Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 19

10

Оглавление

Zbliżała się druga po południu, gdy na podjeździe przed pałacem Fritza Ulbricha przy Piotrkowskiej pod sto drugim zatrzymała się elegancka, czterokonna kalesza.

Jej koła jeszcze się toczyły, a podkowy końskie stukały na brukowych kamieniach, gdy otworzyły się drzwiczki i z powozu wyskoczył wytwornie ubrany jegomość. Nie robił tego chyba zbyt często, gdyż z trudem udało mu się zachować równowagę. W chwili, gdy głośno zatrzasnął za sobą drzwiczki, siedzący na koźle stangret strzelił batem.

– Wio! – krzyknął na konie, które natychmiast ruszyły z miejsca.

Pasażer kaleszy, podtrzymując jedną ręką cylinder, a drugą wymachując przed sobą laską, jakby torował sobie drogę wśród jakichś chaszczy lub, co gorsza, ludzi, szybkim, przypominającym nieco stąpanie kaczora krokiem zbliżył się do bramy. Musiał być oczekiwany, bo nim zdołał uderzyć końcem laski w drzwi, ktoś otworzył je od wewnątrz i przybysz zniknął w pałacowym westybulu.

Obrazek ten przypominał siedem, a może nawet dziesięć czy wręcz paręnaście wcześniejszych. Od południa bowiem przed pałacem Ulbricha zatrzymywały się powozy, które opuszczali podobnie ubrani, podobnie zdenerwowani i rozgestykulowani mężczyźni. Byli to udziałowcy fabryki. Fabryki, jednej z kilkunastu w Łodzi, w której od kilku godzin trwał strajk.

– To niesłychane! To skandal! Wykarmiliśmy tę żmiję na własnej piersi.

– Za mało zaznali knuta.

– Niech Schmidt natychmiast wezwie wojsko. Kozaków. Dwa szwadrony.

– Co tam dwa. Trzy albo i cztery!

Pod wysoki, stiukowy sufit największego pałacowego pomieszczenia, na co dzień wykorzystywanego do rodzinnego spożywania posiłków, co chwila uderzały wyrazy gniewu i poruszenia. Bywało, że temu czy owemu wyrwało się nawet słowo nieprzystojne. Złorzeczeń tych słuchały cierpliwie rzeźby antycznych bogów, licznie zgromadzone przez gospodarza tego miejsca.

Sam Fritz Ulbrich, posiadacz pięćdziesięciu i jednego procenta akcji fabryki, mężczyzna około sześćdziesięcioletni, z bujnymi faworytami, ogolony starannie i ubrany wytwornie w tużurek z kołnierzem i klapami aksamitnymi oraz pikową kamizelkę, siedział u szczytu długiego stołu, na miejscu należnym patriarsze. I podobnie jak jego rzeźby, przysłuchiwał się awanturze w całkowitym milczeniu.

Herr Ulbrich – zwrócił się do niego jegomość siedzący najbliżej, po lewej stronie stołu.

Gospodarz jednak trwał w bezruchu, z zaciętą twarzą, rękami złożonymi na podłokietnikach fotela, przez co można było odnieść wrażenie, że albo śpi na siedząco, w dodatku z otwartymi oczami, albo jest dotknięty jakąś okrutną chorobą, na przykład paraliżem.

Ale on nie spał ani nie był na nic chory. Jego szare, zimne oczy wodziły po zgromadzonych akcjonariuszach, a wargi drgały ledwo dostrzegalnie. Wystarczyło, by podniósł prawą rękę, nawet niezbyt wysoko, a zgiełk, coraz bardziej przywodzący na myśl żydowskie targi czy giełdę, przycichł.

Herr Ulbrich – powtórzył jegomość.

– Tak? – Fabrykant wreszcie zareagował.

– Mamy podstawy sądzić, że sytuacja jest poważna. Nawet bardzo. Ci przeklęci socjaliści mącą w głowach naszym robotnikom.

Kilkanaście par oczu należących do akcjonariuszy fabryki utkwionych było w twarzy posiadacza większości akcji. To przecież na jego wezwanie stawili się tutaj, rezygnując z niedzielnych planów, czasem nawet przyjeżdżając z daleka. I to z jego zdaniem musieli się liczyć.

Czy właśnie teraz dowiedzą się, co sądzi na temat tego, co się stało? Czy wybierze rozwiązanie siłowe, za czym optowała liczna grupa zgromadzonych? A może ulegnie presji i spełni żądania strajkujących? Tak naprawdę przecież większość z nich po raz pierwszy miała do czynienia ze zjawiskiem, któremu na imię było strajk. I chyba nigdy nie rozmawiała z szeregowym robotnikiem – tkaczką, farbiarzem, magazynierem czy wozakiem.

– Proszę mi powiedzieć, Herr Kołodziej… – Ulbrich, wyprostowawszy się w fotelu, spojrzał na człowieka, który przed chwilą chciał przedstawić mu swoje obawy. – Czy jakaś fabryka prócz naszej jest w tej chwili okupowana?

– Nie – odpowiedział szybko zapytany. – U Scheiblera i Poznańskiego spokój. Wczoraj w kilku punktach miasta zebrali się robotnicy, pomachali czerwonymi szmatami, ale szybko się rozeszli. Najprawdopodobniej wskutek pojawienia się w pobliżu policjantów. Zatrzymano też jednego człowieka, który okazał się ściganym od kilku miesięcy, niebezpiecznym przestępcą…

– A czy w strajku na terenie naszej fabryki bierze udział cała załoga czy tylko jej część? – Ulbrich znów, bezceremonialnie, za co jedni go lubili i podziwiali, a inni nie, przerwał człowiekowi nazwiskiem Kołodziej.

– Około stu, może stu dwudziestu osób – odparł tamten, co poprzedził podszept mężczyzny siedzącego obok.

Gospodarz uniósł obie ręce, zwinął palce w pięści i na krótką chwilę dotknął nimi oczu.

– Wyrzucić! – burknął.

– Kogo? – Kołodziej nachylił się w stronę fabrykanta, jakby nie dosłyszał.

– Wszystkich. Całą tę hołotę. Na zbity pysk! – ryknął Ulbrich, aż z jego ust trysnęła ślina.

Po siedzących po obu stronach stołu przetoczył się pomruk, choć ciężko było orzec, czy oznaczać ma on aprobatę dla decyzji, czy wręcz przeciwnie.

– Ktoś musi nam za to zapłacić – dorzucił fabrykant, a przez jego twarz przemknął skurcz.

– Ale czy to wystarczy? – odezwały się inne głosy.

– Oczywiście, że nie – odparł Ulbrich. – Zwróćcie jednak uwagę, szanowni panowie, że nie wszyscy robotnicy posłuchali wichrzycieli. Wielu pracuje nadal, w innych zakładach. A to oznacza, że możemy mieć ich po swojej stronie.

– W jaki sposób, Herr Ulbrich? – zapytał ktoś.

– A dać im wódki! Jeśli będzie trzeba, to i utratą miejsca postraszyć, a nawet Sybirem. Po pomoc policji, drodzy panowie, a tym bardziej wojska czy kozaków, zawsze zdążymy się zwrócić.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх