym poziomie, czyli czy może być stabilny w długim okresie. Aby warunek ten został spełniony, wartość znajdująca się w liczniku współczynnika kapitału do dochodu narodowego musi rosnąć w tym samym tempie 2 procent rocznie co wartość w mianowniku. Stwierdziliśmy już, że wartość ta rośnie o 10 rocznie. Gdyby wartość ta miała stanowić 2 procent kapitału, rzeczony kapitał musiałby wynosić ni mniej, ni więcej tylko 500. Tak oto doszliśmy do stabilnego modelu: kapitał wynosi 500, dochód narodowy wynosi 100, a współczynnik wynosi 5. Proces ten będzie powtarzał się automatycznie, dopóki stopa wzrostu utrzyma się na poziomie 2 procent rocznie, a stopa oszczędności/inwestycji będzie wynosić 10 procent dochodu narodowego. Rzeczywistość wygląda nieco bardziej dramatycznie: jeżeli kapitał i praca połączą siły i będą generować produkt narodowy zgodnie ze starym dobrym prawem malejących korzyści krańcowych, to gdziekolwiek taka gospodarka by nie ruszyła, na mocy tej wewnętrznej logiki będzie dążyć do tego wyjątkowego, samopodtrzymywalnego współczynnika kapitału do dochodu narodowego.
Jeśli przyjrzeć się temu przykładowi bliżej, dojdziemy do wniosku, że można go podsumować w bardziej uogólnionej postaci: jeżeli gospodarka rośnie w tempie g procent rocznie i jeśli co roku będzie oszczędzać s procent dochodu narodowego, to samopodtrzymywalny współczynnik kapitału do dochodu narodowego będzie wynosił s/g (w naszym przykładzie 10/2). Piketty sugeruje, że globalny wzrost produktywności spadnie w trakcie tego stulecia z 3 do 1,5 procent rocznie (mówimy tu o sumie stóp wzrostu populacji oraz produktywności – oczekuje się, że obie te stopy będą maleć). Piketty zakłada, że stopa oszczędności/inwestycji będzie wynosić około 10 procent. Na tej podstawie szacuje, że współczynnik kapitału do dochodu narodowego wzrośnie docelowo w okolice 7 (10/1,5). Jak się okazuje, to poważna sprawa. Piketty ma pełną świadomość, że przyjęte przez niego założenia mogą się okazać błędne. Nikt nie jest w stanie przewidywać na cały wiek do przodu, ale wersja przedstawiana przez Piketty’ego brzmi sensownie.
* * *
Bogactwo czy też majątek w gospodarce kapitalistycznej ma to do siebie, że się odtwarza, a zwykle generuje jeszcze dodatni zwrot. To kolejna kwestia wymagająca tego, by przyjrzeć się jej bliżej. Piketty przedstawia szacunki „czystej” stopy zwrotu (czyli stopy zwrotu po drobnych korektach) w Wielkiej Brytanii od 1770 roku oraz we Francji od 1820 roku, nie podaje zaś danych dotyczących Stanów Zjednoczonych. Podsumowuje to tak: „czysty dochód z kapitału oscylował wokół wartości 4–5% rocznie albo, bardziej ogólne, w przedziale zawartym między 3–6% rocznie, bez wyraźnej długookresowej tendencji. […] Możliwe, że czysty dochód lekko spadł w długim okresie”67. Ciekawe byłoby móc porównać te dane z danymi dla Stanów Zjednoczonych.
Jeżeli pomnożymy stopę zwrotu z kapitału przez współczynnik kapitału do dochodu narodowego, otrzymamy udział kapitału w dochodzie narodowym. Jeżeli na przykład stopa zwrotu wynosi 5 procent rocznie, a kapitał stanowi sześciokrotność dochodu narodowego, to dochód z kapitału będzie stanowił 30 procent dochodu narodowego, a to oznacza, że dochód z pracy będzie obejmował pozostałe 70 procent. Po całym tym przydługim wstępie wreszcie dochodzimy przynajmniej do kwestii nierówności i to w dwóch odrębnych sensach. Po pierwsze, doszliśmy do funkcjonalnej dystrybucji dochodu, czyli podziału na dochód z pracy i dochód z majątku. Po drugie, tak to już jest, że majątek jest zawsze w znacznie większym stopniu skupiony w rękach najbogatszych niż dochód z pracy (choć najnowsza historia Stanów Zjednoczonych pod tym względem prezentuje się dość niestandardowo). To oznacza, że im większy jest udział dochodu z majątku, tym bardziej nierówny będzie rozkład dochodu narodowego między ludzi. Z punktu widzenia dobrobytu społeczeństwa największe znaczenie mają właśnie te nierówności między ludźmi.
Kwestia ta często nie jest powszechnie zrozumiała, dlatego pewnie warto poświęcić jej małą dygresję. Z arytmetycznego punktu widzenia udział dochodu z pracy w dochodzie narodowym jest tym samym co wynagrodzenia w ujęciu realnym podzielone przez produktywność pracy. Lepiej byłoby żyć w społeczeństwie, w którym zarobki w ujęciu realnym rosną bardzo szybko, ale maleje udział dochodu z pracy w dochodzie narodowym (ponieważ jeszcze szybciej rośnie produktywność), czy raczej w gospodarce, w której zarobki w ujęciu realnym pozostają niezmienne, ale nie zmieniają się również produktywność i udział dochodu z pracy w dochodzie narodowym? W wąskim ujęciu ekonomicznym bez wątpienia lepszym wyborem jest pierwsza opcja: w końcu człowiek zjada swoje zarobki, a nie swój udział w dochodzie narodowym. Druga opcja może mieć jednak określone korzyści polityczne i społeczne. Jeżeli nieliczna klasa właścicieli majątku – a przecież ta grupa nie jest liczna – będzie zatrzymywać coraz większy odsetek dochodu narodowego, prawdopodobnie zacznie dominować również w innych obszarach życia społecznego. Ta dychotomia nie musi wystąpić, ale dobrze jest wiedzieć, na czym stoimy.
Załóżmy, że przyjmiemy przewidywania Piketty’ego, zgodnie z którymi współczynnik kapitału do dochodu narodowego będzie rósł w kolejnym stuleciu, aż ustabilizuje się na wysokim poziomie około 7. Czy to oznacza, że udział kapitału w dochodzie narodowym również wzrośnie? Niekoniecznie. Pamiętajmy, że musimy pomnożyć współczynnik kapitału do dochodu narodowego razy stopę zwrotu, a także że z samego prawa malejących zwrotów krańcowych wynika, że stopa zwrotu z kapitału powinna maleć. Gdy produkcja wymaga coraz większych nakładów kapitałowych, coraz trudniej jest znaleźć dochodowe sposoby wykorzystania dodatkowego kapitału, podobnie jak coraz trudniej jest znajdować łatwe sposoby na zastępowanie kapitału pracą. Wzrost lub spadek udziału kapitału w dochodzie narodowym zależy od tego, czy stopa zwrotu musi spaść proporcjonalnie mniej lub bardziej niż wyniesie wzrost współczynnika kapitału do dochodu narodowego.
Ekonomiści poświęcili tej kwestii sporo czasu i uwagi, ale jak dotąd nie znaleźli jednej, definitywnej odpowiedzi. Można zatem przypuszczać, że ostateczny wpływ tego zjawiska na udział kapitału w dochodzie narodowym będzie niewielki – w każdą z dwóch możliwych stron. Piketty uważa, że należy raczej oczekiwać wzrostu tego udziału, a ja jestem skłonny się z nim zgodzić. W gospodarce amerykańskiej już od kilkudziesięciu lat wzrost produktywności wyprzedza wzrost wynagrodzeń w ujęciu realnym i na razie nic nie świadczy o tym, żeby ten trend miał się odwrócić. Oznacza to, że udział kapitału w dochodzie narodowym rośnie, a udział pracy maleje. Być może udział kapitału wzrośnie z 30 do 35 procent, cokolwiek miałoby to nie oznaczać dla polityki i kultury demokratycznej.
* * *
Powyższa argumentacja rodzi jeszcze ważniejsze implikacje, które prowadzą nas do istoty tego, o czym pisze Piketty. Z tego, co mi wiadomo, nikt przed nim nie skojarzył tych faktów. Przypomnijmy sobie, co do tej pory ustaliliśmy. Historia i teoria sugerują, że w uprzemysłowionej gospodarce kapitalistycznej występuje powolna tendencja do stabilizacji współczynnika kapitału do dochodu narodowego, a wraz z tym stabilizować się powinna stopa zwrotu z kapitału. Tendencję tę może zaburzyć głęboka recesja gospodarcza, wojna lub przełomowa zmiana społeczna bądź technologiczna, za to w spokojnych warunkach tendencja ta tylko się umacnia. W długim okresie historycznym analizowanym przez Piketty’ego stopa zwrotu z kapitału jest zwykle wyższa niż towarzysząca jej stopa wzrostu. Jedynym istotnym okresem, w którym prawidłowość ta nie występowała, były lata 1910–1950. Piketty przypisuje tę anomalię szczególnym warunkom zewnętrznym oraz podatkowym, wywołanym przez dwie wojny światowe oraz przedzielający je wielki kryzys.
Nie ma żadnej logicznej konieczności, aby stopa zwrotu musiała być wyższa od stopy wzrostu. Społeczeństwo albo poszczególni jego członkowie mogą postanowić oszczędzać i inwestować tak dużo, że w ten sposób (oni oraz prawo malejących zwrotów krańcowych) obniżą stopę zwrotu poniżej poziomu długoterminowej stopy wzrostu (jakakolwiek by ona nie była). Wiadomo, że taka potencjalna sytuacja byłaby społecznie perwersyjna – pozwalając, by dostępny kapitał malał do momentu, w którym stopa zwrotu zrównałaby się ze stopą wzrostu, osiągnęlibyśmy trwały wzrost konsumpcji w przeliczeniu na osobę, a to oznaczałoby wyższy dobrobyt społeczny. Nie istnieje jednak żadna niewidzialna ręka, która oddalałaby gospodarkę rynkową od tego perwersyjnego stanu. Mimo to jakoś udaje się tej sytuacji uniknąć, prawdopodobnie dlatego, że historyczne stopy wzrostu były niskie, a kapitał pozostaje zasobem rzadkim. Możemy bezpiecznie przyjąć, że sytuacja normalna to taka, w której stopa zwrotu z kapitału przewyższa towarzyszącą jej stopę wzrostu.
* * *
Wreszcie możemy zająć się tym, co dzieje się w gospodarce. Załóżmy, że osiągnie ona „stabilność”, gdy ustabilizuje się współczynnik kapitału do dochodu narodowego. Ludzie, którzy całość dochodu osiągają z wykonywanej pracy, mogą oczekiwać, że ich zarobki będą rosnąć w tym samym tempie, w jakim rośnie produktywność dzięki postępowi technologicznemu. Będzie to tempo odrobinę wolniejsze od ogólnej stopy wzrostu, która uwzględnia również wzrost liczebności populacji. Teraz dla odmiany wyobraźmy sobie kogoś, kto cały swój dochód uzyskuje ze zgromadzonego majątku. Taka osoba zarabia r procent rocznie (na razie pomijam kwestię podatków). Jeżeli jest to osoba bardzo zamożna, prawdopodobnie skonsumuje tylko niewielką część swojego dochodu. Reszta zostaje zaoszczędzona i podlega akumulacji. Majątek tej osoby będzie zatem rósł w tempie niemal r procent rocznie, podobnie jak jej dochody. Gdy ktoś zdeponuje w banku 100 dolarów na lokacie oprocentowanej na 3 procent, co roku będzie miał tam o 3 procent więcej.
To główna teza stawiana przez Piketty’ego i jego najważniejszy wkład w prace nad znanym od dawna zagadnieniem: dopóki stopa zwrotu jest wyższa od stopy wzrostu, dochody i majątek najbogatszych będą rosnąć szybciej niż typowe dochody z pracy. (Wydaje się, że bilansująca tendencja do kurczenia się ogólnej dostępnej ilości kapitału nie występuje; jeśli już, to proces ten następuje powolnie w odwrotnym kierunku). Ta interpretacja zjawiska polegającego na powiększaniu się nierówności, a zwłaszcza fenomenu 1 procenta, nie wynika z żadnych błędów popełnianych przez instytucje ekonomiczne – sprowadza się ona głównie do potencjału gospodarki w zakresie wchłaniania kolejnych ilości kapitału, czemu nie towarzyszy istotny spadek stopy zwrotu. Dla gospodarki rozumianej jako całość to pewnie dobrze, trochę gorzej zaś dla poczucia sprawiedliwości wśród ludzi tę gospodarkę tworzących.
Potrzebujemy jakoś nazwać ten proces na przyszłość. Ja będę nazywał go „zjawiskiem bogacenia się bogatych”. Sam mechanizm jest nieco bardziej skomplikowany, niż wynikałoby to z książki Piketty’ego. Ludzie uzyskujący dochody z pracy też coś oszczędzają, a więc w ich rękach także znajduje się jakiś narastający kapitał, trzeba zatem uwzględnić zwrot z tego kapitału. Trzeba jednak pamiętać, że majątek wyjściowy tej grupy jest niewielki, że odznacza się ona relatywnie niską stopą oszczędności (w porównaniu z najbogatszymi) i że niewielkie oszczędności generują względnie niewysoką stopę zwrotu – jak wynika z obliczeń, mechanizm ten nie jest w stanie zrównoważyć prognozowanego narastania nierówności.
Ta interpretacja podstawowych trendów gospodarczych rodzi jeszcze inne, również raczej mroczne implikacje. Skoro istniejące już majątki przyrastają szybciej niż rosną dochody z pracy, należy się spodziewać, że znaczenie społeczne majątków dziedziczonych wzrośnie w porównaniu z majątkami świeżo zbudowanymi, a więc opartymi na wiedzy i umiejętnościach. Nie trzeba oczywiście dodawać, że fakt, iż dochody z pracy w ujęciu łącznym rosną względnie powoli, nie wyklucza możliwości, by najbardziej skuteczni innowatorzy, menedżerowie, przedsiębiorcy, ludzie ze świata rozrywki i inni byli w stanie zgromadzić w okresie swego życia duże majątki i tym samym dołączyć do grona rentierów. Natomiast prawdą jest, że niższa stopa wzrostu oznacza, iż tego rodzaju sukcesy stają się mniej prawdopodobne. Na ten temat będę miał do powiedzenia coś jeszcze. Tak czy owak, arytmetyka sugeruje, że koncentracja majątków i tempo ich wzrostu będą sprzyjać umacnianiu roli społecznej spadków względem wartości merytorycznej.
Piketty chętnie opisuje rozkład zamożności i dochodów w sposób konkretny, a nie w postaci zbiorczych statystyk. Przygląda się odsetkowi całości, która przypada górnemu 1 procentowi (a czasem także górnej 0,1 procent), górnym 10 procentom, kolejnym 40 procentom i dolnej połowie (wspomniane 40 procent między górnym decylem a medianą Piketty nazywa „klasą średnią”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że klasa średnia leżąca w całości ponad medianą rozkładu to taki trochę oksymoron. Moim zdaniem jednak taka nomenklatura z pewnością nie jest gorsza od amerykańskiego zwyczaju nazywania klasą średnią wszystkich, którzy nie są ani skrajnie bogaci, ani rażąco ubodzy).
Analizowane dane są skomplikowane i trudno porównuje się je w czasie i przestrzeni, dlatego przedstawię tu samą istotę obrazu kreślonego przez Piketty’ego. Kapitał podlega bardzo nierównej dystrybucji. Obecnie górne 10 procent obywateli Stanów Zjednoczonych skupia w swoich rękach około 70 procent całego kapitału. Kolejne 40 procent społeczeństwa – czyli „klasa średnia” – gromadzi około jednej czwartej całości (w dużej mierze są to nieruchomości mieszkalne), a pozostałe 50 procent populacji nie ma prawie nic, ponieważ przypada na nich pozostałe 5 procent całkowitego kapitału. Trzeba przyznać, że nawet ten skromny stan posiadania klasy średniej jest w historii zjawiskiem nowym. Typowe kraje europejskie są tylko nieznacznie bardziej egalitarne: górny 1 procent skupia w swoich rękach 25 procent kapitału, a klasa średnia ma tego kapitału 35 procent (jeszcze sto lat temu europejska klasa średnia praktycznie w ogóle nie posiadała majątku). Jeżeli w pozostałej części XXI wieku majątek będzie ulegał jeszcze większej koncentracji, rysują się przed nami raczej marne perspektywy – no chyba że ktoś jest fanem oligarchii.
Dochód z kapitału jest prawdopodobnie jeszcze bardziej skoncentrowany niż sam kapitał, ponieważ – jak zauważa Piketty – duże ilości kapitału generują zwykle wyższy zwrot niż mniejsze jego porcje. Wynika to po części z korzyści skali, ale też z pewnością istotną rolę odgrywa tu fakt, że najwięksi inwestorzy mają dostęp do szerszego wachlarza możliwości inwestowania niż inwestorzy drobni. Dochody z pracy są z oczywistych powodów mniej skoncentrowane niż dochody z kapitału. W obrazie Stanów Zjednoczonych kreślonym przez Piketty’ego górny 1 procent kontroluje około 12 procent dochodu z pracy, następne 9 procent kontroluje 23 procent tego dochodu, klasa średnia zagarnia około 40 procent, a dolna połowa musi się zadowolić mniej więcej jedną czwartą całości dochodów z pracy. Europa wypada pod tym względem podobnie: górne 10 procent zarabia tam trochę mniej, a dwie pozostałe grupy odrobinę więcej.
* * *
Współczesny kapitalizm sprzyja nierównościom społecznym, a zjawisko bogacenia się bogatych spowoduje, że nierówności te będą się prawdopodobnie pogłębiać – tak wynika z powyższych rozważań. Trzeba jednak wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, o której już napomknąłem, a która ma związek z pojawieniem się na rynku bardzo wysokich dochodów z pracy. Zacznijmy od kilku faktów na temat struktury najwyższych dochodów. Dzisiaj w Stanach Zjednoczonych około 60 procent dochodów uzyskiwanych przez górny 1 procent populacji to dochody z pracy. Dopiero w 0,1 procent najbogatszych Amerykanów dochód z kapitału zaczyna przeważać nad dochodem z pracy. Dochody 0,01 procent najbogatszych mieszkańców USA w składają się z dochodu z kapitału w 70 procentach. We Francji wygląda to dość podobnie, choć tam na każdym poziomie przewaga dochodów z pracy nad dochodami z kapitału jest odrobinę większa. Jakby ktoś nie wiedział, w dzisiejszym świecie można zarabiać naprawdę bardzo, bardzo dobrze.
To zjawisko stosunkowo nowe. W latach 60. XX wieku górny 1 procent, jeśli chodzi o dochód z pracy, skupiał w swoich rękach tylko niewiele ponad 5 procent całości dochodów z pracy. Odsetek ten dość konsekwentnie rośnie aż do dnia dzisiejszego – obecnie górny 1 procent, jeśli chodzi o dochody z pracy, otrzymuje około 10–12 procent całości dochodów z tego tytułu. Pod tym względem Francja wypada inaczej niż USA. Do niedawna górny 1 procent zagarniał tam 6 procent całości dochodu z pracy, przy czym ostatnio wartość ta wzrosła do 7 procent. Najnowszy dynamiczny wzrost nierówności w górnym przedziale rozkładu dochodów z pracy może być zjawiskiem ograniczonym do Stanów Zjednoczonych. Piketty, który wraz z Emmanuelem Saezem wykonał uważną analizę deklaracji podatkowych najlepiej zarabiających obywateli Stanów Zjednoczonych, przypisuje ten fakt pojawieniu się na rynku pracy ludzi, których sam nazywa „supermenedżerami”. Najwyższa klasa społeczna pod względem dochodów z pracy składa się w dużej mierze z przedstawicieli najwyższego kierownictwa dużych przedsiębiorstw, którzy otrzymują niezwykle sowite wynagrodzenia (nieproporcjonalnie duży odsetek tych menedżerów wywodzi się z sektora usług finansowych, choć oczywiście zdecydowanie nie dotyczy to wszystkich). Z opcjami na akcje czy bez, bardzo hojne pakiety wynagrodzeń są zamieniane w kapitał oraz w przyszły dochód z kapitału. Fakt pozostaje jednak faktem – za dynamiczny wzrost nierówności dochodowych (i majątkowych) w Stanach Zjednoczonych w dużej mierze odpowiada zjawisko pojawienia się supermenedżerów.
Zjawisko to nie zostało jak dotąd dobrze poznane i Piketty niewiele wnosi do tego tematu. Ma oczywiście pełną świadomość, że o wysokości wynagrodzeń członków najwyższego kierownictwa decydują zarządy i specjalne komitety złożone z ludzi wywodzących się z tych samych kręgów co dyrektorzy, którym płacą. Z pewnością występuje w tym wszystkim element iluzji w stylu Lake Wobegon: każdy zarząd chce wierzyć, że „jego” szefowie są lepsi niż wynika z mediany i w związku z tym zasługują na to, by płacić im więcej.
Oczywiście to zupełnie możliwe, że „supermenedżerowie” naprawdę są supermenedżerami, czyli że ich bardzo wysokie zarobki stanowią odzwierciedlenie ich olbrzymiego wkładu w zyski wypracowywane przez ich przedsiębiorstwa. Możliwe jest nawet to, że to właśnie przyczyna rosnącej pozycji supermenedżerów od lat 60. XX wieku. Wyjaśnienie to byłoby trudniejsze do obrony, gdyby samo zjawisko okazało się dotyczyć wyłącznie Stanów Zjednoczonych. We Francji ono nie występuje, na pierwszy rzut oka nie występuje również w Niemczech i Japonii. Czy tamtejszym przedstawicielom najwyższego kierownictwa brakuje jakiegoś wyjątkowego genu? Gdyby tak rzeczywiście było, upatrywałbym w tym ciekawego pola do popisu dla medycyny.
Istnieje jeszcze inne wyjaśnienie, kuszące, choć ciągle nie do końca jednoznaczne. Można mianowicie przyjąć, że wynagrodzenia menedżerów najwyższego szczebla, a przynajmniej jakaś ich część, nie należą do kategorii dochodu z pracy, a stanowią raczej coś w rodzaju ubocznej części kapitału. W tym rozumieniu przynajmniej częściowo dochód supermenedżerów powinien być ujmowany jako dochód z kapitału. Nie wiadomo, która z tych interpretacji pozwala choć trochę wyjaśnić najnowszy wzrost nierówności na najwyższym poziomie zarobków w Stanach Zjednoczonych. Być może odpowiedzi nie poznamy nigdy, ponieważ liczba towarzyszących temu zjawisku okoliczności i rezultatów jest po prostu za duża.
* * *
Tak czy owak, nie ulega wątpliwości, że klasa supermenedżerów społecznie i politycznie zalicza się do grupy rentierów, a nie do liczniejszej grupy niezależnych profesjonalistów i menedżerów średniego szczebla, otrzymujących za swoją pracę regularne wynagrodzenia. Złowieszcza prognoza Piketty’ego na XXI wiek nadal wymaga zatem weryfikacji: wolniejszy wzrost populacji i produktywności, stopa zwrotu z kapitału wyraźnie wyższa od stopy wzrostu, współczynnik kapitału do dochodu narodowego rosnący do poziomów znanych z XIX wieku, prawdopodobnie nieco wyższy udział dochodów z kapitału w dochodzie narodowym, rosnąca przewaga majątków dziedziczonych nad majątkami wypracowanymi, poszerzająca się luka między najwyższymi dochodami i całą resztą. Być może wskazany byłby tu pewien sceptycyzm. Weźmy na przykład długoterminową stopę zwrotu, która historycznie kształtowała się dość stabilnie. Było to efektem równoważących się sił związanych z prawem malejących zwrotów krańcowych oraz postępem technologicznym. Niewykluczone, że niższa stopa wzrostu w przyszłości przełoży się na drastyczny spadek stopy zwrotu. Być może. Załóżmy jednak, że Piketty w ogóle się nie myli. Czy w takiej sytuacji możemy coś zrobić?
Piketty zdecydowanie uważa, że należałoby wprowadzić doroczne progresywne opodatkowanie majątków. Najlepiej, gdyby było to rozwiązanie globalne, aby rozwiązać problem ucieczek do lewych rajów podatkowych. Piketty ma świadomość, że globalny podatek to marzenie ściętej głowy, uważa jednak, że możliwe byłoby wprowadzenie podatku regionalnego, na przykład na terenie Europy lub Stanów Zjednoczonych. Oto przykład takiego rozwiązania: 0 procent od majątków o wartości do 1 miliona euro, 1 procent od majątków o wartości od 1 miliona do 5 milionów euro i 2 procent od majątków o wartości powyżej 5 milionów euro. Podkreślam, że to podatek płacony corocznie, a nie jednorazowa danina. Z szacunków Piketty’ego wynika, że tego rodzaju podatek zastosowany w Unii Europejskiej wygenerowałby przychody równe 2 procentom PKB, a środki z tego tytułu byłyby wykorzystywane i dzielone według ściśle określonego wzoru. Wydaje się, że sam Piketty, podobnie jak i ja, byłby zwolennikiem odrobinę bardziej progresywnej skali. Oczywiście pobieranie takiego podatku wymagałoby bardzo dużej transparentności oraz pełnej sprawozdawczości po stronie instytucji finansowych oraz innych przedsiębiorstw. Książka Piketty’ego dość szczegółowo opisuje, jak mogłoby to działać w realiach europejskich. Jak to już z podatkami bywa, trzeba byłoby nieustannie uszczelniać wszelkie luki i walczyć z unikaniem tegoż podatku, ale to nieodłączny element tego procesu.
Dwa procent PKB rocznie nie jest ani wartością nikłą, ani robiącą jakieś szczególne wrażenie. Trzeba mieć jednak świadomość, że to nie przychód stanowi główny cel propozycji Piketty’ego. Chodzi o to, że wartość ta odpowiada różnicy między stopą wzrostu a stopą zwrotu z kapitału po opodatkowaniu, która to różnica napędza mechanizm bogacenia się bogatych i pogłębiania nierówności. Podatek od kapitału o strukturze zbliżonej do tej zaproponowanej powyżej przełożyłby się na zmniejszenie luki między stopą zwrotu a stopą wzrostu o mniej więcej 1,5 punktu procentowego, a to oznaczałoby zauważalne osłabienie mechanizmu bogacenia się bogatych.
Z teoretycznego punktu widzenia jest to propozycja sensowna, ponieważ stanowi naturalne rozwiązanie problemu nierówności w takiej postaci, w jakiej definiuje go Piketty. Pamiętajmy, że zjawisko bogacenia się bogatych jest cechą systemu opartego na zgromadzonym już kapitale. Istotą działania tego mechanizmu nie jest zachęcanie ludzi do większej innowacyjności, a nawet do oszczędzania. Osłabienie samego mechanizmu nie musi oznaczać mniejszej motywacji ludzi chcących się bogacić. Oczywiście niższa stopa zwrotu z kapitału po opodatkowaniu mogłaby spowodować, że gromadzenie wielkiego majątku stanie się nieco mniej atrakcyjne, ale w tej kwestii trudno coś jednoznacznie wnioskować. Tak czy owak, byłby to efekt możliwy do przełknięcia.
Piketty formułuje takie stwierdzenia, jak gdyby w Europie podatek od majątku miał niedługo nabrać pewnej politycznej wykonalności. Nie umiem się do tego odnieść. Po tej stronie Atlantyku absolutnie nie zapowiada się, żeby miała zaistnieć taka możliwość. Amerykanie są politycznie niezdolni nawet do utrzymania sensownego podatku od nieruchomości. Gdybyśmy byli do tego zdolni, to byłby pewnie sensowny punkt wyjścia, o bardziej progresywnym podatku nie wspominając – takim, który nie faworyzowałby zysków kapitałowych jak to ma miejsce w naszym obecnym systemie. Potężny mechanizm, w którego ramach najbogatsi zostawiają wszystkich innych w tyle, z pewnością nie podda się pomniejszym trudnościom. Czyż nie byłoby ciekawie, gdyby Stany Zjednoczone stały się krajem ludzi wolnych, ojczyzną ludzi odważnych, ostatnim bastionem rosnących nierówności na górze (i pewnie także na dole)? Kogoś interesuje taki scenariusz?
67
T. Piketty, Kapitał w XXI wieku, tłum. A. Bilik, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2015, s. 254.