Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 8

Rozdział czwarty

Оглавление

Jane zabrała książkę do poczytania w samochodzie na czas, kiedy Ziggy będzie w przedszkolu, ale zamiast tego odwiozła Madeline Marthę MacKenzie (to brzmiało jak imię zadziornej bohaterki książki dla dzieci) do nadmorskiej kafejki o nazwie Blue Blues.

Kafejka mieściła się w pokracznym, podobnym do jaskini budynku tuż przy promenadzie biegnącej wzdłuż Pirriwee Beach. Madeline dokuśtykała tam boso, wsparta ciężko, lecz bez najmniejszych oporów na ramieniu Jane, jakby znały się od wieków. Było to dość intymne doświadczenie. Jane czuła zapach jej perfum, cytrusowy i smakowity. Od pięciu lat nie dotykał jej nikt dorosły.

Gdy tylko stanęły w drzwiach, zza kontuaru wyłonił się młody mężczyzna w czerni, z jasnymi loczkami surfera i kolczykiem w nosie.

– Madeline! – zawołał, wyciągając ramiona. – Co ci się stało?

– Jestem poważnie ranna, Tom – oznajmiła Madeline. – Do tego mam urodziny.

– O losie! – stwierdził Tom. I puścił oko do Jane.

Podczas gdy Tom instalował Madeline przy stoliku w rogu, biegał po lód, zawinięty w ścierkę do naczyń, i podkładał jej poduszkę pod nogę, Jane rozglądała się wokół. Lokal był urzekający, używając sformułowania jej matki. Jaskrawoniebieskie, nierówne ściany podparte były rozchwianymi półkami pełnymi używanych powieści. Drewniana podłoga połyskiwała złociście w porannym słońcu. Jane wciągnęła w nozdrza odurzającą woń kawy, ciasta, oceanu i starych książek. Front był przeszklony, a krzesła ustawiono tak, że zewsząd było widać wodę, jakby grała tu główną rolę. Jane poczuła niedosyt, jaki często ogarniał ją w nowym, ładnym miejscu. Gdybym tylko tu była, nasuwało jej się wówczas stwierdzenie. Kawiarenka była tak cudna, że Jane pragnęła tu być z całego serca, przy czym oczywiście była, więc nie miało to żadnego sensu.

– Jane? Co ci zamówić? – spytała Madeline i nie czekając na odpowiedź dodała: – Stawiam kawę i ciasto w podziękowaniu za wszystko! – A potem zwróciła się do nadskakującego baristy: – Tom! To jest Jane! Mój rycerz na białym koniu. Moja rycerka.

Jane odwiozła Madeline i jej córkę do szkoły, zaparkowawszy uprzednio, z duszą na ramieniu, jej wielki samochód na bocznej ulicy. Przełożyła też do swojego małego kombi fotelik Chloe, obok Ziggy’ego.

Uf, co za przedsięwzięcie. Ale wyszła z tego małego kryzysu zwycięsko.

Żeby przeżywać taki drobiazg. Ładnie to świadczy o jej nudnym życiu.

Ziggy też był zaaferowany i zawstydzony obecnością drugiego dziecka, zwłaszcza tak rezolutnego i charyzmatycznego jak Chloe. Małej usta się nie zamykały przez całą drogę, objaśniała chłopcu wszystko, co musiał wiedzieć o nauczycielkach i szkole, i że muszą myć ręce przed wejściem do klasy i wycierać je jednym papierowym ręcznikiem, gdzie siadają w czasie przerwy śniadaniowej, i że nie mogą mieć kanapek z masłem orzechowym, bo niektórzy są na nie uczuleni i mogą umrzeć, i że ona ma już śniadaniówkę z Dorą, a Ziggy z czym?

– Z Buzzem Astralem – odparł natychmiast, grzecznie, ale niezgodnie z prawdą, bo Jane nie kupiła mu jeszcze śniadaniówki; ba, nawet nie poruszyli tego tematu. Na razie trzy razy w tygodniu chodził do żłobka, a tam posiłki miał zapewnione. Jane będzie zmuszona oswoić się z tematem drugiego śniadania.

Kiedy dotarli do szkoły, Madeline została w samochodzie, a Jane odprowadziła dzieci. W zasadzie to Chloe prowadziła, krocząc na czele pochodu w tiarze, od której w słońcu aż bił blask. Jane wymieniła z synem ukradkowe spojrzenie, znaczące tyle, co: „Skąd one się urwały?”.

Jane denerwowała się trochę rekonesansem i miała świadomość, że musi to zataić przed synem, któremu łatwo się udzielało napięcie. Czuła się jak w przededniu rozpoczęcia nowej pracy – na stanowisku matki ucznia szkoły podstawowej. Będzie musiała przestrzegać zasad i procedur. Przybycie tu w towarzystwie Chloe niespodziewanie z miejsca dało jej fory. Natychmiast doskoczyły do nich dwie matki.

– Chloe! A gdzie mama? – Następnie przedstawiły się Jane, a ta opowiedziała im o kostce Madeline. Zaraz nadbiegła panna Barnes, przedszkolanka, która też chciała posłuchać, i Jane znalazła się w centrum uwagi, co – musiała przyznać – było całkiem miłe.

Szkoła mieściła się w pięknym gmachu na skraju cypla, przez co Jane wciąż widziała kątem oka połyskujący ocean. Klasy znajdowały się w podłużnych, niskich budynkach z piaskowca, a porośnięty drzewami plac zabaw wydawał się pełen tajemniczych zakątków służących pobudzaniu fantazji: zacisznych dziupli między drzewami i zadaszonych ścieżek. Nie zabrakło też labiryntu, w sam raz na dziecięce gabaryty.

Po wyjściu matki Ziggy wparadował do klasy za rękę z Chloe, zarumieniony i szczęśliwy, a Jane jak na skrzydłach wróciła do samochodu – też zarumieniona. Madeline czekała na fotelu pasażera; z rozkosznym uśmiechem machała do niej z daleka jak do serdecznej przyjaciółki. Jane poczuła, jakby coś w niej odpuściło, jakby się poluzowało.

Teraz siedziała obok Madeline w Blue Blues, gdzie czekała na swoją kawę i wpatrywała się w wodę, a słońce muskało jej twarz. Może przeprowadzka tutaj okaże się początkiem czegoś – albo końcem, co byłoby jeszcze lepsze.

– Niedługo przyjdzie moja przyjaciółka Celeste – oznajmiła Madeline. – Może widziałaś ją w szkole, odprowadzała swoich chłopców. Dwa jasnowłose harpagony. Wysoka blondynka, piękna i zaaferowana.

– Nie sądzę – odpowiedziała Jane. – A czymże jest zaaferowana, będąc wysoką i piękną blondynką?

– No właśnie – skwitowała Madeline, jakby to miała być odpowiedź na pytanie. – Do tego ma równie pięknego, bogatego męża. Nadal trzymają się za ręce. I jest miły. Kupuje dla mnie prezenty. Naprawdę, pojęcia nie mam, dlaczego się z nią przyjaźnię. – Spojrzała na zegarek. – Och, jest beznadziejna. Zawsze się spóźnia! Nic, może chociaż czegoś się o tobie dowiem. – Nachyliła się i skupiła na Jane całą swoją uwagę. – Przyjechałaś na półwysep niedawno? W ogóle cię nie kojarzę. Nasze dzieci są rówieśnikami, mogłyśmy wpaść na siebie na placu zabaw albo na czytaniu w bibliotece.

– Wprowadzamy się w grudniu – powiedziała Jane. – Teraz mieszkamy w Newtown, ale stwierdziłam, że miło byłoby pomieszkać przy plaży. Ot, takie widzimisię.

To „widzimisię” pojawiło się znikąd, ucieszyło ją, a zarazem wprawiło w zakłopotanie.

Próbowała zbagatelizować całą historię, aby wyjść na jak najbardziej spontaniczną. Opowiedziała Madeline, że pewnego dnia przed kilkoma miesiącami zabrała Ziggy’ego na wycieczkę nad ocean, zobaczyła na bloku szyld z napisem „Mieszkanie do wynajęcia” i uznała, że czemu nie.

Nie mijała się z prawdą. Niezupełnie.

Dzień na plaży, powtarzała sobie raz po raz, jadąc długą, krętą drogą, jakby ktoś podsłuchiwał jej myśli i podważał motywy.

Pirriwee Beach była w pierwszej dziesiątce najpiękniejszych plaż na świecie! Jane gdzieś to wyczytała. Jej syn zasługiwał na widok plaży z pierwszej dziesiątki najpiękniejszych na świecie. Jej piękny syn, jedyny w swoim rodzaju. Zerkała na niego we wstecznym lusterku i serce jej się krajało.

Nie wspomniała Madeline, że gdy wracali do samochodu, trzymając się za oblepione piaskiem ręce, coś w niej krzyczało „pomocy”, jakby o coś błagała: o lek, rozwiązanie, chwilę wytchnienia. Wytchnienie od czego? Lek na co? Rozwiązanie czego? Z trudem łapała oddech. Czuła, że się poci.

Potem zobaczyła znak. W Newtown kończyła się im umowa najmu. Dwupokojowe mieszkanko mieściło się w brzydkim, bezdusznym bloku z czerwonej cegły, ale od plaży dzieliło je zaledwie pięć minut spaceru.

– A gdybyśmy tak przeprowadzili się tutaj? – rzuciła do Ziggy’ego, któremu oczy się rozjaśniły, i nagle poczuła, że to mieszkanie spada jej z nieba. „Zmiana perspektywy”, tak to nazywano. Czy jej i synowi nie należała się zmiana perspektywy?

Nie powiedziała Madeline, że od urodzenia Ziggy’ego jeździ po Sydney i wynajmuje mieszkania na pół roku, w nadziei na znalezienie własnego miejsca na świecie. I że być może każde kolejne przybliżało ją do Pirriwee Beach.

Nie wspomniała też, że po podpisaniu umowy i wyjściu z agencji nieruchomości po raz pierwszy zwróciła uwagę na tutejszych mieszkańców – o złocistej skórze i włosach czesanych wiatrem – i przypomniała sobie swoje białe nogi pod nogawkami spodni, a następnie pomyślała o rodzicach, dla których przeżyciem będzie jazda krętą autostradą, o zbielałych na kierownicy palcach taty, który rzecz jasna nie piśnie słowa skargi, i nagle ogarnęło ją przekonanie, że dała ciała, i to w sposób niewybaczalny. Ale klamka zapadła.

– I tak się tu znalazłam – podsumowała jak skończona idiotka.

– Spodoba ci się! – wykrzyknęła Madeline. Poprawiła lód na kostce i wzdrygnęła się z bólu. – Au… Surfujesz? A twój mąż? Powinnam raczej powiedzieć „partner”. Chłopak? Dziewczyna? Jestem otwarta na wszystkie możliwości.

– Nie mam męża – odpowiedziała Jane. – Ani partnera. Jestem tylko ja. Samotna mama.

– Serio? – spytała Madeline, jakby Jane obwieściła coś śmiałego i cudownego.

– Owszem. – Jane uśmiechnęła się głupio.

– Wiesz co, ludzie tego nie pamiętają, ale ja też byłam samotną matką. – Madeline zadarła podbródek, jakby zwracała się do tłumu, który zaprzeczał jej słowom. – Były mąż rzucił mnie, kiedy moja starsza córka była malutka. Abigail. Ma czternaście lat. Też byłam wtedy młoda, jak ty. Miałam zaledwie dwadzieścia sześć lat. Chociaż oczywiście myślałam, że najlepsze czasy już za mną. Nie było łatwo. Bycie samotną matką to katorga.

– No, mogę liczyć na moją mamę i…

– Och, jasne, jasne. Nie twierdzę, że zostałam bez wsparcia. Ja też miałam rodziców do pomocy. Ale, Boże jedyny, bywały noce, kiedy Abigail była chora albo kiedy ja byłam chora, albo co gorsza, obie byłyśmy chore i… A zresztą. – Madeline urwała i wzruszyła ramionami. – Mój były ożenił się drugi raz. Mają córkę w tym samym wieku, co Chloe. Nathan stał się wzorowym ojcem, jak często bywa z facetami, którzy dostają drugą szansę. Abigail świata nie widzi poza tatusiem, tylko ja chowam urazę. Podobno lepiej puścić urazy w niepamięć, ale czy ja wiem? Jestem do mojej bardzo przywiązana. To moja mała pieszczoszka.

– Ja też nie jestem za wybaczaniem – stwierdziła Jane.

Madeline z uśmiechem wycelowała w nią łyżeczkę.

– I dobrze. Nigdy nie wybaczaj. I nigdy nie zapominaj. To moje życiowe motto.

Jane nie była pewna, czy mówi to na serio.

– A jak jest z tatą Ziggy’ego? – podjęła Madeline. – Całkiem się wyautował?

Jane nawet okiem nie mrugnęła. Miała pięć lat, żeby się z tym uporać. Poczuła, że zastyga.

– Zgadza się. W sumie to nigdy z nim nie byłam. – Bezbłędnie wyrecytowała swoją kwestię. – Nawet nie wiem, jak miał na imię. To był… – Cisza. Pauza. Ucieczka spojrzeniem. – To… więcej się nie powtórzyło.

– Chcesz powiedzieć, że miałaś przygodę na jedną noc? – podsunęła natychmiast Madeline ze współczuciem, na co Jane mało nie parsknęła śmiechem. Większość ludzi, zwłaszcza w wieku Madeline, reagowała lekko zniesmaczoną miną, mówiącą: W porządku, nie mam nic przeciwko temu, ale mam na twój temat swoje zdanie. Jane nigdy nie czuła się urażona ich niesmakiem. Ją też to mierziło. Chciała tylko raz na zawsze uciąć temat i na ogół tak się działo. Ziggy to Ziggy. Taty nie było. Koniec i kropka.

„Dlaczego po prostu nie powiesz, że się z nim rozstałaś?”, dziwiła się na początku matka. „Kłamstwa mają krótkie nogi”, skwitowała Jane. Jej matka nie miała w nich wprawy. „A w ten sposób nikt nie wraca już do tego tematu”.

– Pamiętam takie przygody – rzuciła z rozmarzeniem Madeline. – Robiłam to w latach dziewięćdziesiątych. Boże miłosierny. Mam nadzieję, że Chloe nigdy się nie dowie. O losie! A twoja była chociaż warta grzechu?

Jane w pierwszej chwili nie zrozumiała pytania. Madeline chciała wiedzieć, czy jednorazowy seks był wart grzechu.

Na chwilę powróciła myślami do szklanej windy sunącej bezszelestnie środkiem hotelu. Do swojej dłoni zaciśniętej na szyjce butelki szampana. Do dłoni na jej krzyżu, która ją przyciągała. Tak się zaśmiewali. Miał głębokie zmarszczki wokół oczu. Ledwo trzymała się na nogach ze śmiechu i pożądania. Drogie zapachy.

Chrząknęła.

– Tak mi się zdaje.

– Wybacz – powiedziała Madeline. – Trochę mnie poniosło. To dlatego, że przypomniałam sobie własną burzliwą młodość. A może dlatego, że ty jesteś taka młoda, a ja taka stara i próbuję dotrzymać ci kroku. Ile właściwie masz lat? Jeśli mogę spytać?

– Dwadzieścia cztery – odrzekła Jane.

– Dwadzieścia cztery – westchnęła Madeline. – A ja dzisiaj kończę czterdzieści. Już ci to mówiłam, prawda? Pewnie myślisz, że nigdy nie będziesz mieć tyle, co?

– Hm, mam nadzieję, że będę – przyznała Jane. Zdążyła zauważyć, że kobiety w średnim wieku mają bzika na punkcie upływu czasu, bez przerwy z niego żartują, narzekają i wciąż się nad nim rozwodzą, jakby proces starzenia stanowił zagadkę nie do rozwiązania. I o co tyle hałasu? Koleżanki jej mamy wręcz nie miały innych tematów, przynajmniej nie w rozmowie z nią. „Ach, jaka ty jesteś młoda i piękna, Jane” (chociaż nie było to zgodne z prawdą, one zachowywały się tak, jakby jedno z drugiego wynikało, a młodość stanowiła automatyczną gwarancję urody!). „Ach, jesteś taka młoda, Jane, może naprawisz mój telefon/komputer/aparat (podczas gdy wiele z nich było bardziej otrzaskanych technicznie od niej). „Ach, jesteś taka młoda, Jane, masz tyle energii” (podczas gdy ona padała z nóg).

– A, słuchaj, z czego się utrzymujesz? – zainteresowała się z troską Madeline, prostując się, jakby chodziło o problem wymagający natychmiastowej interwencji z jej strony. – Pracujesz?

Jane kiwnęła głową.

– Jestem księgową, pracuję na zlecenie. Mam swoich klientów, sporo małych firm. Jestem szybka, biorę jedno zlecenie za drugim. Wystarczy na czynsz.

– Mądra dziewczynka – odrzekła Madeline z aprobatą. – Ja też sama się utrzymywałam, kiedy Abigail była mała. Przynajmniej na ogół. Czasem Nathan miał zryw i wysyłał czek. Ciężko było, ale miałam satysfakcję, mogłam mu pokazać. No wiesz.

– Jasne. – Jane nic nikomu nie pokazywała. Przynajmniej w sensie, o który chodziło Madeline.

– Będziesz zdecydowanie jedną z najmłodszych mam – dorzuciła Madeline. Wypiła łyk kawy i uśmiechnęła się złośliwie. – Jesteś nawet młodsza od uroczej żonki mojego byłego. Przyrzeknij, że nie zaprzyjaźnisz się z nią. Ja byłam pierwsza.

– O, na pewno nawet jej nie poznam – odparła Jane ze zdziwieniem.

– Ależ tak – skrzywiła się Madeline. – Jej córcia też idzie do przedszkola. Masz pojęcie? – Jane nie miała. – Mamuśki będą się umawiać na kawę, a żona mojego byłego zasiądzie na honorowym miejscu, sącząc ziołową herbatę. Spokojnie, nie dojdzie do żadnych spięć. Niestety, jesteśmy na nudnej, serdecznej i cywilizowanej stopie. Bonnie nawet cmoka mnie na powitanie. Interesuje się jogą, czakrami i innym badziewiem. Kojarzysz te straszne macochy z bajek? Moja córka uwielbia swoją. Bonnie jest taka „opanowana”, zobaczysz. Zupełne przeciwieństwo mnie. Mówi takim cichym… niskim… śpiewnym głosem, od którego masz chęć walić głową o ścianę. – Jane parsknęła śmiechem, rozbawiona tą wersją niskiego, śpiewnego głosu. – Na pewno zaprzyjaźnisz się z Bonnie – stwierdziła Madeline. – Nie sposób jej nie lubić. Nawet mnie jest trudno, a nie trawię wielu osób. Muszę się do tego solidnie przyłożyć. – Przyłożyła okład z drugiej strony kostki. – Na wieść o tym, że skręciłam nogę, na pewno coś mi ugotuje. Pod byle pretekstem przynosi mi żarcie. Wie od Nathana, jaką byłam marną kucharką, więc próbuje coś udowodnić. Chociaż najgorsze w niej jest to, że ona pewnie nic nie stara się udowodnić. Jest cholernie życzliwa i tyle. Jej żarcie lądowałoby w śmietniku, ale jest przepyszne. Rodzina chybaby mnie zabiła. – Nagle wyraz twarzy Madeline uległ zmianie. Pomachała komuś, rozpromieniona. – Och, nareszcie! Celeste! Tutaj! Chodź, zobacz, co narobiłam!

Jane podniosła wzrok i serce w niej zamarło.

To nie miało znaczenia. Wiedziała, że nie powinno. Lecz fakt, że po świecie chodzili tak niewybaczalnie, bezwstydnie piękni ludzie, wzbudzał w niej poczucie wstydu. I bezlitośnie obnażał jej niższość. Tak powinna wyglądać kobieta. Właśnie tak. Ona wyglądała jak trzeba, Jane wręcz przeciwnie.

„Ty tłusta, brzydka smarkulo”, szepnął uparty głosik w jej głowie, wionąc cuchnącym oddechem.

Zadrżała, siląc się na uśmiech pod adresem niewyobrażalnie pięknej kobiety, która kroczyła w ich stronę.

Thea: Na pewno już pani słyszała, że Bonnie jest żoną byłego męża Madeline, jak mu tam, Nathana? Rzecz była bardzo skomplikowana. Radziłabym się temu przyjrzeć. Oczywiście pani nie pouczam, nic w tym rodzaju.


Bonnie: To nie miało absolutnie nic do rzeczy. Utrzymywałyśmy poprawne stosunki. Nie dalej jak dziś rano zostawiłam im na progu lasagne dla jej biednego męża.


Gabrielle: Byłam tam nowa. Nikogo nie znałam. „Och, to bardzo opiekuńcza szkoła”, powiedziała mi dyrektorka. Baju, baju. Coś pani powiem: gdy tylko weszłam na plac zabaw w czasie rekonesansu, pomyślałam sobie: klika. Klika, klika, klika. I wcale się nie dziwię, że ktoś przypłacił to życiem. Hm, no dobrze. Może przesadzam. Trochę się zdziwiłam.

Wielkie kłamstewka

Подняться наверх