Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 11

Rozdział siódmy

Оглавление

O losie! – pomyślała Madeline.

No pięknie. Właśnie zaprzyjaźniła się z matką małego bandyty. A w samochodzie był taki rozkoszny. Chwała Bogu, że nie próbował udusić Chloe. To dopiero byłoby niezręczne. Chociaż Chloe umiałaby się obronić.

– Ziggy nigdy by nie… – Jane nie dokończyła.

Zbladła jak ściana. Miała zmartwiałą minę. Madeline zobaczyła, że pozostali rodzice cofają się chyłkiem, pozostawiając wokół Jane pustą przestrzeń.

– Przecież nic się nie stało. – Madeline otoczyła troskliwie Jane ramieniem. – To tylko dzieci! One jeszcze nie wiedzą, jak się zachować!

– Przepraszam. – Jane weszła prosto w tłumek rodziców, jakby wkraczała na scenę. Położyła rękę na ramieniu syna. Madeline mało serce nie pękło. Jane wzbudzała w niej macierzyńskie odruchy. Była nawet trochę podobna do Abigail: równie najeżona, z identycznym, oschłym poczuciem humoru.

– O matko – mruknęła stojąca obok Celeste. – Paskudna sytuacja.

– Ja nic nie zrobiłem – oznajmił dźwięcznym głosem Ziggy.

– Ziggy, wystarczy, że przeprosisz Amabellę, to wszystko – powiedziała panna Barnes.

Bec Barnes była przedszkolanką Freda, zaraz po studium nauczycielskim. Była dobra, ale wciąż bardzo młoda i zbytnio nadskakiwała rodzicom, co pasowało Madeline, jeśli chodziło o nią samą, ale budziło jej gwałtowny sprzeciw w przypadku Renaty, która pałała żądzą zemsty. Ale fakt, każdy rodzic domagałby się przeprosin, gdyby jakiś smarkacz dusił jego dziecko. (Na dodatek Madeline wyśmiała Renatę za to, że wzięła Jane za nianię. Renata nie lubiła, gdy ją wyśmiewano. W końcu jej dzieci to geniusze. Musi dbać o swoją reputację. Chodzić na zebrania zarządu.)

Jane spojrzała na Amabellę.

– Kochanie, czy jesteś pewna, że to był ten chłopiec?

– Prosiłabym, żebyś przeprosił Amabellę. Byłeś dla niej bardzo niedobry – Renata zwróciła się do Ziggy’ego. Mówiła grzecznie, ale stanowczo. – A potem wszyscy pójdziemy do domu.

– Ale to nie byłem ja – zaoponował Ziggy. Oznajmił to głośno i dobitnie, patrząc Renacie prosto w oczy.

Madeline zdjęła okulary słoneczne i przygryzła zausznik. A może to jednak nie on? Może Amabelli coś się pomieszało? Ale była taka zdolna! I do tego urocza. Bawiła się z Chloe i wyglądała na bezproblemową. Pozwalała sobą pomiatać i chętnie grała drugoplanową rolę.

– Nie kłam – burknęła Renata do Ziggy’ego i natychmiast porzuciła postawę zatytułowaną „Jestem miła, nawet jeśli cudze dzieci duszą moje”. – Wystarczy, że przeprosisz.

Madeline zauważyła, że Jane zareagowała odruchowo, jak zwierzę przyczajone do skoku. Wyprostowała plecy i zadarła głowę.

– Ziggy nie kłamie – powiedziała.

Publiczność zamarła. Ucichły nawet dzieci, nie licząc bliźniaków Celeste, którzy gonili się po placu zabaw, wykrzykując coś o wojownikach ninja.

– Wygląda na to, że utknęliśmy w martwym punkcie. – Panna Barnes nie wiedziała, co począć. Miała dwadzieścia cztery lata, na miłość boską.

Chloe stanęła obok Madeline, zdyszana po harcach na drabinkach.

– Chcę popływać – obwieściła.

– Ciii – mruknęła Madeline.

Chloe westchnęła.

– Czy mogłabym popływać, mamusiu? Proszę.

– Cicho, powiedziałam. – Bolała ją kostka. Ładne mi czterdzieste urodziny, szkoda gadać. Dziękuję za takie Święto Madeline. Miała ochotę usiąść, ale wkroczyła w sam środek akcji. – Renato – zaczęła – wiesz, jakie twoje dzieci potrafią być…

Renata szarpnęła głową i spojrzała na nią wrogo.

– Ten mały musi wziąć odpowiedzialność za to, co zrobił. Musi zrozumieć, że trzeba płacić za swoje czyny. Nie może bezkarnie dusić innych dzieci i udawać, że tego nie zrobił! A zresztą, co ci do tego, Madeline? Pilnuj swojej patelni.

Madeline aż się zagotowała. Chciała tylko pomóc! Poza tym to szczyt chamstwa mówić komuś „pilnuj swojej patelni”. Od czasu zatargu o spektakl dla uzdolnionych dzieci miała z Renatą na pieńku, choć na pozór nadal się przyjaźniły.

W sumie Madeline nawet lubiła Renatę, ale od początku istniało między nimi coś na kształt rywalizacji. „Wiesz co, umarłabym z nudów, gdybym miała tylko zajmować się dziećmi”, wyznała jej kiedyś Renata, wcale nie uszczypliwie, ponieważ Madeline pracowała na pół etatu, ale to zawsze ona była tą mądrzejszą, ona musiała się rozwijać, bo to o n a robiła karierę, a Madeline miała tylko pracę. Jakby tego było mało, Jackson, starszy syn Renaty, wsławił się w szkole zwycięstwami w turniejach szachowych, podczas gdy Fred, syn Madeline, zasłynął jako jedyny uczeń w historii Pirriwee Public, który wspiął się na wielki figowiec i wykonał brawurowy skok na dach sali muzycznej, skąd zebrał trzydzieści cztery piłki tenisowe. (Trzeba było wezwać straż pożarną, żeby go zdjęła. Talent wspinaczkowy Freda był znany na całą okolicę.)

– Nic się nie stało, mamusiu. – Amabella podniosła na matkę wciąż załzawione oczy. Madeline widziała na jej szyi czerwone ślady palców.

– Ależ stało – ucięła Renata. Następnie zwróciła się do Jane: – Każ swojemu dziecku przeprosić.

– Renato… – mitygowała Madeline.

– Nie wtrącaj się, Madeline.

– Tak, moim zdaniem nie powinnyśmy się w to mieszać, Madeline – powiedziała Harper, która oczywiście stała w pobliżu i której życie polegało na przytakiwaniu Renacie.

– Bardzo mi przykro, ale nie mogę go do tego zmusić, jeśli twierdzi, że czegoś nie zrobił – oznajmiła Jane.

– Twoje dziecko kłamie – oświadczyła Renata. Jej oczy błysnęły za okularami.

– Jestem innego zdania – odparła Jane, unosząc głowę.

– Ja chcę do domu, mamusiu – zakwiliła Amabella, a potem rozszlochała się na całego. Kosmiczna francuska niania, która ani razu się nie odezwała, wzięła ją na ręce; Amabella oplotła ją nóżkami w pasie i ukryła twarz w zagłębieniu jej szyi. Na czole Renaty pulsowała żyła. Na przemian zaciskała i rozluźniała pięści.

– To kompletnie… niedopuszczalne – ofuknęła nieszczęsną pannę Barnes, która pewnie zachodziła w głowę, czemu nie przerabiała tego na studiach.

Renata nachyliła się, przez co jej twarz zawisła o centymetry od twarzy Ziggy’ego.

– Jeszcze raz tkniesz moją córeczkę, to popamiętasz.

– Chwila! – zaoponowała Jane, ale Renata nie zwróciła na nią uwagi. Wyprostowała się i spojrzała na nianię.

– Idziemy, Juliette.

Przedefilowały przez plac zabaw. Pozostali rodzice udawali pochłoniętych własnymi dziećmi.

Ziggy odprowadził je wzrokiem. Następnie zerknął na mamę i podrapał się po nosie.

– Ja chyba już nie chcę chodzić do szkoły.

Samantha: Wszyscy rodzice muszę iść na policję i złożyć zeznania. Ja jeszcze nie byłam. Na samą myśl mnie skręca. Pewnie pomyślą, że jestem winna. Mówię poważnie, czuję się winna, kiedy radiowóz staje obok mnie na światłach.

Wielkie kłamstewka

Подняться наверх