Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 19

Rozdział piętnasty

Оглавление

– Chcę kiedyś mieszkać w takim piętrowym domu – oznajmił Ziggy, kiedy podchodzili do drzwi wejściowych Madeline.

– Naprawdę? – spytała Jane i poprawiła pasek torby na ramieniu. W drugiej ręce niosła plastikowy pojemnik ze świeżo upieczonymi bananowymi babeczkami. Marzy ci się takie życie? Mnie tak samo. – Potrzymaj chwilkę, dobrze? – Podała synkowi pojemnik, a sama wyjęła z torby kolejne dwa listki gumy do żucia, nie odrywając wzroku od domu. Był to zwyczajny, dwupiętrowy domek z kremowej cegły. Trochę zaniedbany. Trawnik wymagał skoszenia. Na samochodzie leżały dwa podwójne kajaki. Deski surfingowe i do bodyboardingu stały oparte o ścianę. Na balkonie wisiały ręczniki plażowe, a na trawie przed domem leżał porzucony rowerek.

Dom nie krył w sobie nic specjalnego. Był podobny do domu rodzinnego Jane, mniejszego i schludniejszego, ale mieszkali godzinę od oceanu, toteż brakowało śladów pobytu na plaży, roztaczał jednak tę samą pełną prostoty podmiejską aurę.

Tak wyglądało dzieciństwo.

To było takie proste. Ziggy nie stawiał zbyt wielkich wymagań. Zasługiwał na takie życie.

Gdyby Jane nie wyszła tamtego wieczoru, gdyby nie wypiła trzeciej tequili, gdyby powiedziała: „Nie, dziękuję”, kiedy się przysiadł, gdyby została w domu, skończyła studia, znalazła pracę, męża, kredyt i zrobiła wszystko jak należy, być może któregoś dnia zamieszkałaby w podobnym domu i byłaby porządną osobą wiodącą porządne życie.

Ale wtedy Ziggy nie byłby Ziggym.

Może wcale nie miałaby dzieci. Przypomniała sobie swojego lekarza, smutną zmarszczkę na jego czole, rok przed zajściem w ciążę. „Musi pani zrozumieć, że zajście w ciążę będzie bardzo trudne, jeśli nie wykluczone”.

– Ziggy! Ziggy! Ziggy! – Drzwi otworzyły się zamaszyście i Chloe, w przebraniu wróżki i kaloszach, wybiegła za próg i pociągnęła Ziggy’ego za rękę. – Przyszedłeś do mnie, tak? Nie do mojego brata Freda!

Madeline stanęła za nią w czerwono-białej sukience w groszki z bogatym dołem w stylu lat pięćdziesiątych. Włosy miała spięte w rozkołysany kucyk.

– Jane! Szczęśliwego Nowego Roku! Jak się masz? Miło cię widzieć. Patrz, wyleczyłam kostkę! Pewnie się ucieszysz, że włożyłam buty na płaskiej podeszwie.

Stanęła na jednej nodze i zakręciła kostką, demonstrując połyskliwe, czerwone baletki.

– Jak rubinowe trzewiczki Dorotki – zauważyła Jane, podając jej babeczki.

– Prawda, czyż nie są boskie?! – zawołała Madeline. Zajrzała pod pokrywę. – Boże miłosierny! Nie mów, że sama upiekłaś.

– Owszem. – Jane usłyszała z pięterka śmiech syna i serce mało nie wyfrunęło jej z piersi.

– No popatrz, ty przynosisz babeczki, a ja wystroiłam się jak gospodyni domowa z lat pięćdziesiątych – zażartowała Madeline. – Podoba mi się myśl o pieczeniu, ale jakoś nie mogę jej zrealizować. Zawsze brakuje mi jakiegoś składnika. Skąd bierzesz mąkę, cukier i ten… no wiesz, ekstrakt z wanilii?

– Hm. Kupuję. W miejscu, które się nazywa supermarket.

– Pewnie robisz listę – ciągnęła Madeline. – A potem nie zapominasz jej zabrać. – Jane zrozumiała, że jej pieczenie wzbudza w Madeline podobne odczucia, co w niej fatałaszki Madeline: coś na kształt ostrożnego podziwu wobec dziwnych upodobań. – Wpadnie też Celeste z chłopcami. Już widzę, jak rzuci się na te babeczki. Kawa czy herbata? Lepiej nie pijmy szampana przy każdej okazji, choć nie miałabym nic przeciwko. Masz co oblewać?

Madeline zaprowadziła ją do wielkiej kuchni połączonej z jadalnią.

– Niestety nic – stwierdziła Jane. – Poproszę zwykłą herbatę.

– Jak tam przeprowadzka? – Madeline nastawiła czajnik. – Nie było nas w mieście, w przeciwnym razie pożyczyłabym ci Eda do pomocy. Zawsze wypożyczam go do przeprowadzek. On to uwielbia.

– Serio?

– Nie, skąd. Nienawidzi tego. Strasznie się na mnie wścieka. Mówi: „A co ja jestem, furgonetka?” – zniżyła głos, naśladując męża. – Ale wiesz, płaci za siłownię, więc co mu szkodzi przerzucić kilka pudeł za darmo? Siadaj. Przepraszam za bałagan.

Jane usiadła przy długim, drewnianym stole usłanym rekwizytami rodzinnego życia, wśród których znajdowały się naklejki z baletnicami, otwarta książka leżąca grzbietem do góry, krem przeciwsłoneczny, klucze, elektroniczna zabawka i samolocik z klocków Lego.

– Rodzina mi pomogła – wyjaśniła Jane. – Tam jest od groma schodów. Bliscy nie mogli mi tego darować, ale sami zaoferowali swoją pomoc. – („Lepiej, żebym za pół roku nie musiał znów targać tej cholernej lodówki”, zapowiedział brat.)

– Mleko? Cukier? – zaproponowała Madeline, wrzucając do kubków torebki herbaty.

– Nie, poproszę czarną. Uhm, widziałam dziś rano jedną z matek. – Jane chciała poruszyć temat rekonesansu pod nieobecność Ziggy’ego. – Na stacji benzynowej. Chyba udawała, że mnie nie zauważa.

Żadne „chyba”. Kobieta odwróciła głowę tak szybko, jakby ją spoliczkowano.

– Nie gadaj! – prychnęła Madeline z rozbawieniem i sięgnęła po ciastko. – Która to? Pamiętasz imię?

– Harper – odpowiedziała Jane. – Jestem prawie pewna, że to była Harper. Pamiętam, że nazwałam ją Harpią Harper, bo była taka niemiła i zapatrzona w Renatę. Zdaje się, że to jedna z Blond Paziów, ma twarz pociągłą jak basset.

Madeline zachichotała.

– Cała Harper. Tak, przyjaźni się z Renatą i bardzo się tym szczyci, jakby chodziło o wielką osobistość. Na każdym kroku podkreśla, że spotykają się na gruncie towarzyskim. „Ach, tak świetnie się bawiłyśmy w tej świetnej restauracji”. – Ugryzła babeczkę.

– Pewnie dlatego nie chce mnie znać – stwierdziła Jane. – Przez to, co się stało…

– Jane – przerwała jej Madeline – ta babeczka jest obłędna!

Jane uśmiechnęła się, rozbawiona jej zachwytem. Madeline miała okruch na nosie.

– Dzięki, mogę dać ci przepis, jeśli…

– Jezu, nie, nie chcę przepisu. Chcę babeczki. – Madeline wzięła duży łyk herbaty. – Wiesz co? Zaraz napiszę do Harper i zażądam wyjaśnień, dlaczego udała, że nie widzi mojej nowej przyjaciółki od babeczek. Gdzie ja posiałam komórkę…

– Ani mi się waż! – krzyknęła Jane. Zrozumiała właśnie, że ma do czynienia z jedną z tych trochę niebezpiecznych osób, które rzucają się na odsiecz przyjaciołom, powodując jeszcze większy zamęt.

– Ja sobie tego nie życzę – oznajmiła Madeline. – Jeśli te baby nie dadzą ci żyć z powodu tego, co się stało w czasie drzwi otwartych, już ja się z nimi policzę. Każdemu przecież mogło się zdarzyć.

– Kazałabym Ziggy’emu przeprosić – zapewniła Jane. Musiała dać Madeline do zrozumienia, że należy do matek, które w razie potrzeby umieją wymusić przeprosiny na własnym dziecku. – Ale powiedział, że to nie on, a ja mu wierzę.

– No pewnie. To na pewno nie on. Wydaje się taki łagodny.

– Jestem na sto procent pewna. No, na dziewięćdziesiąt dziewięć. Ja… – Urwała i przełknęła ślinę, gdyż nagle owładnęło nią nieodparte pragnienie, aby zwierzyć się Madeline ze swoich wątpliwości. Opowiedzieć jej ze szczegółami, z czego wynika ów jeden procent. Zwyczajnie… wyznać prawdę. Zamienić ją w historię ukrywaną dotąd przed całym światem, prawdziwą historię – z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem.

„Był piękny, ciepły październikowy dzień. W powietrzu unosił się zapach jaśminu. Miałam okropny katar sienny. Drapało mnie w gardle. Łzawiły mi oczy”.

Mogła mówić, nie myśląc o tym, nie czując, dopóki nie opowiedziałaby całej historii.

A potem Madeline może rzuciłaby w ten swój zdecydowany, kategoryczny sposób: „Głowa do góry, Jane. To bez znaczenia! Ziggy jest dokładnie tym, za kogo go uważasz. A ty jesteś jego matką. Ty znasz go najlepiej”.

Ale gdyby zrobiła coś dokładnie przeciwnego? Gdyby wątpliwość, która dopadła Jane, odbiła się na chwilę w jej oczach? Wówczas Jane zdradziłaby syna w najgorszy z możliwych sposobów.

– Och, Abigail! Chodź, zjesz z nami babeczkę! – Madeline podniosła wzrok na nastolatkę, która właśnie weszła do kuchni. – Jane, to Abigail, moja córka. – W jej głos wkradł się fałszywy ton. Odłożyła ciastko i machinalnie zaczęła bawić się kolczykiem. – Abigail? – powtórzyła. – To Jane!

Jane obróciła się na krześle.

– Cześć, Abigail – powiedziała do dziewczynki, która stała niczym słup soli, z dłońmi złożonymi przed sobą jak do modlitwy.

– Cześć – odpowiedziała Abigail, posyłając jej niespodziewanie serdeczny uśmiech. Był to promienny uśmiech Madeline, lecz poza nim nie łączyło ich żadne podobieństwo. Abigail miała bardziej smagłą cerę i ostrzejsze rysy. Włosy opadały jej splątanymi kosmykami na plecy, jakby dopiero wstała. Do czarnych legginsów założyła bezkształtną jak worek, brązową sukienkę. Od dłoni aż na przedramiona piął się misterny tatuaż z henny, jedyną błyskotką zaś była srebrna czaszka na czarnym sznurowadle na szyi. – Zaraz odbierze mnie tata – oznajmiła.

– Proszę? – spytała Madeline. – Pierwsze słyszę.

– Tak, dziś będę tam nocować, bo umówiłam się na jutro z Louisą i muszę być wcześnie, a stamtąd mam bliżej.

– Najwyżej o dziesięć minut.

– Ale od taty i Bonnie jest łatwiej. I szybciej wyjedziemy z domu. Nie będziemy czekać w samochodzie, aż Fred znajdzie buty, a Chloe wróci do domu po Barbie.

– Zakładam, że Skye nigdy nie musi wracać po swoją Barbie – stwierdziła Madeline.

– Przede wszystkim Bonnie w życiu nie kupiłaby jej takiej lalki. – Abigail przewróciła oczami, jakby to było oczywiste. – Naprawdę powinnaś zabrać Chloe te lalki, mamo, będzie miała zaburzoną wizję kobiecego ciała.

– Obawiam się, że na to już za późno. – Madeline posłała Jane smętny uśmiech.

Zza okna dobiegł dźwięk klaksonu.

– To tato – oświadczyła Abigail.

– Już do niego dzwoniłaś? – Madeline dostała rumieńców. – Ustaliłaś to bez konsultacji ze mną?

– Zapytałam tatę – ucięła dziewczynka. Obeszła stół i cmoknęła matkę w policzek. – Pa, mamo. Miło było cię poznać. – Uśmiechnęła się do Jane i ruszyła w stronę drzwi.

Madeline gwałtownie wstała od stołu.

– Abigail Marie! To nie do przyjęcia. Nie możesz tak po prostu nocować, gdzie chcesz.

Abigail przystanęła i odwróciła się na pięcie.

– Dlaczego? – spytała. – Czemu to wy zawsze macie decydować, kto mnie teraz dostanie? – Zadrżała z gniewu i Jane dostrzegła kolejne podobieństwo do Madeline. – Jakbym do was należała. Jakbym była samochodem, którym jeździcie na zmianę.

– To nie tak…

– Owszem.

Gdy kierowca przed domem ponownie zatrąbił, do kuchni wparadował mężczyzna w średnim wieku.

– Co się dzieje? – Zrolowana do pasa pianka odsłaniała jego rozłożystą, bardzo zarośniętą klatę. Towarzyszył mu mały chłopiec, ubrany dokładnie tak samo, tyle że jego tors był wątły i gładki jak pupa niemowlaka. – Tata czeka przed domem – dorzucił mężczyzna pod adresem Abigail.

– Wiem – burknęła i omiotła go wzrokiem. – Mógłbyś sobie darować. To obrzydliwe.

– A co, nie mogę się pochwalić? – Mężczyzna z dumą załomotał pięścią w klatę i uśmiechnął się do Jane, która z zakłopotaniem odpowiedziała mu tym samym.

– Ohyda – wyartykułowała Abigail i dodała: – Wychodzę.

– Później porozmawiamy! – zawołała za nią Madeline.

– Jak sobie chcesz.

– Jak ty do mnie mówisz? – Madeline rozjuszyła się, ale drzwi już trzasnęły.

– Mamusiu, umieram z głodu – zakomunikował chłopiec.

– Zjedz babeczkę – zgasiła go ponuro Madeline i opadła z powrotem na krzesło. – Jane, poznaj mojego męża, Eda i mojego syna, Freda. Ed, Fred, łatwo zapamiętać.

– Bo się rymuje – uściślił Fred słowem wyjaśnienia.

– Doberek. – Ed uścisnął rękę Jane. – Przepraszam za ten niesmaczny widok. Surfowaliśmy z Fredem. – Usiadł przy stole naprzeciwko Jane i objął żonę. – Abigail daje ci się we znaki?

Madeline wtuliła twarz w jego ramię.

– Jak dokuczliwa mucha, słowo daję.

Fred capnął potężny kęs babeczki, po czym chyłkiem wyciągnął rękę i zwinął drugą.

– Ale dobre.

Jane pomyślała, że następnym razem musi przynieść więcej, gdy z góry dobiegło wołanie Chloe:

– Mamusiu, jesteś nam potrzebna!

– Pojeżdżę na deskorolce – oznajmił Fred i wziął trzecią babeczkę.

– Kask – rzucili jednocześnie Madeline i Ed.

– Mamusiu! – wrzasnęła Chloe.

– Głucha nie jestem! – odkrzyknęła Madeline. – Ed, zabaw Jane rozmową.

I poszła.

Jane przygotowała się na konieczność podtrzymywania konwersacji, lecz Ed posłał jej swobodny uśmiech, wziął babeczkę i rozsiadł się wygodnie.

– A więc jesteś mamą Ziggy’ego. Jak wpadłaś na takie imię?

– Mój brat je wymyślił – odpowiedziała. – Jest wielkim fanem Boba Marleya, a zdaje się, że Bob nazwał tak swojego syna. – Urwała na wspomnienie cudownego ciężaru dziecka w objęciach, jego poważnego spojrzenia. – Spodobało mi się, że jest takie nietypowe. Moje imię jest zwyczajne. Jane. Flaki z olejem.

– Jane to piękne, klasyczne imię – zaoponował stanowczo Ed i Jane trochę się w nim zakochała. – Jeśli chcesz wiedzieć, to miałem je na swojej liście, kiedy wybieraliśmy imię dla Chloe, ale zostałem przegłosowany, poza tym wybrałem już imię dla Freda.

Uwagę Jane zwróciła fotografia ślubna na ścianie: Madeline w tiulowej sukni w odcieniu szampana siedzi Edowi na kolanach i oboje pękają ze śmiechu.

– Jak się poznaliście? – spytała.

Ed aż pojaśniał. Najwidoczniej bardzo lubił o tym opowiadać.

– Mieszkałem obok licznej libańskiej rodziny, w której było sześciu braci, wielkich chłopaków. Bardzo się ich bałem. Grali na ulicy w krykieta i Madeline czasem się do nich przyłączała, wybiegała na ulicę. Sięgała tym dryblasom do kolan, nosiła wstążki we włosach i błyszczące bransoletki, znasz ją, zawsze lubiła się stroić, ale Boże jedyny, jak ona rżnęła w tego krykieta! – Odłożył ciastko i wstał, żeby zademonstrować. – Wybiegała szur, szur na ulicę, szast-prast zamiatała spódnicą, brała kij i ŁUP! – Zamachnął się wyimaginowanym kijem. – A tamci padali na kolana, łapiąc się za łby.

– Znowu opowiadasz o krykiecie? – Madeline wróciła z pokoju Chloe.

– Wtedy się w niej zakochałem – ciągnął Ed. – Na zabój. Obserwując ją przez okno.

– Nie wiedziałam nawet o jego istnieniu – wtrąciła lekko.

– Zgadza się. Dorośliśmy i wyfrunęliśmy z domów, a potem dowiedziałem się od mamy, że Madeline wyszła za jakiegoś fajansa – uzupełnił Ed.

– Ciii. – Madeline trzepnęła go w ramię.

– Po latach wybrałem się na trzydzieste urodziny kumpla. Grali na podwórku w krykieta. I kto wywijał kijem w szpilkach, cały wyfiokowany? Mała Madeline z sąsiedztwa. Myślałem, że dostanę ataku serca.

– To bardzo romantyczna historia – stwierdziła Jane.

– Pomyśleć, że prawie nie poszedłem na te urodziny. – Oczy Eda błyszczały, chociaż pewnie opowiadał tę historię sto razy.

– Ja tak samo – uzupełniła Madeline. – Musiałam odwołać pedikiur, a w życiu tego nie robię.

Wymienili uśmiechy.

Jane odwróciła wzrok. Sięgnęła po kubek i udała, że pije, chociaż był już pusty.

Zadzwonił dzwonek do drzwi.

– To na pewno Celeste – stwierdziła Madeline.

Super, pomyślała Jane, dalej udając, że sączy herbatę. Patrzyłam na wielką miłość, teraz popatrzę na wielką urodę.

Otaczała ją mnogość kolorów: soczystych i wibrujących. Była jedyną bezbarwną rzeczą w całym domu.

Panna Barnes: Naturalnie rodzice tworzą własne kręgi towarzyskie poza granicami szkoły. Konflikt w czasie wieczorku integracyjnego nie musiał mieć nic wspólnego z tym, co działo się w Pirriwee Public. Uważam za stosowne to zaznaczyć.


Thea: No tak, pannie Barnes nie wypada powiedzieć nic innego, prawda?

Wielkie kłamstewka

Подняться наверх