Читать книгу Pozdrowienia z Londynu - Krzysztof Beśka - Страница 12

3

Оглавление

Robotnicze osiedle Księży Młyn pogrążone było we śnie. Tylko w jednej famule, w oknie mieszkania na parterze, wciąż paliło się światło. W kuchni, pełniącej także funkcję pokoju stołowego, siedziało dwóch mężczyzn. Między nimi stała opróżniona do połowy butelka wódki, tudzież pokrojony chleb i nieco wiejskiej kiełbasy. Biesiadnicy rozmawiali niezbyt głośno, za cienkim przepierzeniem bowiem spała rodzina jednego z nich.

– Masz dzieci? – zapytał starszy młodszego głosem, którego moc było czuć nawet wtedy, gdy mówił cicho.

– Nie.

– A żonkę?

Na to pytanie już odpowiedź nie padła. Staremu wydawało się, że wprawił nim swojego gościa w zakłopotanie, bo ten uciekł wzrokiem w bok i poczerwieniał, choć równie dobrze mógł za to odpowiadać wypity alkohol.

– No to jeszcze po jednym. – Stary sięgnął żylastą ręką po flaszkę.

– Chyba już nie powinienem… – zaoponował gość, poprawiając okulary.

Jego śniada cera była jeszcze ciemniejsza, a drobna postura tłumaczyła, że zbyt dużo wypić nie może.

– Jutro ważny dzień – dodał jeszcze z powagą.

– W takim razie wypijemy strzemiennego, towarzyszu – oznajmił gospodarz, po czym wypełnił obie stojące na stole szklanki równo do połowy. – Rzeczywiście, trza być jutro na chodzie, mimo niedzieli. Na zdrowie!

– Na zdrowie, towarzyszu Sobczak.

Stuknęli się szklankami, wypili, zagryźli kiełbasą, poprawili chlebem. Przez chwilę nie mówili nic. Zza okna dobiegło dalekie szczekanie psa, ale i ono szybko umilkło. Zza cienkiej ściany dobiegał zbiorowy, równy oddech śpiącej rodziny Sobczaka, żony i czwórki dzieci.

Do późnych godzin wieczornych obaj doglądali przygotowań: malowania haseł, osadzania na drzewcach czerwonych chorągwi. Potem wrócili na Księży Młyn.

Przedstawiciel komitetu centralnego miał tę noc spędzić u przywódcy robotników od Ulbricha. Przebywał w Łodzi już od paru dni, ale często zmieniał miejsca, w których nocował. Wymagały tego względy bezpieczeństwa. Obawiano się opłacanych przez fabrykantów prowokatorów, policyjnych tajniaków i agentów Ochrany.

– Myślisz, że nam się uda? – przerwał ciszę Julian Finder.

– Za swoich ludzi ręczę – odparł z mocą Sobczak. – Pójdą za mną, o czym wiele razy już się przekonałem. I nie straszna nam policja ani kozacy. Po jednym takim noszę nawet do dzisiaj pamiątkę. Pokazać ci?

I nie czekając na zgodę, rozpiął kilka guzików koszuli, odciągnął na bok lewą połę, w wyniku czego oczom gościa ukazała się blizna szeroka na cal i długa od obojczyka niemal po pępek.

Finder przełknął z trudem ślinę, jakby miała konsystencję inną niż ciekła. Blizna na ciele robotnika u większości ludzi wzbudzała uczucie odrazy. Ten jednak z jakichś powodów nie mógł… oderwać od niej wzroku.

– Nieźle mnie ogolił ten ruski cyrulik, co? – wycedził przez zęby stary Sobczak, zezując na swoją pamiątkę. – Myśleli wtedy, żem gotów na amen. Dobre dwa kwadranse leżałem na ulicy w kałuży juchy, zanim mnie podnieśli. Ale tego gada dobrze sobie zapamiętałem. Kiedyś się dowiem, gdzie stacjonuje, i wtedy sobie pogadamy! – Sobczak pogroził pięścią niewidocznemu wrogowi, mnąc w ustach siarczyste przekleństwo.

– Kto ci zszywał tę ranę? – zapytał po chwili Finder.

– A, jeden taki. Ty lekarz, więc od razu żeś spostrzegł, że sknocił. Trudno… – Machnął z rezygnacją ręką.

Wyglądało na to, że biesiada dobiegła końca. Także i Finder walczył już z sennością. Oczy za szkłami okrągłych okularów zmniejszyły się i zwęziły.

Sobczak leniwym gestem sięgnął po butelkę, zakorkował ją i już miał odstawić do jednej z kuchennych szafek, gdy nagle rozległ się trzask tłuczonego szkła.

– Jezu! – krzyknął Finder, podrywając się z miejsca.

Sobczak fuknął gniewnie i, wciąż z butelką w dłoni, zadziwiająco szybko jak na swój wiek, stan i porę, rzucił się w stronę okna, w którym jedna z szybek była rozbita na drobne kawałki. Na podłodze leżał kamień. Zza cienkiej ściany dobiegł płacz zbudzonych dzieci.

– Podejdź no tu, jeden z drugim! – ryknął robotnik, wychyliwszy się przez powstałą dziurę. – Tylko na tyle was stać, kpy?!

Wydawało się, że Sobczak za chwilę wybiegnie na zewnątrz, by szukać pomsty. Jednak on usiadł za stołem i ukrył twarz w dłoniach. Płacz dzieci ustał.

Finder o nic nie pytał. Podejrzewał, że nie pierwszy raz ktoś wybił szybę w mieszkaniu robotniczego trybuna. I że pierwszy maja już na pewno nie będzie zwyczajną, miłą niedzielą.

Pozdrowienia z Londynu

Подняться наверх