Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 18

9

Оглавление

Czekali na znak. Wczoraj, po kilkugodzinnej, niemal niezakłóconej demonstracji w centrum Łodzi, zebrano się na naradę w jednym z mieszkań na obrzeżach miasta. I podjęto decyzję, niejednomyślnie, ale i nieodwołalnie.

Poniedziałkowym świtem, punktualnie o szóstej, w fabryce Fritza Ulbricha odezwały się fabryczne świstawki. Robotnicy, jak co dzień, zaludniali po kolei przędzalnie, tkalnie, wykończalnie oraz magazyny fabryczne. Wszystko zagrało jak zwykle, na chwałę.

Ale po przerwie obiadowej żaden z nich nie włączył maszyn. Ten i ów wysypywał z kieszeni zebrane po drodze do fabryki kamienie i kawałki cegieł, a jeśli ktoś stojący obok zdziwił się tym widokiem, wolał o nic nie pytać.

W niektórych miejscach było cicho i spokojnie, w innych panowało poruszenie graniczące niemal z euforią.

– Teraz im pokażemy! Popamiętają nas na długo.

– Śmierć burżujom! Śmierć krwiopijcom! – powtarzano, jeszcze niezbyt głośno i tylko między sobą, niczym ćwiczoną z mozołem rolę.

Do jednej z głównych hal przędzalni wkroczył zaniepokojony ciszą inżynier. Coś wykrzykiwał, wymachiwał rękami. Otoczyli go ciasnym kołem, zapachniało samosądem. Na szczęście w porę pojawił się Sobczak.

– Spokojnie, towarzysze – zawołał, a gdy odstąpili od inżyniera, zwrócił się do niego: – Niech pan idzie do domu.

Mężczyzna fuknął, ale posłuchał rady. Tłum gęstniał z każdą chwilą.

– Ja bym inaczej z nim pogadał – wycharczał jakiś ogromny robotnik w czapce na bakier, wygrażając pięścią wielką niczym główka kapusty.

Po kilku chwilach Sobczak i Finder, zaalarmowani przez jakiegoś chłopca, weszli do jednego ze znajdujących się na najwyższej kondygnacji pomieszczeń. Jeden z robotników kazał im wyjrzeć przez okno.

– Już są – rzucił półgłosem stary, pokazując coś ruchem głowy.

Julian spojrzał we wskazane miejsce. Wzrok nie mylił ani jego, ani Sobczaka. Wokół muru fabryki robiło się szaro i niebiesko.

Otaczał ich kordon policji.

– Wiedzieli, to oczywiste – komentował stary robotnik. – Donosicieli i tajnych agentów nigdy nie zabraknie, tego jestem pewien. Chodźmy do ludzi, zanim wybuchnie panika.

– Tak. Chodźmy – powtórzył jak echo Julian.

Spory, bo liczący może i nawet dwie setki ludzi tłum zebrał się w magazynie, tym samym, w którym przedwczoraj padły słowa o robotnikach z Chicago i płacowych żądaniach. Niektórym wydawało się, że te dwa momenty dzielił długi czas, może nawet miesiąc.

I znów na prowizoryczną mównicę (która mogła równie dobrze pełnić rolę szafotu, co zauważył ktoś i szeptem podzielił się tym z sąsiadem) wchodzili kolejni mówcy. Każdy jednak chrypł szybko, tym razem bowiem tłum nie słuchał już przemówień jak wcześniej, w nabożnej niemal ciszy. Dla większości z nich było to przecież pierwsze wystąpienie przeciwko obowiązującemu porządkowi.

Wkrótce ze skrzyni zszedł też Julian Finder. Był zadowolony ze swojego wystąpienia, w którym udało mu się poruszyć kilka kwestii dotąd przemilczanych, choćby próżniacze życie kleru. Ktoś mu gratulował, ktoś potrząsał jego szczupłymi, delikatnymi dłońmi. Nie widział twarzy.

Przytomność wróciła mu, gdy blisko siebie usłyszał głos Sobczaka.

– Wracamy na swoje stanowiska – ordynował stary. – Nie dajmy się sprowokować.

Ale on, Finder, przestał nagle rozumieć sens tak wypowiadanych naokoło niego słów, jak zachowań otaczających go ludzi. Jego wzrok utkwiony był w tej chwili w jednym punkcie.

Tym punktem była twarz młodej dziewczyny.

Miała jasne włosy przykryte szarą, nieładną chustką, co jednak nie miało prawa odebrać jej ani krztyny wdzięku. Stała pod jedną ze ścian magazynu razem z innymi młodymi włókniarkami. Ale on widział tylko ją.

Julian Finder znał ten stan bardzo dobrze. I coraz mniej poznawał siebie samego.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх