Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 15

6

Оглавление

Nad Łodzią budziła się niedziela, pierwszy dzień maja 1892 roku. W odróżnieniu od dni powszednich dzień ten miał rozpocząć nie dźwięk setki fabrycznych świstawek, ale bicie dzwonów kilkunastu łódzkich świątyń. Zarówno jedne, jak i drugie kazały tysiącom ludzi wstać ze swych posłań, ubrać się i przygładzić włosy. Wzywały do siebie i nie przyjmowały odmowy.

Pierwsze odezwały się umieszczone w dwóch wieżach dzwony niedokończonego, ale już użytkowanego przez wiernych kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na Starym Mieście. Od razu w sukurs przyszły mu dzwony z drugiej parafii i kościoła Podwyższenia Krzyża Świętego przy Mikołajewskiej.

Protestantów wołały dzwony kościołów Świętej Trójcy przy Nowym Rynku i świętego Jana Ewangelisty przy Dzikiej pod sześćdziesiątym, a wyznawców prawosławia, w tym włodarzy miasta i stacjonujących w nim żołnierzy – nosowy zaśpiew dzwonów cerkwi świętego Aleksandra Newskiego.

Byli jednak tacy, którzy tego dnia nie zamierzali słuchać tego, co mieli im do powiedzenia katolicki ksiądz, batiuszka czy pastor.

Dochodziła siódma, gdy Finder i Sobczak zbliżali się do głównej bramy fabryki Ulbricha. Szli równo, choć w krwiobiegach obu krążył jeszcze wypity w nocy samogon. Od wyjścia z famuły nie zamienili wiele zdań. Nie wracali też do tego, co się stało, choć stary Sobczak z pewnością kalkulował w myślach, ile będzie musiał wydać na nową szybę.

Mimo niedzieli przy wejściu tłoczyła się spora grupka robotników. Część z nich, niezbyt duża, miała na sobie odświętne stroje, co na tle fabrycznego muru wyglądało niecodziennie. Najbardziej bawiły kolorowe wstążki w sukniach i nakryciach głowy robotnic, na co dzień ubierających się przecież szaro i smutno. Co niektórzy może właśnie wrócili byli z kościoła albo planowali wybrać się tam po strajku, wszak dziś przypadał też dzień świętego Józefa Robotnika.

Ledwie Sobczak i Finder doszli do bramy, uderzyły w nich słowa skargi.

– Kazali nam iść won spod bramy fabryki! Pańskie sługusy! – krzyczeli jeden przez drugiego, wskazując na przyległą do bramy budkę, w której schronili się fabryczni cerberzy.

Na kilka chwil nad tłumem zaległa cisza. Emisariusz spojrzał zza szkieł okularów na Sobczaka, dołączając do kilkunastu par oczu, które utkwione były w robotniczym trybunie. To właśnie w tej twarzy chcieli widzieć pewność, której być może brakowało im. Ale jedyne, co dostrzegli, to kropelki potu gęsto perlące się na czole starego.

– Spokojnie, towarzysze – rzekł po chwili Sobczak. – Demonstracja odbędzie się, tak jak zaplanowaliśmy. Za chwilę ruszymy na ulice.

W górę wystrzeliło kilka buńczucznych okrzyków, ktoś nawet zaczął klaskać. Po chwili ruszyli ławą w stronę Piotrkowskiej.

– Wiesz, przyjacielu… – Sobczak spojrzał na Findera. – Tak naprawdę to mam gdzieś, co stało się w Chicago czy nawet bliżej, w jakiej Francji. Ja chcę tylko moim dzieciom dać jeść.

Julian przytaknął. W głowie porządkował już słowa kolejnego przemówienia. Słowa, w które wierzył coraz mniej.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх