Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 10

1

Оглавление

Franciszek Lenz, młody, energiczny i ambitny reporter „Dziennika Łódzkiego”, do którego najważniejszych obowiązków należało redagowanie kroniki kryminalnej, wskoczył do jadącej dorożki na rogu Piotrkowskiej i Pasażu Meyera, gdzie mieściła się redakcja gazety. Akurat drynda jechała w kierunku północnym, czyli tam, gdzie Lenz planował dotrzeć.

– Na Cegielnianą – rzucił fiakrowi, po czym zniknął pod budą.

Inny człowiek, któremu szczęśliwie udałoby się złapać o tej porze dorożkę, pewnie od razu zaległby na siedzeniu, wtulił się w tapicerowane oparcie, jeśli oczywiście pozwalałby na to jego zapach i zużycie, i spokojnie czekał, aż człowiek siedzący na koźle uczyni zadość jego żądaniu. Kto wie, może nawet dałby się ukołysać i uciął sobie krótką drzemkę?

Redaktor Franciszek Lenz nie należał jednak do tej grupy użytkowników łódzkich dorożek. Ledwo kwadrans wcześniej do siedziby gazety, gdzie tej nocy pełnił dyżur reporterski, dotarła wiadomość o znalezieniu zwłok młodej kobiety. Wiele wskazywało na to, że była to zaginiona kilka dni wcześniej córka udziałowca jednego z łódzkich browarów. Należało czym prędzej i, co oczywiste, z bliska przyjrzeć się temu odkryciu.

– Szybciej! – rzucił Lenz, co miało nie tyle ponaglić fiakra, ile uspokoić nerwy.

Gdy po kilku chwilach wyjrzał na zewnątrz, właśnie zbliżali się do skrzyżowania.

– W lewo – sprecyzował, uświadomiwszy sobie, że przy wsiadaniu, pochłonięty myślami, podał jedynie nazwę dość długiej ulicy.

Dorożkarz świsnął batem nad głowami pary koni.

Lenz po raz kolejny sprawdził, czy jest należycie wyposażony. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta, gdzie namacał reporterski notatnik, oprawny w gładką skórę cielęcą. Po drugiej stronie krył pióro i dwa chemiczne ołówki na wypadek, gdyby ów pierwszy przyrząd odmówił posłuszeństwa. Na koniec, uniósłszy się nieco z siedzenia, w kieszeni pantalonów satin laine namacał pugilares z kilkoma srebrnymi griwiennikami, które miały przekonać nieznajomych służbistów, że prasie, a w rezultacie także i społeczeństwu, należy się prawda – choćby najgorsza.

Dojechali na miejsce. Przed narożną kamienicą stało już kilka policyjnych kibitek, co było dowodem, że wiadomość była prawdziwa (żarty, owszem, też się zdarzały).

Lenz wyskoczył z dorożki i zapłacił za kurs.

– Hej, Franz! – usłyszał w półmroku męski głos.

Bez trudu rozpoznał swojego redakcyjnego kolegę, Andrzeja Lesińskiego, który w „Dzienniku Łódzkim” odpowiadał za uwiecznianie wydarzeń na fotografiach. Lesiński trzymał w prawej ręce średnich rozmiarów drewniane pudełko z okrągłym otworem na jednej ze ścianek. Był to najnowszy i, jak dotąd, najdroższy (pomijając maszyny drukarskie) nabytek redakcji – Eastman detective camera, aparat wynaleziony przed sześcioma laty za oceanem przez niejakiego Franklina M. Cossitta.

– Dobrze, że jesteś. – Franciszek uścisnął dłoń współpracownika.

Ponad jego ramieniem dostrzegł oparty o mur statyw oraz długi kij, na którego końcu spalało się magnezję, co służyło do wykonywania fotografii tak w nocy, jak i w ciemnych pomieszczeniach. Teraz przyrząd ów był więc niezbędny.

– Witaj. – Andrzej z trudem powstrzymał się przed ziewaniem.

– Jest ktoś z innych gazet? – chciał wiedzieć Lenz, rozglądając się z uwagą po okolicy.

Policyjni informatorzy pracowali dla wszystkich łódzkich dzienników bez wyjątku, on zaś najbardziej obawiał się konkurencji „Lodzer Zeitung”.

– Jeszcze nikogo nie widziałem.

– To dobrze. Może będziemy mieli wyłączność. – Dziennikarz zatarł ręce. – Idziemy!

Na te słowa fotoreporter chwycił za statyw i drąg i obaj wysłannicy „Dziennika Łódzkiego” ruszyli w stronę ziejącej pustką bramy kamienicy.

Po kilku krokach drogę zastąpił im policjant. Na szczęście był to znajomy Lenza i chwilę później maszerowali dalej. Przecięli podwórko, spod nóg Lenza czmychnął jakiś spłoszony kocur. Miejsce sprawiało wrażenie, jakby nic się tu nie stało.

Znów zaszarzał przed nimi płaszcz policjanta.

Kuda?

Lenz, który nie rozpoznał w strażniku żadnego ze swoich znajomych, sięgnął po pieniądze. W tym samym momencie na szczycie krótkich schodków pojawił się jeszcze jeden mundurowy.

Dziennikarz mruknął z niezadowoleniem, idący krok za nim Lesiński zaklął pod nosem. Obaj dalece pośpieszyli się jednak ze swoimi reakcjami.

– Lenz! Jak zwykle pierwszy na miejscu – zawołał do przybyszów drugi z policjantów.

– Mazanowski, dzięki Bogu – sapnął Franciszek. – Dobry wieczór.

– Raczej dzień dobry. Co słychać u Stanisława Berga?

– Też chciałbym to wiedzieć, lejtnancie. Dość dawno go nie widziałem.

Na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją policjant.

– Jeśli chcecie przyjrzeć się z bliska, ostrzegam, że widok nie jest zbyt miły.

Lejtnant Emil Mazanowski był Polakiem w służbie carskiej policji i zapewne właśnie z tego powodu pozostawał także wiernym informatorem polskojęzycznego „Dziennika Łódzkiego”. Wiele razy właśnie dzięki jego wiadomościom reporterzy gazety docierali na miejsce zdarzenia pierwsi albo przynajmniej jedni z pierwszych.

– Jesteśmy gotowi – odpowiedział Lenz.

Minęli nieprzyjaznego wartownika i po kilku chwilach byli w środku.

Całe pomieszczenie, w tej chwili oświetlone za pomocą lamp naftowych, wypełnione było niezliczoną ilością metalowych części jakichś maszyn, zębatych kół różnej średnicy, przekładni, sztab i sztabek, rur i rurek. W płytkiej niszy pod jedną ze ścian pracowali śledczy.

Woń rozkładającego się ciała była tak intensywna, że w pierwszym odruchu dziennikarz złapał się za nos. Szybko jednak doszedł do wniosku, że prędzej czy później ręce będą mu potrzebne do czego innego. I właśnie zastanawiał się, czy w swoim artykule nazwać ową woń nieprzyjemnym zapachem, trudnym do zniesienia smrodem czy fetorem, kiedy usłyszał znajomy głos. Był to głos Fiodora Josipowicza Kalumkina, lekarza sądowego, z którym Lenz kilka razy miał już okazję rozmawiać.

Sięgnął w zanadrze po reporterski notatnik i otworzył go na pierwszej stronie. Poślinił ołówek i wytężył słuch. Od miejsca, gdzie leżał trup, dzieliło go dwadzieścia, może dwadzieścia pięć stóp. Chciał być bliżej, ale Mazanowski, który wyczuł jego zapędy, położył mu dłoń na ramieniu.

– Jeszcze nie teraz – szepnął, co było jednocześnie komunikatem dla Lesińskiego, który już operował przy obiektywie. – Niech sobie pójdą.

– Kiedy nastąpił zgon, doktorze? – zapytał ktoś.

Franciszek Lenz bez trudu rozpoznał głos policmajstra miasta, Danilczuka. Intuicja podpowiadała mu, że wyżsi oficerowie przybyli na miejsce na krótko przed nimi, co wielce go ucieszyło.

– Wstępnie mogę oszacować, że około dwudziestu, dwudziestu dwóch godzin temu – odpowiedział medyk. – Jest też możliwe, że nie żyje od doby, a to, jak sądzę, za sprawą specyfiki tego miejsca. Więcej będę mógł powiedzieć dopiero po sekcji zwłok.

Ołówek w rękach Lenza skreślił bezszelestnie kilka liter i cyfr.

– Czy są widoczne ślady gwałtu? – brzmiało kolejne pytanie, zadane ponownie przez Danilczuka, ale już nieco ciszej.

– Niestety, na to pytanie również będę w stanie odpowiedzieć dopiero po dokonaniu autopsji, panie pułkowniku.

– Jak zginęła? – zapytał inny, mocno schrypnięty głos, którego Lenz z początku nie poznał; dopiero gdy wychylił się nieco, ujrzał charakterystyczny, bo kwadratowy niemal cień majora Baranowa.

– Nie widzi pan, majorze? – Lekarz sądowy był wyraźnie zdziwiony.

– Pytam pana, doktorze.

Ten krótki dialog wystarczył, by podejrzewać, iż Baranow po prostu unika widoku trupa. Dziwne to było u tego oficera, który, aby wymusić zeznanie, potrafił obić podejrzanego nahajem do nieprzytomności, obryzgując krwią całą celę w więzieniu przy Długiej.

– Przyczyną zgonu było jedno mocne cięcie, które przerwało tętnicę z lewej strony szyi. Poza tym na ciele ofiary nie ma żadnych innych ran – odpowiedział ze spokojem lekarz.

– Czy w taki sam sposób zginęła druga dziewczyna? – zapytał po krótkiej chwili policmajster.

Franciszek Lenz omal nie podskoczył. I omal nie krzyknął. Chemiczny ołówek pośliznął się na kartce w notesie, rysując ukośną kreskę.

Jaka druga dziewczyna? Przecież była mowa tylko o jednej, córce Teodora Lieberta, Steffi. Zdezorientowany Lenz próbował odszukać wzrokiem Mazanowskiego, ten jednak gdzieś się oddalił. Pozostało więc słuchać dalej i skrzętnie notować.

– Anna Krasnowska, lat dwadzieścia. Zaginiona przed dwoma tygodniami – jakiś trzeci, nieznany głos dokonywał właśnie makabrycznej prezentacji.

W miarę jak ujawniał coraz to nowe szczegóły, Lenzowi robiło się coraz bardziej gorąco i duszno. Na szczęście nie musiał pisać. Pamiętał bowiem doskonale tak personalia drugiej z zamordowanych, jak i dzień, w którym zgłoszono jej zaginięcie.

– Dwie rany kłute szyi, ale nieco inne niż te, które zadano pannie Liebert – wyliczał spokojnym, monotonnym głosem Kalumkin. – Wykrwawiła się bardzo szybko. Ubiegając pana pytanie, pułkowniku, o ślady gwałtu, muszę powiedzieć, że prawdopodobnie będę miał kłopot z odpowiedzią. Nawet po dokonaniu sekcji zwłok.

– Dlaczego? – zdziwił się Danilczuk.

– Z tego prostego powodu, że tej nieszczęsnej kobiecie ktoś wyciął narządy rodne.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх