Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 6

1

Оглавление

Ostatni dzień kwietnia 1892 roku był w Łodzi i okolicach wyjątkowo pogodny i ciepły. W samo południe na ulicach miasta trudno było wytrzymać w pełnym słońcu, dlatego przechodnie, jeśli tylko mogli sobie na to pozwolić, wybierali zacienione strony ulic. Kobiety chroniły się przed promieniami słonecznymi pod parasolkami, panowie zaś wachlowali się zdjętymi z głów kapeluszami. Ten, kto wyszedł z domu w czarnym cylindrze, pluł sobie w brodę.

W nieco gorszej sytuacji byli fiakrzy, których obowiązywały przecież, w praktyce mniej lub bardziej respektowane, przepisy ruchu ulicznego. Pewną ulgę przynosił im pęd powietrza, dlatego gdy tylko można było, ten i ów smagał konia batem, często wstając przy tym z kozła. Powodowało to niemałe zamieszanie, choćby na skrzyżowaniach ulic, ale szczęściem do żadnych poważnych incydentów drogowych tego dnia nie doszło.

Ale był ktoś w jeszcze gorszej sytuacji od wszystkich stangretów, dorożkarzy czy jegomościów w cylindrach. To uczniowie i uczennice wszystkich łódzkich szkół, którzy tego dnia, a była to sobota, zmuszeni byli siedzieć w ciasnych ławach.

Dlatego gdy tylko wybrzmiał dzwonek oznaczający pauzę, potrząsany żylastą ręką pedla, przez główne drzwi neorenesansowego, oddanego w użytkowanie przed niespełna rokiem gmachu Miejskiego Gimnazjum Męskiego przy ulicy Dzikiej wysypało się istne mrowie rozkrzyczanych chłopaków.

Mali i duzi, grubi i szczupli, czarnowłosi i blondyni – ubrani w jednakowe granatowe mundurki zapinane na srebrne guziki i czapki z daszkiem i nazwą szkoły umieszczoną na otoku. Darli się też jednakowo głośno. Już jakaś grupa kopała włochatą zośkę, inna grała w serso, jeszcze inna wybrała najprostszą zabawę – w berka. Czeredzie przyglądał się zza szafirowych szkieł okularów dyżurujący nauczyciel, który schronił się przed gorącem w cieniu wejścia do szkoły.

– Nie chce mi się wracać, wiesz? – powiedział trzynastoletni Adolf Stein, przez kolegów zwany przyjacielsko Adkiem, do swojego kolegi z tej samej ławy, Leopolda Nałęcza.

Stali przy płocie, w cieniu kilku rachitycznych brzózek, nad którymi w tej chwili nikt z czeredy łaskawie się nie znęcał.

Leopold westchnieniem zgodził się z przyjacielem. Po czym obaj spojrzeli niechętnie na gmach szkoły i otwarte okna ich klasy. Prawda była bowiem taka, że czekały ich jeszcze trzy lekcje, w tym znienawidzona przez obu łacina.

Potrzeba było tylko odrobiny odwagi…

– Wiejemy? – rzucił półgębkiem Leopold, nie patrząc na druha, jakby w obawie, że ktoś może obserwować ich knowania.

Znali się od dawna. Na co dzień byli sąsiadami, obaj skończyli to samo naczalnoje ucziliszcze przy Zielonej, wreszcie zdali egzaminy do męskiego gimnazjum, które cieszyło się w mieście sporą renomą. Byli uczniami ostatniej już klasy, więc z tym większą niechęcią co rano przekraczali próg gmachu przy Dzikiej.

Prawdziwe życie było przecie gdzie indziej. I nie trzeba było w nim brudzić sobie rąk kredą ani atramentem!

– Pewnie, brachu, że wiejemy – odpowiedział na tę propozycję Adolf Stein, przybrawszy szelmowską minę. – Musimy tylko zabrać z klasy nasze manatki…

Po czym jęli przybliżać się ku głównemu wejściu do szkoły.

Dyżurujący nauczyciel, noszący przydomek „Tępa Piła”, wsparty przed chwilą przez pedla, zezowatego, plugawego, przegiętego w krzyżu, ale nad wyraz żywego starca, spojrzał na nich ze zdziwieniem przez ciemne szkła.

– Szybciej! – ponaglił Adek Leopolda, który był nieco gorszym od niego sportowcem.

W ciągu minuty znaleźli się w klasie, spakowali tornistry i wymknęli się do toalet, które znajdowały się w suterenie budynku. Zamknęli się w jednej kabinie na zardzewiały od ciągłego opluwania skobelek. Stamtąd słyszeli, jak pedel oddzwania koniec pauzy. Nie ruszyli się jednak na ten dźwięk, który to cichł, to znów się wzmagał, ale trwał dość długo; widać nie wszyscy chłopcy, którzy bawili się na szkolnym podwórku, chcieli go usłyszeć.

– Może jednak wrócimy, co? – wyszeptał drżącym głosem Leopold, ale Stein spiorunował go wzrokiem.

Dwie minuty później przez wąskie okienko wydostali się z ubikacji. Niezatrzymywani przez nikogo przebiegli przez podwórzec, by na koniec, przez teoretycznie zamknięte na klucz, a w praktyce służące takim właśnie wybrykom drzwi wydostać się z gmachu gimnazjum.

– Bałeś się, przyznaj! – zarechotał Adek, zdjąwszy na chwilę czapkę z głowy.

– Nie. – Nałęcz unikał wzroku równolatka.

Ruszyli niespiesznym krokiem. Mieli przecież kilka godzin wolnego czasu. Czyż nie o tym właśnie marzyli?

Problem w tym, że nie ustalili wcześniej, dokąd pójdą. W grę wchodził jakiś miejski park, tudzież okolice nasypu kolejowego czy brzeg rzeczki Ostrogi. Kilka razy chodzili też w okolice którejś z żeńskich pensji w nadziei, że uda im się porozmawiać z uczącymi się tam dziewczętami.

– Chcesz, to pokażę ci jedno miejsce – odezwał się Leopold, który najwyraźniej miał zamiar zrehabilitować się w oczach kolegi za niedawną chwilę słabości.

– Co to za miejsce? – zapytał Stein bez większego entuzjazmu. – Daleko to?

– Nie, całkiem blisko. – Chłopiec pokazał ręką kierunek, robiąc mądrą, a jednocześnie tajemniczą minę.

Stein spojrzał we wskazanym kierunku, potem splunął na ziemię. Nałęcz patrzył ze zdziwieniem, ale i strachem na przyjaciela. Czasami wydawało mu się, że zupełnie go nie poznaje.

– Bajki jakieś opowiadasz, Poldek! – skwitował Stein, mrużąc oczy. – Chodźmy lepiej od razu do Parku Helenów. Mam akurat parę kopiejek, to wejdziemy.

– Albo… – zaczął Nałęcz, ale tamten wszedł mu w słowo:

– Do domu? Na ciepłe mleczko z kożuszkiem?! Decyduj, byle szybko…

Żaden jednak nie ruszył się z miejsca. Nałęcz wzdrygnął się na wspomnienie gorącego mleka, którego nienawidził na równi z tranem. Stali na rogu Piotrkowskiej i Cegielnianej, obserwując ludzi i pojazdy, jakby oglądali je po raz pierwszy w życiu.

W pewnym momencie Stein dostrzegł, że z przeciwległego rogu przygląda im się spod daszka gorodowoj. Mógł się mylić, bo odległość była dość znaczna i policjant mógł patrzeć na kogoś lub coś zupełnie innego. Należało jednak być ostrożnym. I albo czym prędzej stąd zmykać, albo wymyślić na poczekaniu jaką wymówkę, która przekonałaby policjanta z czarnym wąsem.

Adek wybrał to pierwsze. Zdecydowanie pociągnął przyjaciela za rękaw mundurka. Po kilkunastu krokach skręcili w pierwszą bramę.

– Jesteśmy – oznajmił z dumą Leopold. – To jest właśnie miejsce, o którym ci mówiłem.

Stein rozejrzał się dookoła, ale już nie wyraził pogardy czy zniecierpliwienia splunięciem.

Na pierwszy rzut oka podwórko nie różniło się od setek innych w tym mieście, włącznie z tymi, na których mieszkali obaj chłopcy: było wąskie i długie, a na sznurach rozpiętych pomiędzy ścianami suszyły się prześcieradła i poszwy.

Tym razem jednak Leopold nie dał się zbić z pantałyku. Nie miał też wątpliwości, że decyzja o ucieczce z ostatnich lekcji była właściwa. Zdecydowanym krokiem podążył w kierunku wąskich drzwi znajdujących się w kącie między ścianami i dość nisko. Prowadziło do nich kilka kamiennych schodków.

– No, na co czekasz? – rzucił przez ramię.

W chwili gdy Adek zbliżał się do drzwi, jego druh już naciskał klamkę.

– Co tam jest? – zapytał drżącym głosem Stein.

Ale Nałęcz tylko chytrze się uśmiechnął. Wiedział doskonale, że teraz to on jest górą. I że wreszcie zaimponował przyjacielowi.

– Powiesz mi wreszcie czy nie?! – Stein udał zniecierpliwienie: ujął się pod boki i zaszurał nogami.

W odpowiedzi Leopold pchnął drzwi. Rozległo się ciche skrzypnięcie. Weszli do środka. Nałęcz sięgnął ręką do ościeżnicy, skąd wydobył pudełko zapałek. Zapalił jedną, oświetlając drogę. I wreszcie zaczął mówić:

– Odkryłem ten schowek w zeszłym tygodniu. Ktoś składował tu zużyte części fabrycznych maszyn. Koła zębate, śruby, łańcuchy jakieś…

– Coś tu śmierdzi – przerwał mu Adek, znacząco pociągając nosem.

To samo zrobił Nałęcz. Nie mógł nie zgodzić się ze zdaniem przyjaciela. Już otwierał usta, by ciągnąć swoją opowieść, gdy poczuł na lewym ramieniu kurczowy uścisk.

– Jezu – jęknął Stein. – Tam chyba ktoś leży…

Leopold potarł nową zapałkę o draskę i podniósł ją nieco wyżej. Postąpił krok do przodu, mimo że Adek wciąż trzymał go za ramię. Chwilę potem zatrząsł nim dreszcz, mięśnie nóg nagle zwiotczały, a żołądek doznał gwałtownego skurczu, a raczej całej ich serii.

– Boże miłościwy… – wyjęczał teraz on; użył bezwiednie tych samych słów, którymi posługiwała się jego mama, gdy coś ją bardzo przestraszyło albo zdziwiło.

W kącie piwnicy, oparta górną częścią pleców o ścianę, leżała jakaś kobieta. Głowę miała zwieszoną, a rozpuszczone, jasne włosy spływały kaskadą w dół. Nie sposób było ocenić, czy to młoda dziewczyna, czy jejmość w latach. Szczupłe, białe, pozbawione pończoch nogi miała szeroko rozrzucone, a suknię oraz białą halkę bezwstydnie zadarte wyżej kolan i tam skłębione. Całe ciało zaś było w nienaturalny sposób powykręcane…

Wiedziony jakimś instynktem Leopold wyciągnął w jej stronę rękę, ale szybko ją cofnął.

– Proszę pani – odezwał się przez ściśnięte gardło Adek. – Czy pani śpi?

I wstrzymał oddech w napiętym oczekiwaniu. To samo musiał uczynić też jego towarzysz, bo cisza, która ich otoczyła, była ciszą, z jaką dotąd w swoim życiu żaden z nich nie obcował. Totalną i paraliżującą. Adek, podobnie jak i Leopold, nie był zresztą w tej chwili pewny, co bardziej by go przeraziło: odpowiedź na pytanie czy jej brak.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх