Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 14

5

Оглавление

– Otwieraj! – rzucił major Baranow do przestraszonego więziennego strażnika.

Zjawiając się w środku nocy niczym duch na korytarzu Łodzinskiej Tiurmy, prawdopodobnie przerwał młokosowi słodką drzemkę.

– Ale… ale… – Wyprężony na baczność strażnik próbował oponować, lecz na widok miny oficera, jego czerwonej z gniewu, nalanej twarzy, sięgnął po pęk kluczy, który wisiał mu u pasa.

W ciszy więziennych kazamatów zadzwonił poruszony metal.

Bystro! – huknął oficer.

Zgrzytnął mechanizm. Tę chwilę Baranow wykorzystał, by przesunąć okrągłą czapkę ku tyłowi głowy i potrzeć dłonią zmęczone oczy.

Zbliżała się druga nad ranem, a on ani na chwilę nie zmrużył tej nocy oka. Bywały momenty, gdy miał serdecznie dość zarówno swojej pracy, jak i tego przeklętego miasta. Tęsknił bardzo za Rosją, za rodzinnym miastem Twer.

– Gotowe, panie majorze – zameldował strażnik.

Baranow wziął głęboki oddech. Nie cierpiał smrodu celi. Szczególnie w nocy.

Przekroczył próg pomieszczenia i zapalił górne światło, co jednak tylko częściowo rozproszyło ciemności, klosz niewielkiej lampy był bowiem niemyty od stworzenia świata. Z drugiej strony nie spodziewał się niespodzianek. Człowiek, któremu składał niezapowiedzianą wizytę, najpewniej spał twardo. Aż do teraz.

– Co… co się dzieje? – z głębi celi dobiegł bełkot.

Major Baranow nic nie odpowiedział. Zatrzymał się zaraz za drzwiami, które kazał strażnikowi zamknąć. Sięgnął za pazuchę, skąd wydobył nahajkę. Okręcił rzemyk na przegubie prawej ręki, zacisnął palce na rękojeści. Znajdujący się na końcu bata woreczek zawierający kawałek ołowiu odbił się od wysokiej, wypolerowanej na glanc cholewy oficerskiego buta.

– Nic takiego, gospodin Bartoszko – mruknął pod nosem gość. – Nic takiego…

Odkąd godzinę temu opuścił piwnicę w podwórzu kamienicy na rogu Piotrkowskiej i Cegielnianej, gdzie ostatniego dnia kwietnia dwóch gimnazjalistów odnalazło zwłoki młodej dziewczyny, a przybyli na miejsce policjanci – jeszcze jednej, co raz wstrząsały nim spazmy.

Wciąż czuł w nozdrzach nieporównywalny z niczym smród rozkładających się ciał. Widoku starał się unikać, ale przyłożenie sobie chustki do nosa było już zachowaniem co najmniej nieprzystojącym wysokiemu oficerowi carskiej policji. Tym bardziej, że nikt z obecnych na miejscu policjantów, a nawet dziennikarze, którzy już czaili się w cieniu, tego nie uczynił.

Nocne powietrze, które wiatr zdołał nieco oczyścić z dymu, przyniosło Baranowowi częściową ulgę. Chciał zapalić, ale pechowo jego papierośnica była pusta. Okazało się to zresztą zbędne: całkiem już dobrze poczuł się Baranow w momencie, gdy niechcący posłyszał rozmowę dwóch gorodowych pełniących wartę w podwórzu.

Jeden opowiadał drugiemu, jak ledwie przedwczoraj policjanci z sobornego cyrkułu aresztowali niejakiego Alfonsa Bartoszkę, lat pięćdziesiąt trzy, wyznanie rzymskokatolickie, pod zarzutem kradzieży metalowych części z jednej z fabryk, bodajże chodziło o przędzalnię Izraela Poznańskiego. Bartoszko, który był zbieraczem wszelkich metalowych części, od śrubki i nakrętki, po rury przesyłowe ciepła, nie chciał zdradzić przesłuchującym go policjantom, gdzie przetrzymuje fanty.

Majorowi Baranowowi nie trzeba było więcej. Znów był pierwszy!

Czuł, że złapał koniec sznurka. Tego, czy to właściwy sznurek i dokąd można po nim dotrzeć, miał się dowiedzieć za chwilę. A żeby się dowiedzieć, gotów był nie spać resztę nocy i wykorzystać cały zapas sił, który mu pozostał. I szczególne walory, jakie posiadała jego nahajka. Ona potrafiła przekonywać wszystkich tych, którzy występowali przeciwko dobru Imperium i jego obywateli.

– Jest tam kto? – usłyszał głos jedynego lokatora celi, czemu towarzyszyły dźwięki świadczące o ruchach, jakie wykonywał, by podnieść się i zwlec z pryczy. – Już śniadanie?

– Tak. Kawa ze śmietanką – wycedził przez zęby major, wychodząc z cienia.

Wtedy ujrzał Bartoszkę. Był to starzec o twarzy zarośniętej siwą szczeciną, niemal łysy, chudy i złamany w krzyżu. Jego usta były bezrozumnie otwarte, a oczy jakby zamglone.

Czy ktoś taki mógł zabić dwie dziewczyny? – pomyślał Baranow, unosząc rękę.

Nahajka z ogromną siłą i chirurgiczną precyzją trafiła w czoło więźnia.

– Za co?! – ryknął zbieracz złomu i złapał się za głowę, nie próbując nawet uchylić się przed kolejnymi ciosami, które dosięgały go teraz jeden po drugim, spadając z góry i z boku.

W tej okrutnej, ale i niecodziennej sztuce major łódzkiej policji Jurij Stiepanowicz Baranow był, niestety, niedościgłym mistrzem. Tym razem jednak szybko się zmęczył.

– Masz szczęście… – wysapał, odstępując dwa kroki od ofiary.

Alfons Bartoszko słaniał się, jednak z jakichś powodów wciąż trwał w pozycji stojącej. Wył jak pies. Podłoga celi zbryzgana była krwią.

Nagle otworzyły się drzwi i do środka zajrzał zaciekawiony strażnik.

– Won! – ryknął major, po czym znów przeniósł wzrok na podejrzanego i wycharczał: – To była lekcja numer jeden, Bartoszko. Tylko od ciebie zależy, czy będą następne.

– Za co? Za co? – wyjęczał pobity więzień. – Nie ukradłem tych części, tylko znalazłem. Jak Boga kocham! Pytałem inżyniera. Nikomu nie były potrzebne…

– Zabiłeś dwie niewinne kobiety, Bartoszko – powiedział Baranow, już spokojny. – Znaleźliśmy je dziś wieczorem w twoim magazynie na Cegielnianej. Zaprzeczysz, że to twoja nora?

– Ja… ja… Nic o tym nie wiem!

– Oczywiście.

– Bo… Boże przenajświętszy… Nie byłem tam, odkąd mnie zamknęliście…

– Co z tego? Gniły tam od wielu dni – zbił ten argument Baranow, by po chwili wycedzić przez zęby: – Widzę, że się nie dogadamy. W takim razie przechodzimy do lekcji numer dwa…

– Nie! – jęknął więzień.

– A będziesz mówił?

Bartoszko potwierdził niemo, nie spuszczając wzroku z prześladowcy. Mimo to oficer nie zmniejszył siły, z jaką jego palce zaciskały się na rękojeści pokrytej krwią nahajki.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх