Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 10
Rozdział szósty
ОглавлениеJane nie była pijana, gdy zjawiła się w szkole po Ziggy’ego. Wypiła co najwyżej trzy łyczki szampana.
Ale rozpierała ją euforia. Złożyło się na nią wiele czynników: wystrzał korka od szampana, niecodzienność sytuacji wraz z poczuciem, że robią coś zakazanego, załamanie światła na smukłym kieliszku, przystojny barista, który przyniósł trzy cudne babeczki, każdą ze świeczką, zapach oceanu, a także świadomość, że być może znajdzie przyjaciółki w tych kobietach, które – starsze, zamożniejsze, bardziej wyrafinowane – tak bardzo różniły się od jej innych znajomych.
„Znajdziesz nowe koleżanki, kiedy Ziggy pójdzie do szkoły!”, powtarzała do znudzenia jej matka, co działało Jane na nerwy, jakby sama była naburmuszoną, drażliwą nastolatką w przededniu liceum. Jej matka miała trzy serdeczne przyjaciółki, które poznała przed dwudziestu pięciu laty, kiedy Dane, starszy brat Jane, szedł do przedszkola. Pierwszego dnia poszły na kawę i od tamtej pory się nie rozstawały. Gdy zakomunikowała matce, że nie potrzebuje nowych koleżanek, ta zapewniła: „Owszem, potrzebujesz. Musisz się przyjaźnić z innymi mamami. Będziecie się wspierać nawzajem! One zrozumieją, przez co przechodzisz”.
Ale Jane próbowała już tego w grupie matek, bez powodzenia. Nie umiała się odnaleźć wśród rozgadanych, wesołych papug oraz ich ożywionych konwersacji o mężach, którzy „się obijali”, niedokończonych remontach i wspaniałych czasach, kiedy były tak zabiegane i zmęczone, że „wychodziły z domu bez makijażu!” (Jane, która nigdy się nie malowała, zachowywała wówczas kamienną twarz, ale coś w niej krzyczało: „O czym wy, kurwa, gadacie?!”.)
A jednak, o dziwo, znalazła wspólny język z Madeline i Celeste, chociaż nie łączyło ich nic oprócz dzieci w tym samym wieku. I choć Jane miała niezbitą pewność, że Madeline też nigdzie się nie rusza bez makijażu, czuła, że ona i Celeste (która też się nie malowała, ale i bez retuszu porażała urodą) mogą żartobliwie kpić z Madeline, a ona nie pozostanie im dłużna, jakby znały się jak łyse konie.
I dlatego właśnie nie była gotowa na to, co się stało.
Straciła czujność. Za bardzo pochłonęła ją szkoła (wszystko było takie słodkie i funkcjonalne, a wszechobecny ład napawał otuchą), cieszyła się piękną pogodą oraz zapachem oceanu, który nadal był dla niej nowością. Czuła radość na myśl, że Ziggy pójdzie do szkoły. Po raz pierwszy od urodzenia syna odpowiedzialność za jego dzieciństwo przestała jej ciążyć. Zamieszkają kilka minut spacerem od szkoły i będą chodzić na piechotę, wzdłuż plaży i na wzgórze wysadzane drzewami.
Z jej szkoły podstawowej na przedmieściach roztaczał się widok na sześciopasmową autostradę, a z sąsiedniego sklepu napływał zapach pieczonego kurczaka. Nie było tam sprytnie urządzonego placu zabaw z zacienionymi zakątkami wykładanymi kolorową mozaiką przedstawiającą uśmiechnięte delfiny i wieloryby. Na ścianach nie było malowideł z podwodnymi scenami, a pośrodku piaskownicy nie było kamiennego żółwia.
– Jak tu ładnie – powiedziała do Madeline, gdy wspólnie z Celeste pomagały jej usiąść na ławce. – Jak w bajce.
– Prawda? Na zeszłorocznym wieczorku integracyjnym zbieraliśmy pieniądze na remont placu zabaw – odrzekła Madeline. – Blond Pazie znają się na zbieraniu kasy. Motywem przewodnim były „nieżyjące gwiazdy”. Ale była zabawa! Lubisz wieczorki integracyjne, Jane?
– No ba. Wieczorki integracyjne i układanki to moja specjalność.
– Układanki? – powtórzyła Madeline, sadowiąc się na niebieskiej, drewnianej ławce wokół figowca i prostując nogę. – Prędzej wydłubałabym sobie oczy.
Po chwili obległ je tłumek rodziców. Madeline grała pierwsze skrzypce, przedstawiając Jane i Celeste matkom starszych dzieci i opowiadając każdemu, jak skręciła sobie kostkę, ratując „dzisiejszą młodzież”.
– Cała Madeline – powiedziała do Jane kobieta o imieniu Carol. Miała łagodną twarz i ubrana była w kwiecistą sukienkę z bufkami oraz wielki, słomkowy kapelusz. Wyglądała, jakby się wybierała na mszę do białego drewnianego kościółka z Domku na prerii. (Carol? Czy to nie ona miała bzika na punkcie higieny? Schludna Carol.) – Zawsze szuka zwady. Nasi synowie grają razem w piłkę nożną. W zeszłym roku pokłóciła się na boisku z jednym wielkim tatą. Pozostali mężowie zwiali, a ta mało mu oczu nie wydrapała. To cud, że jej nie zabił.
– Ach, ten! Koordynator z bożej łaski. – Madeline wypluła te słowa, jakby chodziło o seryjnego mordercę. – Szkoda słów na takiego typka!
Tymczasem Celeste stała nieco z boku, rozmawiając na ten swój spłoszony, powściągliwy sposób, w którym Jane zaczęła dostrzegać jej cechę charakterystyczną.
W pewnym momencie zwróciła się do Jane:
– Mówiłaś, że jak twój syn ma na imię?
– Ziggy.
– Ziggy – powtórzyła niepewnie Celeste. – Czy to etniczne imię?
– Cześć, jestem Renata! – Na wprost Jane stanęła z wyciągniętą ręką kobieta o symetrycznej fryzurze w modnym odcieniu siwizny i o świdrującym spojrzeniu brązowych oczu za okularami w czarnych oprawkach. Miała manierę osoby na świeczniku. Dziwnie zaakcentowała swoje imię, jakby Jane spodziewała się jej przybycia.
– Cześć! Mam na imię Jane. Jak się masz? – Jane próbowała stanąć na wysokości zadania. Zastanawiała się, czy ma do czynienia z dyrektorką.
W tym samym momencie podeszła do nich elegancka blondynka, w której Jane rozpoznała jednego z Blond Paziów Madeline. W dłoni dzierżyła żółtą kopertę.
– Renato – zagaiła, nie zaszczycając Jane spojrzeniem. – Mam ten raport edukacyjny, o którym rozmawiałyśmy przy kolacji…
– Za chwilę, Harper – przerwała jej Renata z lekkim zniecierpliwieniem i zwróciła się z powrotem do Jane: – Miło cię poznać, Jane! Jestem mamą Amabelli i mam Jacksona w drugiej klasie. Amabelli, nie Annabelli. To francuskie imię. Sami go nie wymyśliliśmy.
Harper dalej sterczała obok, z szacunkiem przytakując jej słowom, jak ludzie, którzy stają za politykami na konferencjach prasowych.
– Chciałam cię tylko przedstawić niani Amabelli i Jacksona, która pochodzi z Francji! Quelle coincidence1! Poznaj Juliette. – Renata wskazała na drobne dziewczę z krótkimi, rudymi włosami. Juliette miała niezwykłą twarz zdominowaną przez wielkie usta o nietypowo pełnych wargach. Wyglądała jak bardzo ładna kosmitka.
– Miło mi poznać. – Podała Jane wiotką dłoń. Miała silny francuski akcent i wyglądała na śmiertelnie znudzoną.
– Mnie również – odpowiedziała Jane.
– Zawsze uważałam, że nianie powinny się znać. – Renata przeniosła wzrok z jednej na drugą. – Mała grupa wsparcia, że tak powiem! Skąd pochodzisz?
– Ona nie jest nianią, Renato – wtrąciła Madeline z ławki. Z trudem powstrzymywała się od śmiechu.
– No to au pair, wszystko jedno – ucięła Renata ze zniecierpliwieniem.
– Posłuchaj, co do ciebie mówię: Jane jest mamą – oznajmiła Madeline. – Tyle że młodą. No wiesz, tak jak my kiedyś.
Renata spojrzała niepewnie na Jane, jakby czuła, że ktoś ją nabiera, ale zanim Jane zdążyła coś powiedzieć (a czuła się zobligowana poprosić o wybaczenie), ktoś rzucił: „Idą!” i wszyscy rodzice ruszyli hurmem w stronę ładnej nauczycielki z dołeczkami (która wyglądała na wręcz stworzoną do tej posady), wyprowadzającej właśnie dzieci z klasy.
Dwaj mali chłopcy skoczyli naprzód jak wystrzeleni z armaty i natarli na Celeste.
– Uf… – stęknęła, kiedy dwie jasne głowy grzmotnęły w jej brzuch.
„Chciałam mieć bliźnięta, dopóki nie spotkałam małych diabełków Celeste”, powiedziała Madeline, kiedy rano piły szampana i sok pomarańczowy, a Celeste uśmiechnęła się z roztargnieniem, jakby te słowa wcale jej nie dotknęły.
Chloe wymaszerowała z klasy z dwiema innymi księżniczkami pod rękę. Jane niespokojnie rozejrzała się za synem. Czy Chloe go zostawiła? Oho, jest. Wyszedł z klasy jako jeden z ostatnich, ale miał zadowoloną minę. Jane uniosła kciuk, pytając, czy wszystko w porządku, na co Ziggy uniósł dwa kciuki i się uśmiechnął.
Nagle nastąpiło poruszenie. Wszyscy odwrócili wzrok na dziewczynkę z kędziorkami, która wyszła z sali na samym końcu. Płacząc, kuliła ramiona i trzymała się za szyję.
– Ojej… – rozczuliły się matki, bo wyglądała tak żałośnie i miała takie śliczne włosy.
Jane patrzyła, jak Renata podbiega do małej, a za nią niespiesznie podąża kosmiczna niania. Matka, niania oraz ładna, jasnowłosa nauczycielka nachyliły się w stronę małej, aby posłuchać, co ma do powiedzenia.
– Mamusiu! – Ziggy podbiegł do Jane, która porwała go w ramiona. Czuła, jakby wieki go nie widziała, jakby wrócili z wyprawy w dalekie kraje. Zanurzyła nos w jego włosach.
– I jak tam? Fajnie było?
Podniesiony głos nauczycielki uprzedził jego odpowiedź:
– Poproszę państwa o uwagę. Spędziliśmy uroczy poranek, ale musimy o czymś porozmawiać. Sprawa jest dosyć poważna. – Jej dołeczki zadrżały, jakby chciała je schować na bardziej stosowną okazję.
Jane postawiła Ziggy’ego na ziemi.
– Co się dzieje? – padło pytanie.
– Chyba coś się stało Amabelli – odpowiedziała któraś z matek.
– O rany – dorzucił trzeci głos. – Renata zaraz wykopie topór wojenny.
– Ktoś zrobił przykrość Annabelli… przepraszam, Amabelli, i chciałabym, aby tu przyszedł i przeprosił, bo to bardzo nieładne zachowanie – wyartykułowała oficjalnie nauczycielka. – Jeśli nam się zdarzy coś takiego zrobić, zawsze przepraszamy, bo tak postępują duże przedszkolaki.
Zapadła cisza. Dzieci gapiły się tępo na panią lub kołysały się tam i z powrotem ze wzrokiem utkwionym pod nogi. Niektóre ukryły twarze w mamusinych spódnicach.
Jeden z bliźniaków pociągnął Celeste za koszulę.
– Jestem głodny!
Madeline dźwignęła się z ławki i stanęła obok Jane.
– Na co czekamy? – Rozejrzała się wokół. – Nawet nie wiem, gdzie jest Chloe.
– Kto to był, Amabello? – zapytała Renata. – Kto cię skrzywdził?
Dziewczynka wymamrotała coś niewyraźnie.
– Czy to był wypadek, Amabello? – rzuciła desperacko nauczycielka.
– Jaki znowu wypadek, na litość boską! – warknęła Renata. Jej twarz płonęła słusznym gniewem. – Ktoś próbował ją udusić. Widzę ślady na jej szyi. Chyba zostaną siniaki.
– O Jezu – powiedziała Madeline.
Jane patrzyła, jak nauczycielka przyklęka obok dziewczynki, otacza ją ramieniem i szepcze coś do ucha.
– Widziałeś, co się stało, Ziggy? – zapytała, ale chłopiec energicznie potrząsnął głową.
Nauczycielka wstała i stanęła twarzą do rodziców, bawiąc się kolczykiem.
– Podobno jeden z chłopców… hm, no tak. Sęk w tym, że dzieci nie znają jeszcze swoich imion, więc Amabella nie potrafi mi powiedzieć, który…
– Nie puścimy tego płazem! – przerwała jej Renata.
– Wykluczone! – poparła ją skwapliwie koleżanka z jasnymi włosami. Harper, pomyślała Jane, próbując zapamiętać wszystkie imiona. Harpia Harper.
Nauczycielka wzięła głęboki oddech.
– Nie. Nie puścimy. Proszę, aby wszyscy chłopcy podeszli tu na chwilę.
Rodzice ponaglili synów delikatnym pchnięciem między łopatki.
– No, biegnij – powiedziała Jane.
Ziggy chwycił ją za rękę i spojrzał błagalnie w oczy.
– Chcę do domu.
– W porządku – odpowiedziała. – Zaraz pójdziemy.
Poszedł i stanął obok chłopca, który był wyższy od niego o głowę, miał rozłożyste barki i czarne loki. Wyglądał jak mały mafioso.
Chłopcy ustawili się przed nauczycielką w szeregu. Było ich około piętnastu, przeróżnej tuszy i wzrostu. Jasnowłosi bliźniacy Celeste stanęli na końcu: jeden z nich jeździł bratu samochodzikiem po głowie, a drugi opędzał się od niego jak od natrętnej muchy.
– Jak na policji – zauważyła Madeline.
Ktoś zachichotał.
– Przestań, Madeline.
– Powinni zaprezentować się en face, a potem z profilu – ciągnęła Madeline. – Celeste, jeśli to któryś z twoich chłopców, mała ich nie rozróżni. Będzie trzeba przeprowadzić testy DNA. Chwila… czy bliźnięta jednojajowe mają to samo DNA?
– Łatwo ci się śmiać, Madeline, twoje dziecko nie jest na liście podejrzanych – wtrąciła jakaś matka.
– Mają to samo DNA, ale różne odciski palców – wyjaśniła Celeste.
– W takim razie trzeba zdjąć odciski – zadecydowała Madeline.
– Ciii – mruknęła Jane, usiłując zachować powagę. Było jej okropnie żal matki, którą czeka publiczna kompromitacja.
Dziewczynka o imieniu Amabella kurczowo trzymała rękę mamy. Ruda niania skrzyżowała ręce na piersi i cofnęła się o krok.
Amabella tylko chwilę przyglądała się kolegom.
– To był on – powiedziała bez wahania, wskazując małego mafiosa. – Chciał mnie udusić.
Wiedziałam, pomyślała Jane.
Ale nagle, nie wiedzieć czemu, nauczycielka położyła rękę na ramieniu Ziggy’ego, dziewczynka pokiwała, a Ziggy pokręcił głową.
– To nie ja!
– A właśnie, że tak – oznajmiła Amabella.
◊
Detektyw sierżant Adrian Quinlan: Prowadzimy sekcję w celu ustalenia przyczyny zgonu, lecz na razie mogę potwierdzić, że ofiara doznała pęknięcia żeber po prawej stronie, złamania miednicy oraz pęknięcia podstawy czaszki, złamania dolnego odcinka kręgosłupa i prawej stopy.
1
Quelle coincidence (franc.) – Cóż za zbieg okoliczności.