Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 7

2

Оглавление

Gwizdawki odezwały się w fabryce Fritza Ulbricha punktualnie o dziewiątej wieczorem, oznajmiając koniec kolejnego dnia pracy. Po paru chwilach wąskie fabryczne uliczki wypełniał chrzęst setek par drapoków i gwar rozmów:

– Dobrze, że jutro niedziela. Na wieś pojedziem, do swoich… – mówił jeden głos.

– My wyprawiamy się do lasu – wtórował mu inny.

– Albo nad Pilicę – wchodził im w słowo jakiś głos trzeci.

Nie wszyscy jednak robotnicy fabryki opuścili jej mury. Od chwili ogłoszenia końca dniówki minęły dobre dwa kwadranse, a w jednym z magazynów bawełny wciąż znajdowali się ludzie. Co więcej – ich liczba z każdą chwilą się zwiększała. W tłumie przeważali mężczyźni, rozmawiano w małych grupach, półgłosem, a nawet szeptano.

Pomieszczenie było licho oświetlone kilkoma elektrycznymi lampami. Zresztą nie wszyscy z obecnych chętnie pokazywali swoje oblicza innym. Słowa „socjalizm” czy „rewolucja” w wielu ludziach budziły jeszcze niepewność, jeśli nie strach. Woń potu tłoczących się mężczyzn, którzy mieli za sobą długi dzień pracy, mieszała się z zapachem drewna, z którego wykonano nowe skrzynie służące do transportu bawełny.

W pewnym momencie na jedną z takich skrzyń, stojącą na środku magazynu, wdrapał się jakiś starszy robotnik. Gwar przycichł. Spojrzenia wszystkich obecnych skupiły się w jednym punkcie. Dopiero gdy mężczyzna uniósł obie ręce, gestem podobnym nieco do tego, jaki wykonuje w kościele ksiądz w chwili przeistoczenia, zapanowała cisza zupełna.

– Towarzysze! – mężczyzna zwrócił się do obecnych niskim, mocnym głosem. – Jutro minie pięć lat, odkąd nasi bracia w Chicago wyszli na ulice, by upomnieć się o swoje prawa…

Przez tłum przebiegł pomruk. Mówca potoczył zmęczonym wzrokiem po obecnych. Ktoś wyciągnął w jego kierunku blaszany kubek wypełniony wodą, on jednak pokręcił głową.

– Wszyscy wiemy, co stało się w następnych dniach – ciągnął po chwili. – W wyniku ataku policji śmierć poniosło wielu towarzyszy. Ale ci ludzie mieli odwagę powiedzieć panom: nie! Podobnie jak to zrobili dwa lata temu nasi bracia w fabryce Kruschego w Pabianicach. I jak rok temu w Żyrardowie. Liczę na to, że i my, jutro, będziemy mieli odwagę powiedzieć to samo.

Ledwo skończył, rozległy się okrzyki, pojedyncze i niezbyt głośne, jakby nieśmiałe.

– Precz z panami! Precz z wyzyskiem!

– Chleba! Sprawiedliwości!

Po chwili na podwyższeniu znalazł się kolejny mówca, młody mężczyzna w okrągłych okularach i o smagłej cerze. Był szczupły i drobny, ale o głosie równie mocnym jak jego poprzednika. Choć czytał z kartki, musiał tekst przemowy znać bardzo dobrze, bo często spozierał na słuchaczy.

– Kto to jest? – zapytał szeptem jeden robotnik drugiego, starszego.

Obaj stali kilkanaście kroków od prowizorycznej mównicy, niemal pod ścianą magazynu.

– Finder – odpowiedział stary. – Julian. Pracował z Waryńskim aż do jego aresztowania. Dzisiaj to prawa ręka „Blondyna” – wyjaśnił szczegółowo.

– Cicho! – upomniał ich jakiś trzeci głos.

– W imieniu Socjalno-Rewolucyjnej Partii Proletariat wzywam robotników Łodzi: wyjdźcie na ulice, by głośno upomnieć się o swoje prawa! – zakończył przemówienie Finder.

Pod sufit magazynu bawełny fabryki Ulbricha uderzyła kolejna fala okrzyków poparcia dla sprawy i złorzeczeń pod adresem rządzących.

Dopiero po kilku chwilach, gdy aplauz przycichł, a na skrzynię wspiął się kolejny mówca, zorientowany w sprawie starszy robotnik się odwrócił. Za jego plecami nikogo już jednak nie było.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх