Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 5
Rozdział pierwszy
Оглавление– To nie brzmi jak wieczorek integracyjny – mruknęła pani Patty Ponder do Marii Antoniny. – Bardziej jak rozróba. – Kotka milczała. Drzemała na kanapie i nie miała ochoty się integrować. – Masz to w nosie, co? Niech jedzą ciastka! Tak sobie pomyślałaś? Oni faktycznie pochłaniają dużo ciastek, prawda? Te stoiska z wypiekami. O raju! Chociaż nie wydaje mi się, żeby matki też jadły. Chude szprychy. Zupełnie jak ty.
Maria Antonina z zadowoleniem przyjęła komplement. To „niech jedzą ciastka” dawno już przeszło do lamusa, poza tym jedna z wnuczek pani Ponder stwierdziła ostatnio, że to zdanie tak naprawdę brzmiało: „niech jedzą brioszki”. A tak w ogóle Maria Antonina wcale tak nie powiedziała.
Pani Ponder sięgnęła po pilota od telewizora i ściszyła Taniec z gwiazdami. Wcześniej podgłośniła, bo deszcz łomotał o szyby, ale teraz zelżał.
Słyszała krzyki. Wściekłe wrzaski dudniły w chłodnym, wieczornym powietrzu. Ich dźwięk sprawiał pani Ponder pewną przykrość, jakby gniew wymierzony był w jej osobę. (Pani Ponder miała wybuchową matkę.)
– O raju!… Myślisz, że kłócą się o stolicę Gwatemali? Czy wiesz, co jest stolicą Gwatemali? Nie? Ja też nie. Musimy sprawdzić. Nie patrz na mnie tak ironicznie. – Maria Antonina prychnęła. – Sprawdźmy, co się tam dzieje – zaproponowała pani Ponder. Była podenerwowana i dlatego zachowywała się energicznie przy kocie, tak jak niegdyś przy dzieciach, gdy pod nieobecność męża zaniepokoił ją jakiś hałas w nocy.
Podniosła się za pomocą balkonika. Maria Antonina wślizgnęła się między jej nogi (nie dała się nabrać na animusz), kiedy właścicielka, wsparta o balkonik, ruszyła korytarzem przez dom.
Pokój do szycia wychodził prosto na boisko Pirriwee Public. „Zwariowałaś, mamo? Kto to widział mieszkać tak blisko szkoły podstawowej”, oburzyła się jej córka, kiedy pani Ponder zaczęła rozglądać się za domem. Ale ona uwielbiała dziecięcą paplaninę na przerwach, a że nie jeździła już samochodem, wcale jej nie przeszkadzało, że ulica była zatłoczona modnymi obecnie wielkimi limuzynami, których kierowcy, kobiety w wielkich okularach słonecznych, wymieniały się na cały regulator pilnymi informacjami na temat baletu Harriet bądź logopedy Charliego.
Matki traktowały dziś macierzyństwo z taką śmiertelną powagą. Te ich nawiedzone twarzyczki. I zaaferowane tyłeczki ściśnięte legginsami. Rozbujane kucyki. Oczy wlepione w telefony komórkowe, ściskane w rękach jak kompasy. Pani Ponder śmiała się z nich. Ale życzliwie. Jej trzy córki, chociaż starsze, zachowywały się dokładnie tak samo. I wszystkie były jak malowane.
„Jak się macie?!”, wołała zawsze, kiedy piła na ganku herbatę lub podlewała ogród, a matki przechodziły nieopodal. „Urwanie głowy, pani Ponder! Szału można dostać!”, odkrzykiwały, sunąc drobnymi kroczkami i szarpiąc dzieci za ręce. Były miłe i uprzejmie, może nieco protekcjonalne, ale nie potrafiły inaczej. Była taka stara! A one takie zabiegane!
Ojcowie, a tych przybywało, bardzo się od nich różnili. Rzadko się spieszyli i chodzili raczej wyluzowani. Grunt to spokój. Wszystko pod kontrolą. Taki komunikat wysyłali. Pani Ponder z nich też podśmiewała się życzliwie.
Ale teraz wyglądało na to, że rodzice z Pirriwee Public źle się zachowywali. Podeszła do okna i odsunęła firankę. Szkoła zapłaciła jej ostatnio za siatkę na okno, po tym jak piłka do krykieta stłukła szybę i mało nie zabiła kota. (Grupa trzecioklasistów własnoręcznie zrobiła dla niej kartkę z przeprosinami, którą pani Ponder powiesiła na lodówce.)
Po drugiej stronie boiska stał dwupiętrowy budynek z piaskowca, z aulą na piętrze oraz dużym balkonem z widokiem na ocean. Pani Ponder była tam przy paru okazjach: na wykładzie miejscowego historyka, na lunchu organizowanym przez Przyjaciół Biblioteki. Sala robiła wrażenie. Czasami absolwenci urządzali tu swoje wesela. Tam też miał się odbyć wieczorek integracyjny. Zbierali pieniądze na tablice interaktywne, cokolwiek to było. Oczywiście panią Ponder też zaproszono. Bliskie sąsiedztwo zapewniało jej rodzaj statusu honorowego członka, mimo że ani jej dzieci, ani wnuczęta nie uczęszczały do tej szkoły. Grzecznie podziękowała za zaproszenie. Szkolne wydarzenia bez udziału dzieci nie miały jej zdaniem żadnego sensu.
W auli odbywał się też cotygodniowy apel. W każdy piątkowy ranek pani Ponder zasiadała w pokoju do szycia z filiżanką herbaty English Breakfast i ciastkiem imbirowym. Śpiew dzieci, napływający z drugiego piętra gmachu, niezmiennie doprowadzał ją do płaczu. Tylko w takich chwilach wierzyła w Boga.
Teraz nikt nie śpiewał.
Pani Ponder słyszała już w swoim życiu liczne wiązanki. Nie miała nic przeciwko wulgaryzmom, jej najstarsza córka klęła jak szewc, jednak to konkretne słowo na pięć liter, wykrzykiwane raz po raz tam, gdzie zwykle słyszało się dziecięce głosiki, wyprowadziło ją z równowagi.
– Schlali się czy co? – rzuciła pod nosem.
Zachlapane deszczem okno znajdowało się na wysokości wejścia do budynku, z którego nagle zaczęli wysypywać się ludzie. Światła alarmowe rozjaśniły chodnik niczym padające na scenę reflektory. Opary mgły potęgowały teatralny efekt.
Widok był przedziwny.
Rodzice z Pirriwee Public przejawiali zaskakujące upodobanie do przebieranek. Nie mogli urządzić zwykłego wieczorku integracyjnego. Wiedziała z zaproszenia, że jakiś geniusz wymyślił temat przewodni „Audrey i Elvis”, co oznaczało, że wszystkie panie miały się przebrać za Audrey Hepburn, a panowie wystąpić jako Elvis Presley. (Był to kolejny powód, dla którego pani Ponder odrzuciła zaproszenie. Nie znosiła przebieranek.) Wyglądało na to, że największym wzięciem cieszyło się Śniadanie u Tiffany’ego. Wszystkie kobiety miały na sobie długie, czarne sukienki, białe rękawiczki oraz kolie z pereł. Za to mężczyźni w większości postanowili oddać hołd Elvisowi z późniejszego okresu. Przebrali się w lśniące białe kombinezony z głębokimi dekoltami i obwiesili błyskotkami. Kobiety wyglądały prześlicznie. A biedni faceci – jak kretyni.
Na oczach pani Ponder jeden Elvis przyłożył drugiemu w szczękę. Ten zatoczył się i wpadł na jedną z Audrey. Dwóch Elvisów złapało go od tyłu i odciągnęło na bezpieczną odległość. Inna Audrey ukryła twarz w dłoniach i się odwróciła, jakby nie mogła na to patrzeć. Ktoś krzyknął: „Przestańcie!”.
No właśnie. Co pomyślałyby sobie wasze piękne dzieci?
– Wezwać policję? – zastanowiła się na głos pani Ponder, ale w oddali usłyszała wycie syreny i w tej samej chwili jakaś kobieta na balkonie zaczęła wrzeszczeć.
◊
Gabrielle: Nie tylko matki zawiniły. Nie doszłoby do tego, gdyby nie ojcowie. Chyba od matek się zaczęło. Były głównymi rozgrywającymi, że tak powiem. Mamuśki. Nie znoszę słowa „mamuśka”. Jest beznadziejne. „Mama” lepiej brzmi. I szczuplej. Tak powinniśmy mówić. À propos, mam lekką obsesję na punkcie wagi. Kto nie ma?
Bonnie: Doszło do strasznego nieporozumienia. Ludzie poczuli się urażeni i sytuacja wymknęła się spod kontroli. Jak to zwykle bywa. Każdy konflikt sprowadza się do zranionych uczuć, nie uważa pani? Rozwód. Wojna światowa. Proces sądowy. No, może nie każdy proces sądowy. Napije się pani ziołowej herbaty?
Stu: Powiem pani, co się stało. Babki nie odpuszczają. Nie twierdzę, że faceci są bez winy. Ale gdyby kobitki nie miały kija w dupie… Nie żebym był uprzedzony, ale takie są fakty, niech pani spyta pierwszego z brzegu faceta, nie jakiegoś tam metroseksualnego fagasa, tylko prawdziwego faceta, to zaraz pani powie, że kobiety to mistrzynie pretensji. Powinna pani zobaczyć w akcji moją żonę. A są gorsze od niej.
Panna Barnes: Nadopiekuńczy rodzice. Zanim przyszłam do pracy w Pirriwee Public, myślałam, że to wyolbrzymienie, te wszystkie doniesienia o rodzicach przesadnie zaangażowanych w życie swoich dzieci. Wie pani, moi rodzice mnie kochali i interesowali się mną, kiedy dorastałam w latach dziewięćdziesiątych, ale nie mieli na moim punkcie obsesji.
Pani Lipmann: Doszło do tragedii, to rzecz godna najwyższego ubolewania i musimy się z tego otrząsnąć. Nie mam nic więcej do dodania.
Carol: To wszystko wina Erotycznego Klubu Książki. Bynajmniej ja tak uważam.
Jonathan: Erotyczny Klub Książki nie miał nic wspólnego z erotyką, za darmo to pani powiem.
Jackie: Wie pani co? Moim zdaniem ta sprawa ma feministyczne podłoże.
Harper: Jakie znowu feministyczne podłoże? Co tu jest grane? Powiem pani, od czego się zaczęło. Od drzwi otwartych w przedszkolu.
Graeme: Ja uważam, że to rozgrywka między bezrobotnymi mamuśkami a mamuśkami pracującymi. Jak na to mówią? Wojny mamuśkowe! Moja żona się nie mieszała. Nie ma czasu na takie głupoty.
Thea: Dziennikarzom spodobał się ten motyw z francuską nianią. Słyszałam, że ktoś wspomniał w radiu o „francuskiej pokojówce”, którą wcale nie była Juliette. Renata ma też gosposię. Niektórym to się powodzi. Ja mam czwórkę dzieci i żadnego „personelu” do pomocy! Jasne, że nie mam problemu per se z pracującymi matkami, zastanawiam się tylko, po co w ogóle rodziły dzieci.
Melissa: A wie pani, co ich najbardziej nakręciło? Wszy. O matko, nie przypominajcie mi o wszach!
Samantha: Wszy? A co mają do tego wszy? Kto pani tak powiedział? Założę się, że Melissa, co? Biedaczka ma stres pourazowy po tym, jak jej dzieci ciągle były zawszone. Przepraszam. To nie było zabawne. Wcale się nie śmieję.
Detektyw sierżant Adrian Quinlan: Chciałbym się jasno wyrazić. To nie cyrk, tylko dochodzenie w sprawie morderstwa.