Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 22

Rozdział osiemnasty

Оглавление

Pierwszego dnia szkoły Madeline zmagała się z wrednym atakiem zespołu napięcia przedmiesiączkowego. Walczyła jak lwica, ale na próżno. Sama decyduję, jaki mam nastrój, mówiła do siebie w kuchni, łykając kapsułki z wiesiołkiem jak valium (wiedziała, że to na nic, bo trzeba je brać regularnie, ale chwytała się brzytwy, choć na pewno jak zwykle wyrzuciła pieniądze w błoto). Diabli nadali. Najchętniej zwaliłaby na kogoś winę, najlepiej na byłego męża, ale nijak nie mogła pociągnąć go do odpowiedzialności za swój cykl miesiączkowy. Poszłaby o zakład, że Bonnie zmagała się z zawirowaniami kobiecości, tańcząc w blasku księżyca.

PMS wciąż stanowił dla niej nowość. Kolejny z uroków procesu starzenia. Wcześniej nie wierzyła w jego istnienie. A potem, tuż przed czterdziestką, jej ciało oznajmiło: Hm, a więc nie wierzysz w PMS? Już ja ci pokażę. Jeszcze ci się odechce, suko.

I teraz, przez jeden dzień każdego miesiąca musiała udawać wszystko: swoje człowieczeństwo, miłość do dzieci, miłość do Eda. Kiedyś wstrząsnęła nią informacja, że morderczynie miały na swoją obronę zespół napięcia przedmiesiączkowego. Dzisiaj je rozumiała. Najchętniej sama rzuciłaby się komuś do gardła, a to, że jeszcze tego nie zrobiła, uważała jedynie za przejaw siły swojego charakteru.

Przez całą drogę do szkoły oddychała głęboko, żeby się uspokoić. Na szczęście Fred i Chloe nie kłócili się na tylnym siedzeniu. Ed nucił pod nosem, prowadząc, co było w sumie nie do zniesienia (ta jego niezmordowana, zbyteczna wesołość!), ale przynajmniej włożył czystą koszulę zamiast przyciasnego, białego polo z plamą po keczupie, jego zdaniem niewidoczną. PMS nie będzie dziś górą. PMS nie zepsuje jej tego… kamienia milowego.

Od razu znaleźli legalne miejsce do zaparkowania, a dzieci, o dziwo, wysiadły z samochodu, już kiedy poproszono je o to pierwszy raz.

– Szczęśliwego Nowego Roku, pani Ponder! – zawołała Madeline, kiedy mijali biały domek obok szkoły, gdzie pulchna, siwowłosa pani Ponder siedziała na rozkładanym krześle i popijając herbatę, czytała gazetę.

– Dzień dobry! – odkrzyknęła skwapliwie.

– Idź, nie zatrzymuj się – syknęła Madeline do Eda, który zwolnił kroku. Uwielbiał długie pogaduszki z panią Ponder (była pielęgniarką w Singapurze w czasie wojny). Właściwie uwielbiał pogaduszki z każdym, kto miał skończone siedemdziesiąt lat.

– Chloe idzie do szkoły! – zawołał. – To wielki dzień!

– No proszę – odpowiedziała pani Ponder.

Poszli dalej.

Madeline trzymała nastrój pod kontrolą niczym wściekłego psa na krótkiej smyczy.

Na boisku roiło się od rozgadanych rodziców i rozwrzeszczanych maluchów. Ci pierwsi stali nieruchomo, podczas gdy drudzy miotali się wokół nich jak kulki w automatach do gry. Byli tam rodzice świeżo upieczonych przedszkolaków z promiennymi, nerwowymi uśmiechami na twarzach. Były matki szóstoklasistów w ożywionych, nieprzepuszczalnych grupkach, niekwestionowane królowe szkoły. Nie zabrakło również Blond Paziów, muskających palcami swoje odświeżone fryzury.

Ach, było wspaniale. Ten wietrzyk znad oceanu. Rozjaśnione twarzyczki dziatek i – ożeż w mordę kopany – jej były mąż.

W sumie wiedziała, że go tu spotka, ale było oburzające, że panoszył się na j e j boisku, taki zadowolony z siebie, taki normalny i tatusiowaty. Co gorsza, robił zdjęcie Jane i Ziggy’emu (jakim prawem?!) oraz sympatycznej pani i panu, którzy nie wyglądali na dużo starszych od Madeline, ale musieli być rodzicami Jane. Znalazł się fotograf! Nie liczcie, że zrobi wam ładne zdjęcie. Na niego nie można liczyć.

– Jest tata Abigail – zauważył Fred. – Nie widziałem jego samochodu przed szkołą. – Nathan jeździł kanarkowym lexusem. Biedny Fred chciałby mieć tatę, który znał się na samochodach. Ed nawet nie rozróżniał modeli.

– A to moja siostra przyrodnia! – Chloe wskazała na córkę Bonnie i Nathana. Mundurek wisiał na Skye, a jej wielkie, niebieskie oczy i długie, rzadkie kosmyki upodabniały ją do zagłodzonego obdartusa z plakatu Nędzników. Madeline czuła, co się święci. Chloe zaadoptuje Skye. Skye była dokładnie typem nieśmiałej dziewczynki, jaką Madeline wzięłaby w szkole pod swoje skrzydła. Chloe zaprosi Skye do domu, żeby móc ją czesać.

Skye zamrugała, kiedy kosmyk wpadł jej do oczu, i Madeline osłupiała. To dziecko mrugało zupełnie jak Abigail, gdy włosy wpadały jej do oczu. Było skrawkiem dziecka Madeline, jej przeszłości i serca. Byli mężowie powinni mieć zakaz prokreacji.

– Ile razy mam ci powtarzać, Chloe – syknęła. – Skye jest siostrą przyrodnią Abigail, nie twoją!

– Oddychaj głęboko – poradził Ed. – Wdech, wydech.

Tymczasem Nathan oddał aparat Jane i ruszył w ich stronę. Ostatnio zapuścił włosy. Były gęste, siwe i opadały mu na czoło jak, nie przymierzając, australijskiemu Hugh Grantowi. Madeline podejrzewała, że zapuścił je specjalnie, by zakasować Eda, który wyłysiał prawie doszczętnie.

– Maddie… – Nikt więcej jej tak nie nazywał. Kiedyś stanowiło to źródło wielkiego zadowolenia, dziś doprowadzało ją do białej gorączki. – Ed, stary! I mała… hmm. To twój pierwszy dzień w szkole, prawda? – Nathan nie zadawał sobie trudu, by zapamiętać imiona jej dzieci. Podniósł rękę. – Piątka, brachu. – Zdrajca Fred przybił mu piątkę, a jakże.

Nathan cmoknął Madeline w policzek i entuzjastycznie uścisnął dłoń Eda. Ostentacyjnie chlubił się poprawnymi stosunkami z byłą żoną i jej rodziną.

– Nathan – powiedział Ed. Wymawiał to imię w szczególny sposób, zniżając głos i kładąc nacisk na drugą sylabę, na co Nathan zawsze lekko marszczył brwi, nie wiedząc, czy ktoś tu się z niego nie nabija. Lecz dziś nawet to nie uratowało nastroju Madeline.

– Wielki dzień, wielki dzień – zagaił Nathan. – Dla was to nie pierwszyzna, ale dla nas owszem! Nie wstydzę się przyznać, że zrobiło mi się trochę łzawo na widok Skye w mundurku.

– Masz już dziecko, które chodzi do szkoły, Nathanie. – Madeline nie wytrzymała.

Nathan spłonął rumieńcem. Złamała niepisaną zasadę, żeby nie docinać. Ale na miłość boską! Abigail chodziła do szkoły dwa miesiące, zanim się połapał. Zadzwonił w środku dnia na pogawędkę. „Jest w szkole”, zakomunikowała Madeline. „W szkole”, wykrztusił. „A nie jest za mała?”

– Skoro mowa o Abigail, Madeline, nie masz nic przeciwko, żeby w ten weekend była nasza kolej? – zapytał Nathan. – W sobotę są urodziny matki Bonnie i idziemy na kolację. Ona bardzo lubi Abigail.

Bonnie zmaterializowała się u jego boku z anielskim uśmiechem. Zawsze uśmiechała się anielsko. Madeline miała podejrzenia, że prochy są u niej na porządku dziennym.

– Świetnie się dogadują – dodała pod adresem Madeline, która miała to w poważaniu.

No właśnie: kogo obchodzi, że córka „świetnie się dogaduje” z teściową byłego męża? Jedynie Bonnie mogła uznać, że to pożądana informacja, ale człowiek nie ma prawa pisnąć słówka, nieprawdaż? Ani pomyśleć: Milcz, suko, gdyż Bonnie nie była suką. Dlatego Madeline nie pozostawało nic innego, jak pokiwać głową i to przełknąć, podczas gdy jej nastrój kłapał zębami i toczył pianę z ust.

– Jasne – odpowiedziała. – Nie ma sprawy.

– Tatusiu! – Gdy Skye pociągnęła Nathana za koszulę, posadził ją sobie na biodrze. Bonnie spojrzała czule na oboje.

„Wybacz, Madeline, ale ja nie daję rady” – tak brzmiały jego słowa, kiedy Abigail miała trzy tygodnie i była marudnym noworodkiem, który od powrotu ze szpitala nie przespał ciurkiem dłużej niż trzydzieści dwie minuty. „Ja też”, ziewnęła Madeline. Nie pomyślała, że mówi to dosłownie. Godzinę później patrzyła w osłupieniu, jak pakuje rzeczy do długiej, czerwonej torby do krykieta, przelotnie patrzy na dziecko, jakby należało do kogoś innego, a potem wychodzi z domu. Nigdy, przenigdy nie darowała mu tego przelotnego spojrzenia, którym omiótł swoją śliczną córeczkę. Dziś ta córeczka była nastolatką, która sama robiła sobie kanapki do szkoły, sama szła na szkolny autobus i na odchodne wołała przez ramię: „Nie zapomnij, że dziś nocuję u taty!”.

– Cześć, Madeline – rozległ się głos Jane.

Znów nosiła na sobie zwykły, biały podkoszulek z dekoltem w serek (czyżby innego nie miała?), tę samą niebieską spódnicę z dżinsu i japonki. Znów ciasno zaczesała włosy do tyłu i ukradkiem żuła gumę. Jej prostota była wytchnieniem dla nastroju Madeline, jakby Jane była niezbędna dla poprawy samopoczucia, tak jak człowiek marzy po chorobie o zwykłej, suchej bułce.

– Jane – rzuciła ciepłym tonem. – Jak się masz? Widzę, że poznałaś mojego uroczego byłego męża i jego rodzinę.

– Ho, ho, ho – wtrącił Nathan jak Święty Mikołaj, bo nie wiedział, jak inaczej zareagować na przytyk o „uroczym byłym mężu”.

Madeline poczuła dłoń Eda na ramieniu – ostrzeżenie, że wkracza na grząski teren.

– Owszem. – Twarz Jane nic nie zdradzała. – A to moi rodzice, Di i Bill.

– Witajcie! Macie pięknego wnuka. – Madeline strząsnęła rękę męża i przywitała się z rodzicami Jane, którzy wyglądali na przemiłych, co zresztą od razu rzucało się w oczy.

– Uważamy, że Ziggy to wcielenie mojego kochanego taty – zaćwierkała matka Jane.

– Nieprawda – oznajmił jej małżonek. Spojrzał na Chloe, która ciągnęła Madeline za sukienkę. – A to pewnie wasza mała, hę?

Chloe podała matce różową kopertę.

– Schowasz, mamusiu? To zaproszenie na urodziny Amabelli. Trzeba się przebrać za coś na literę A. Ja przebiorę się za księżniczkę. – I pobiegła.

Wielkie kłamstewka

Подняться наверх