Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 4

Оглавление

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Fabryczna syrena zakończyła kolejny dzień pracy. Zawyła krótko i ochryple, jakby ten, kto ją uruchomił, robił to bez przekonania. Bez pewności, czy jeszcze warto i jest komu ogłaszać, że już można wyłączyć maszyny, zdjąć fartuch, nacisnąć czapkę, włożyć kapotę. I w spokoju sumienia, pewnym jutra, pójść do domu.

Tak naprawdę bowiem nikt z ludzi, którzy w ten niezbyt pogodny październikowy dzień opuszczali mury zakładów włókienniczych „Lechtex” w Łodzi, nie był pewny, czy jutro nie zastanie ich bramy zamkniętej na cztery spusty. A w okienku portierni – nieznanego człowieka w garniturze i nieskazitelnie białej koszuli, z przyklejonym uśmiechem rozdającego wszystkim tak samo białe kartki, na których czyjaś ręka podpisała wyrok: na bruk! W połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku nikogo już to nie dziwiło.

– Do widzenia, pani Leokadio. – Pełniący służbę strażnik uśmiechnął się do przechodzącej przez bramę kobiety, odruchowo poprawiając na ramieniu parciany pasek karabinu.

– Do widzenia, panie Kasperczak – odpowiedziała kobieta nazwana Leokadią, po czym schowała do torebki kartę, którą przed chwilą odbiła.

Ledwo uszła kilkanaście kroków, usłyszała, że ktoś ją woła. Zwolniła, ale nie odwróciła się, co mogło oznaczać, że głos był znajomy. Ulicą przejeżdżała akurat ciężarówka z krytą brezentem paką, rozbryzgując na boki fontanny wody z kałuż, co dodatkowo zmusiło kobietę do zatrzymania się i usunięcia aż pod mur fabryki.

Kiedyś osiem na dziesięć takich samochodów wjechałoby w bramę fabryki. Teraz tylko przyspieszają… – pomyślała starsza pani.

Chwilę później podeszła do niej kobieta w zielonej chustce na głowie.

– Już myślałam, że pani nie złapię… – sapnęła.

Leokadia uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Idziemy, pani Banasiakowa? – zapytała po krótkiej chwili.

Przez kilka chwil szły w milczeniu. Aż do rogu Gdańskiej, gdzie robotnicy w pomarańczowych kamizelkach kopali jakiś dół.

– Podej mu, Hieniek! – krzyczał jeden do drugiego, nie wyjąwszy nawet z kącika ust dymiącego ogryzka papierosa.

– Cholernie tu jest twardo. Łopatom nie idzie – dobiegło spod ziemi.

Tylko jeden z robotników tkwił w dole, reszta zaś w sile czterech z rękami splecionymi na piersiach bądź ukrytymi głęboko w kieszeniach stała na krawędzi i obserwowała jego walkę z siłami natury.

– Może trza będzie spróbować młotem pneumatycznym – spekulował ochryple jeden z tych na wierzchu, może sam majster, na co reszta „konsyliarzy” zgodziła się, kiwając głowami.

Po chwili pracownice „Lechteksu” ruszyły dalej, choć Leokadia obejrzała się za siebie.

Znów przez jakiś czas maszerowały w całkowitym milczeniu, mijane przez spieszących się dokądś ludzi, pędzące ulicą samochody, ciężarówki i tramwaje. Od strony którejś ze stacji kolejowych dobiegł gwizd lokomotywy. Miasto łapało drugi oddech.

– A co tam słychać u syna, pani Leokadio? – zapytała nagle Teresa Banasiakowa.

– Dziękuję, jakoś sobie radzi – odpowiedziała głucho Leokadia, patrząc przed siebie.

– To już będzie z rok, jak w tej Anglii siedzi, prawda?

– Tak. Dokładnie rok i dwa miesiące, odkąd wyjechał z Łodzi.

– Szmat czasu…

Pani Leokadia była wdzięczna, że jej towarzyszka nie żąda szczegółów. Musiałaby wtedy albo skłamać, albo powiedzieć szczerze prawdę, że jej syn pracuje w knajpie na zmywaku, i liczyć na zrozumienie.

Wiedziała też dobrze, że nie może się Banasiakowej zrewanżować pytaniem o jej syna. Nie było tajemnicą, że Waldek Banasiak odsiaduje w Sztumie karę dziesięciu lat za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Co z tego, że bronił swojej dziewczyny, zaczepianej przez podpitych kiboli. Ich drużyna przegrała mecz, więc trzeba było znaleźć ujście dla gniewu. Trafiło na Waldka.

Miał pecha. Nie dał się zabić i teraz za to płacił – on i jego bliscy. A najbardziej matka…

Zatrzymały się na rogu ulicy Struga. Tutaj mieszkała Banasiakowa. Obie wiedziały, że Leokadia nadrobiła drogi. Mogła przecież wrócić do siebie tramwajem. Ale nie spieszyła się.

Z drugiej strony pytanie o syna obudziło w niej nadzieję, że być może czeka na nią list. Dlatego pożegnała się szybko.

– Wie pani, co ja myślę? – powiedziała Banasiakowa na odchodne. – Że powinien znaleźć się ktoś z przedwojennych właścicieli naszej fabryki.

– A po co, pani Tereniu?

– Bo wtedy o ludzi by zadbał i o sam zakład.

– Myśli pani, że komuś by się jeszcze chciało?

– Jestem pewna. Na pewno stanęlibyśmy znów na nogi! Moja znajoma, która pracuje w magistracie, mówi, że co raz ktoś taki się odnajduje. Zwyczajny człowiek…

– Może i tak. Do widzenia, pani Tereniu. Do jutra.

Kwadrans później przekręciła klucz w zamku i znalazła się w swoim mieszkaniu na trzecim piętrze stojącego samotnie trzypiętrowego domu przy ulicy Kościuszki. Cicho zamknęła za sobą drzwi, zapaliła światło i weszła do kuchni. Ciężko usiadła na taborecie.

Kilka chwil wcześniej z bijącym sercem otwierała blaszaną skrzynkę pocztową. Między rdzewiejącymi ząbkami nie bieliła się koperta, ale jej to nie wystarczało. Musiała mieć pewność.

Listu od syna nie było. Od ponad pół roku…

Następnego dnia, a był to czwartek, Leokadia nie poszła do pracy. Wzięła wolne, by pozałatwiać kilka swoich spraw. Im była starsza, tym więcej ich się zbierało. Wróciwszy do mieszkania około piątej po południu, włączyła telewizor. Nadawano właśnie wiadomości lokalne. Przez kilka chwil oglądała program bez fonii.

W pewnym momencie jej uwagę przykuł znajomy szczegół. Pokazywali miejsce, które wraz z Teresą Banasiakową minęły wczoraj – dziurę wykopaną niedaleko fabryki, w której pracowały. Długie ujęcie w głąb otworu. Potem przed kamerą wypowiadał się jakiś mężczyzna.

Podkręciła potencjometr.

– Dostaliśmy sygnał i teraz sprawdzamy to miejsce. O postępach prac będziemy na bieżąco informować opinię publiczną – zdążyła usłyszeć, zanim puszczono następny materiał.

Leokadia poszła do kuchni. Z górnej szafki wyjęła jakiś podłużny kształt.

Było to blaszane pudełko po czekoladkach. „Baker’s” – głosił stylizowany napis na wieczku ze śladami rdzy na krawędziach.

– Nie. To przecież niemożliwe… – powiedziała cicho sama do siebie, próbując zapanować nad sapaniem, co w jej wieku nie było łatwe.

Podniosła ostrożnie wieczko i sięgnęła do wnętrza. Przez chwilę jej dłoń, pokryta tu i ówdzie brązowymi plamkami, przedzierała się przez fotografie, czarno-białe i w kolorze sepii, a także wycinki z gazet.

Wreszcie poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem: Leokadia wyprostowała na kuchennym stole pożółkły ze starości arkusz papieru. Mógł mieć lat pięćdziesiąt, ale równie dobrze i sto pięćdziesiąt.

Był to dokument wydrukowany i wykaligrafowany w dwóch językach: po polsku i rosyjsku. Największe i najwyżej położone, stylizowane litery układały się w jedno słowo i część słowa drugiego: „AKT WŁASN…”. Prawa krawędź dokumentu była postrzępiona, a czarny orzeł w herbie Imperium miał tylko jedną głowę…

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх