Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 7
Rozdział trzeci
ОглавлениеJane stanęła na czerwonym za wielkim, lśniącym SUV-em na światłach awaryjnych i patrzyła, jak ciemnowłosa kobieta wraca poboczem do samochodu. Miała na sobie zwiewną, niebieską sukienkę i sandałki na wysokim obcasie; z wdziękiem pomachała do Jane przepraszająco. Poranne słońce odbiło się od jednego z kolczyków, który zajaśniał wręcz niebiańską poświatą.
Migotka. Starsza od Jane, ale wciąż efektowna. Jane całe życie obserwowała takie dziewczęta z naukowym zainteresowaniem. Może nawet z pewnym nabożeństwem. I odrobiną zawiści. Niekoniecznie były najładniejsze, ale ozdabiały się z pietyzmem, z jakim stroi się choinki – wiszącymi kolczykami, brzęczącymi bransoletkami i bezsensownymi mgiełkami apaszek. W czasie rozmowy bez przerwy cię dotykały. Szkolna przyjaciółka Jane była taką migotką. Jane miała do nich słabość.
Nagle kobieta gruchnęła na ziemię, jakby ktoś wyciągnął jej chodnik spod nóg.
– Auć… – mruknęła Jane i czym prędzej odwróciła wzrok, aby oszczędzić tamtej zakłopotania.
– Coś ci się stało, mamusiu? – zapytał z tylnego siedzenia Ziggy. Zawsze się zamartwiał, że matka coś sobie zrobi.
– Nie – odpowiedziała Jane. – Coś się stało tamtej pani. Upadła.
Czekała, aż kobieta się pozbiera i wróci do auta, ale ona wciąż leżała. Zadarła głowę, a na jej twarzy malował się wyraz cierpienia. Zapaliło się zielone i samochodzik przed SUV-em ruszył z piskiem opon.
Jane włączyła kierunkowskaz, aby przejechać obok. Jechali na drzwi otwarte do nowego przedszkola Ziggy’ego i nie miała pojęcia, jak tam trafić. Chciała tam być z wyprzedzeniem. Oboje się denerwowali, chociaż udawali, że tak nie jest.
– Czy tamtej pani nic nie jest? – zapytał Ziggy.
Jane poczuła to dziwne ukłucie, którego czasem doświadczała, gdy coś ją rozproszyło i ktoś (na ogół Ziggy) przypominał, jak przystoi się zachować. Gdyby nie Ziggy, na pewno by odjechała. Była tak skoncentrowana na swoim celu – dowiezieniu go na czas do przedszkola – że zostawiłaby na poboczu zwijającą się z bólu kobietę.
– Pójdę sprawdzić – oznajmiła, jakby od początku miała taki zamiar. Pstryknęła światła awaryjne i otworzyła drzwi, świadoma swego samolubnego ociągania. Diabli cię nadali, migotko… – Czy wszystko w porządku? – zawołała.
– Tak, tak! – Kobieta próbowała usiąść prosto, ale jęknęła, łapiąc się za kostkę. – Au… Jasna cholera! Źle stanęłam, to wszystko. Ależ ze mnie idiotka. Wysiadłam, żeby przygadać dziewczynie z samochodu przede mną za pisanie SMS-ów w czasie jazdy. Mam za swoje. Niepotrzebnie biorę się za wychowywanie cudzych dzieci.
Jane przykucnęła obok. Kobieta miała dobrze ostrzyżone, ciemne włosy do ramion i delikatne piegi na nosie. W tych piegach było coś estetycznie krzepiącego, niczym dziecięce wspomnienie lata, a delikatne zmarszczki pod oczami i rozkołysane kolczyki przyjemnie je uzupełniały.
Resztki oporu Jane stopniały. Poczuła przypływ sympatii do tej kobiety. Naprawdę chciała jej pomóc. (Chociaż, jak to mówią? Gdyby miała do czynienia z bezzębną babą-jagą, czy poczułaby to samo? Co za niesprawiedliwość. Co za okrucieństwo. Będzie miła dla kobiety, bo ta ma fajne piegi.)
Niebieska sukienka miała pod szyją misterny kwiatowy haft. Jane widziała przebijającą spod niego opaloną, piegowatą skórę.
– Trzeba zaraz przyłożyć lód – powiedziała. Znała się na urazach kostek jeszcze z czasów siatkarskich; na kostce migotki już pojawił się obrzęk. – I podeprzeć nogę.
Przygryzła wargę i rozejrzała się w nadziei, że ktoś podjedzie. Nie miała pojęcia, jak to wszystko zorganizować.
– Dzisiaj są moje urodziny – oznajmiła ze smutkiem kobieta. – Czterdzieste.
– Wszystkiego najlepszego – odpowiedziała Jane. Nawet ją ujęło, że kobieta w tym wieku jeszcze przyznaje się do urodzin. Spojrzała na jej sandałki i paznokcie u stóp, pomalowane na jaskrawoturkusowy odcień. Obcasy były niebotycznie wysokie i cienkie jak wykałaczki. – Nic dziwnego, że zaliczyła pani wywrotkę – stwierdziła. – W takich butach nie da się chodzić!
– Wiem. Ale czyż nie są boskie? – Kobieta wykręciła nogę, żeby zademonstrować. – Au! Kurwa, jak boli! Przepraszam za wyrażenie.
– Mamusiu! – Dziewczynka o ciemnych, kręconych włosach ozdobionych lśniącą tiarą wyjrzała przez okno. – Co ty robisz? Wstawaj, bo się spóźnimy!
Duża migotka. Mała migotka.
– Dzięki za troskę, kochanie! – odkrzyknęła kobieta i uśmiechnęła się do Jane żałośnie. – Jedziemy na drzwi otwarte do przedszkola. Bardzo to przeżywa.
– Do Pirriwee Public? – spytała Jane. Nie posiadała się ze zdumienia. – My też. Mój syn Ziggy w przyszłym roku zaczyna naukę. Wprowadzamy się tu w grudniu. – Nie mieściło się jej w głowie, że może mieć coś wspólnego z tą kobietą, że ich ścieżki mogą na siebie nachodzić.
– Ziggy? Jak Ziggy Stardust? Co za fantastyczne imię! – zawołała kobieta. – Tak w ogóle to jestem Madeline. Madeline Martha Mackenzie. Zawsze wtryniam tę Marthę. Nie pytaj dlaczego.
Wyciągnęła rękę.
– Jane – odpowiedziała Jane. – Jane bez drugiego imienia Champan.
◊
Gabrielle: Szkoła podzieliła się na dwa obozy. Jak w czasie wojny domowej. Byłeś po stronie Madeline albo po stronie Renaty.
Bonnie: Ależ nie, to straszne. To się nigdy nie zdarzyło. Nie było żadnych obozów. Jesteśmy bardzo zżytą społecznością. Po prostu za dużo wypili. I była pełnia księżyca. Każdemu trochę wtedy odbija. Mówię poważnie. To potwierdzone naukowo.
Samantha: Była pełnia? Wiem tylko, że lało. Włosy mi się napuszyły.
Pani Lipmann: To potwarz i niedorzeczność. Bez komentarza.
Carol: Wiem, że bez przerwy wracam do tego Klubu Erotycznego, ale na pewno doszło do czegoś na jednym z ich, uhm, spotkań, w cudzysłowie.
Harper: Wie pani co, na wieść, że Emily ma talent, ryczałam jak bóbr. Pomyślałam: O nie, tylko nie to, znowu! Przerabiałam to z Sophią, toteż wiedziałam, co się święci! Renata miała tak samo. Dwoje zdolnych dzieci. Nikt nie rozumie, jakie to obciążenie. Renata martwiła się o Amabellę, czy będzie miała w szkole wystarczająco bodźców i tak dalej, więc kiedy ten dzieciak o głupim imieniu, ten Ziggy, zrobił to, co zrobił, i to w czasie rekonesansu, nic dziwnego, że wyszła z siebie. Od tego wszystko się zaczęło.