Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 17

8

Оглавление

Riepin całą niedzielę przechodził chmurny i małomówny. Nie chciał nawet wyjść z domu, choć pogoda była wymarzona na spacer. Potem nastała noc, a on nie kładł się spać. Zaczynało już szarzeć, a detektyw wciąż tkwił na swoim fotelu za biurkiem.

Siedział nieruchomo, z rękami spoczywającymi na wytartych i zapadniętych podłokietnikach. Wpatrywał się w ścianę. Kilka razy wydało mu się nawet, że jedna z lokomotyw z wiszących tam sztychów rusza z miejsca. Niemal słyszał huk ruszającego pociągu i krzyki kolejarzy. Nie bez powodu zresztą.

Stary detektyw nie kładł się, choć jego panie zaglądały do gabinetu i namawiały go, by wreszcie udał się na spoczynek. Riepin uspokajał je, że tak, ale za chwilę. I nie zmieniał pozycji. Wiedział dobrze, że nie będzie w stanie zasnąć. Zawsze tak było, gdy gnębiły go kłopoty.

Skrzypnęły cicho otwierane drzwi.

– Proszę cię, Żenia… – Ton Anny był niemal błagalny. – Jutro będziesz nie do życia, a przed nami przecież taka długa…

– Oczywiście, moja miła. Już idę.

– Czekam na ciebie.

Ostrowska cicho zamknęła drzwi, a Jewgiennij Aleksandrowicz westchnął. W tej chwili wydało mu się, że lokomotywa na jednym ze sztychów wypuściła z komina gęsty obłok pary.

Wszystko zaczęło się przed dwoma tygodniami, w prawosławną Niedzielę Wielkanocną, kiedy to do drzwi domu detektywa, dokładnie w momencie świątecznego śniadania, zapukała pani Krasnowska. Kobieta błagała o pomoc w poszukiwaniu swojej jedynej córki, dwudziestoletniej Anny, która zniknęła kilka dni wcześniej. Wyszła jak co dzień z domu, by wziąć prywatną lekcję śpiewu, ale nie wróciła – ani o stałej porze, ani później, ani, ku udręce i szaleństwu najbliższych, dnia następnego.

Nazajutrz odchodząca od zmysłów matka, która, co zrozumiałe, przez noc całą nie zmrużyła oka, udała się do najbliższego cyrkułu, gdzie zgłosiła zaginięcie jedynaczki. Zgłoszenie przyjęto, protokół spisano, badawczo spojrzano spod daszka, czy aby zalewająca się łzami i roztrzęsiona Polka jest przy zdrowych zmysłach. I, jak zwykle, kazano czekać.

Ale powiedzieć i nakazać łatwo, wykonać – trudniej. Dlatego Krasnowska przyszła do Riepina, o którym słyszała, że potrafi zdziałać wiele. W kilku zdaniach, przerywanych co raz atakiem płaczu, przedstawiła swą sprawę, którą Jewgiennij Aleksandrowicz od razu przekazał swojemu niegdysiejszemu uczniowi, a teraz wspólnikowi.

Stanisław Berg, legitymujący się licencją prywatnego detektywa numer sto trzydzieści pięć, wystawioną w dalekim Londynie, mimo że właśnie skończył był bardzo ciężkie śledztwo, po którym wciąż liczył guzy, z zapałem przystąpił do poszukiwań dziewczyny. Przez cały czas pozostawał z Riepinem w kontakcie tak telefonicznym, jak i przy pomocy sprawdzonych łączników rekrutujących się głównie spośród dzieci ulicznych.

I już w wielkanocny wieczór przesłał pierwszą wiadomość.

– „Poszukiwana A. ma najprawdopodobniej dość ukochanej rodzicielki i ruszyła w świat. Jak daleki to świat, powinienem wiedzieć jutro. Ściskam Cię. S.” – Riepin po raz kolejny przeczytał na głos liścik, który wtedy dostarczył mu sprawdzony łącznik imieniem Szmul.

Stary detektyw odrzucił kartkę na blat biurka i znów utkwił spojrzenie w lokomotywie na sztychu. Mimo to jego myśli podążały wcześniejszym torem.

Berg meldował o swoich dokonaniach jeszcze kilka razy, a z jego telefonów i kartek w umyśle Riepina powstawał coraz bardziej wyrazisty portret zaginionej dwudziestolatki. Było jasne, że miała dość dotychczasowego życia, lekcji muzyki i nadopiekuńczej matki. I że postanowiła zasmakować czegoś innego. Ale Łódź była miastem, w którym na nudzące się panny, szczególnie te z dobrych domów, czekało wiele pułapek.

Z kolejnych obserwacji, które poczynił Stach, wynikało, że Anną Krasnowską zainteresował się znany sutener, niejaki Agenor Szulc. Młody detektyw miał się z nim spotkać. Na tę okazję wpadł nawet do domu Riepina, by pożyczyć jego niezawodny colt reb confederate M1850. Niestety, nie zastał przyjaciela w domu.

Może gdyby mieli wtedy okazję porozmawiać, wszystko potoczyłoby się inaczej?

Było to dokładnie tydzień temu. Od tamtej pory Stanisław Berg nie odzywał się, nie dzwonił ani nie przesyłał listów przez posłańców. A Riepin, pochłonięty przygotowaniami do wymarzonej podróży do wód, w którą rychło miał wyruszyć, przestał zauważać upływ dni, co zresztą zdarzyło mu się po raz pierwszy. Tłumaczyło go tylko to, że po raz pierwszy czuł, iż jest naprawdę zakochany.

Dlatego wiadomość o znalezieniu zwłok Krasnowskiej, otrzymana minionej nocy od współpracującego z nim lejtnanta Mazanowskiego, tak wstrząsnęła starym detektywem. Wstrząsnęła podwójnie: prowadzona przez nich sprawa zakończyła się niepowodzeniem, to raz. A dwa – ani Riepin, ani nikt ze znajomych nie wiedział, gdzie podziewa się Stach.

– I czy w ogóle jeszcze żyje… – Myśl nieoczekiwanie stała się mową.

Riepin niezbyt lubił, gdy pytano go, czy ma coś wspólnego ze znanym rosyjskim malarzem Ilią Riepinem. Pytania takie zadawano mu dość często, więc zdążył się już do nich przyzwyczaić. Zazwyczaj obracał sprawę w żart, odpowiadając, że, owszem, ma wiele wspólnego: długie wąsy, przyciętą ukośnie brodę i lwią czuprynę.

Ale w chwilach takich jak ta żałował, że nie jest malarzem, którego troską jest tylko znalezienie odpowiedniego modela, światła czy właściwy dobór farb. Nie mówiąc już o takich sprawach jak sława.

Znów skrzypnęły drzwi.

– Proszę cię, Żenia – jęknęła Ostrowska.

– Już idę – sapnął Riepin, po czym dźwignął się z miejsca.

Ech, co za życie – pomyślał, idąc nieco niezdarnym krokiem w stronę sypialni. I jeszcze ten dziwny człowiek, Antoni Metz, któremu ktoś rzekomo ukradł cenną pamiątkę…

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх