Читать книгу Wielkie kłamstewka - Liane Moriarty - Страница 9

Rozdział piąty

Оглавление

Celeste otworzyła szklane drzwi Blue Blues i od razu zobaczyła Madeline. Siedziała przy stoliku z drobną, szczupłą dziewczyną w dżinsowej spódnicy i zwykłej białej koszulce z dekoltem w szpic. Celeste jej nie kojarzyła. Poczuła nagłe, dotkliwe ukłucie zawodu. „Będziemy tylko my dwie”, zapowiedziała Madeline.

Celeste zweryfikowała swoje oczekiwania względem poranka. Wzięła głęboki oddech. Ostatnio zauważyła, że dzieje się z nią coś dziwnego, kiedy ma do czynienia z więcej niż jedną osobą. Jakby nie potrafiła się zachować. Czy ja za głośno się zaśmiałam, myślała sobie. Czy zapomniałam się zaśmiać? A może się powtarzam?

Z jakiegoś powodu przy Madeline zawsze czuła się po staremu. Jej osobowość nie doznawała szwanku. Może dlatego, że tak długo się znały.

Może potrzebowała soli trzeźwiących. Tak powiedziałaby jej babcia. Tylko skąd je wziąć?

Prześliznęła się między stolikami. Jeszcze jej nie zauważyły, pochłonięte rozmową. Dokładnie widziała profil dziewczyny. Była stanowczo za młoda na matkę dziecka z ich szkoły. Na pewno niania albo au pair. Chyba au pair. Może Europejka? I słabo zna angielski? To tłumaczyłoby jej z lekka nienaturalną, sztywną pozycję, jakby musiała się skupić. A może wcale nie ma nic wspólnego ze szkołą? Madeline miała szerokie grono znajomych, zawierała dozgonne przyjaźnie, choć częściej robiła sobie dozgonnych wrogów. Madeline lubowała się w konfliktach, a stan wzburzenia był jej ulubionym.

Rozjaśniła się na widok przyjaciółki. Zmieniała się wówczas na twarzy, jakby cały świat przestawał dla niej istnieć, co stanowiło jeden z jej niezaprzeczalnych atutów.

– Cześć, jubilatko! – zawołała Celeste. Towarzyszka Madeline obróciła się na krześle. Brązowe włosy miała zaczesane gładko do tyłu, jakby pracowała w wojsku albo policji. – Co ci się stało, Madeline? – zapytała Celeste na widok podpartej nogi przyjaciółki. Uśmiechnęła się uprzejmie do dziewczyny, która się skuliła, jakby Celeste zamiast uśmiechu posłała jej drwiące spojrzenie. (O Boże, chyba tak nie było, co?)

– To Jane – Madeline dokonała prezentacji. – Uratowała mnie z pobocza, po tym, jak skręciłam kostkę, próbując ratować dzisiejszą młodzież. Jane, poznaj moją przyjaciółkę Celeste.

– Cześć – powiedziała Jane. W jej twarzy było coś nagiego i pierwotnego, jakby za mocno ją wyszorowano. Żuła gumę, lekko, jakby ukradkiem mieląc szczęką.

– Jane to nowa mama z przedszkola – oznajmiła Madeline, kiedy Celeste usiadła. – Tak jak ty. Dlatego uważam za swój obowiązek zapoznać was z układami, jakie panują w Pirriwee Public. To istne pole minowe, dziewczęta. Pole minowe, mówię wam.

– Układy? – Jane zmarszczyła brwi i oburącz mocno pociągnęła za kucyk, aby jeszcze bardziej go ścieśnić. – Nie zamierzam się mieszać w żadne szkolne układy.

– Ja tak samo – zgodziła się Celeste.

Jane zawsze potem wspominała, jak lekkomyślnie kusiła los tamtego dnia. „Nie zamierzam się mieszać w żadne szkolne układy”, powiedziała, a ktoś tam na górze usłyszał ją i nie spodobała mu się ta postawa. Stanowczo zbyt pewna siebie. „Jeszcze zobaczymy”, mruknął, po czym siadł i urządził sobie zabawę jej kosztem.

Celeste przyniosła Madeline w prezencie zestaw kryształowych kieliszków do szampana firmy Waterford.

– O mój Boże, są cudowne! Jestem absolutnie zachwycona – oznajmiła Madeline. Ostrożnie wyjęła jeden z kartonika i uniosła go do światła, podziwiając misterny wzorek, rzędy malutkich półksiężyców. – Musiały kosztować fortunę. – Mało nie dodała: „Chwała Bogu, że jesteś taka bogata, skarbie”, ale w porę ugryzła się w język. Powiedziałaby tak, gdyby siedziały tylko we dwie, jednakże Jane, młoda samotna matka, zapewne groszem nie śmierdziała i nieładnie byłoby mówić przy niej o pieniądzach. Nawet ona o tym wiedziała. (Ostatnie zdanie skierowała w duchu do męża, który zawsze wypominał jej naruszanie konwenansów.) Dlaczego niby mieli obchodzić się z pieniędzmi Celeste jak z jajkiem? Jakby dobrobyt był jakąś wstydliwą chorobą. Podobnie rzecz się miała z urodą Celeste. Obcy ludzie zerkali na nią ukradkiem jak na inwalidę bez nóg, a gdy Madeline nawiązywała do jej wyglądu, Celeste sprawiała wrażenie skrępowanej. „Ciii”, mówiła, rozglądając się z lękiem, żeby nikt nie usłyszał. Każdy chciał być piękny i bogaty, lecz prawdziwie piękni i bogaci musieli udawać, że niczym nie odstają od reszty. Ależ to skomplikowane. – A więc szkolne układy, dziewczęta – podjęła, odłożywszy kieliszek do pudełka. – Zacznijmy od samej góry, czyli od Blond Paziów.

– Blond paziów? – Celeste zmrużyła oczy, jakby Madeline miała ją później z tego egzaminować.

– Blond Pazie rządzą szkołą. Chcesz być w radzie rodziców, musisz mieć blond pazia. – Madeline zademonstrowała ręką wymaganą długość włosów. – To pierwsze kryterium.

Jane wydała z siebie cierpki, krótki chichocik i Madeline stwierdziła, że bardzo chciałaby znów ją rozśmieszyć.

– Czy te kobiety są miłe? – zapytała Celeste rzeczowo. – Czy powinnyśmy ich unikać?

– Hm, mają dobre chęci – odrzekła Madeline. – Mają bardzo, ale to bardzo dobre chęci. Są, jak by to określić… To matki służbistki. Bardzo poważnie traktują swoją rolę. To dla nich świętość. Matki fundamentalistki.

– Czy wśród mam przedszkolaków też są Blond Pazie? – zapytała Jane.

– Pomyślmy… – Madeline zastanowiła się. – O tak, Harper. Kwintesencja Blond Pazia. Jest w radzie rodziców, a do tego ma diablo uzdolnioną córkę z lekkim uczuleniem na orzechy. Zatem należy do elity, szczęściara.

– Nie gadaj, Madeline! Ładne mi szczęście mieć dziecko z alergią na orzechy – zaoponowała gwałtownie Celeste.

– No wiem. – Madeline wiedziała, że się popisuje przed Jane. – Przecież żartuję. Jedziemy dalej. Kogo my tam mamy? Carol Quigley. Ma bzika na punkcie higieny. Biega po szkole w butelką odkażacza.

– Niemożliwe – sapnęła Celeste.

– Owszem!

– A ojcowie? – Jane otworzyła paczkę gum i chyłkiem wsunęła do ust nowy listek, jak kontrabandę. Miała obsesję na punkcie tej gumy, chociaż prawie nie rzucało się w oczy, że ją żuje. Zadając to pytanie, unikała wzroku Madeline. Czyżby liczyła na poznanie jakiegoś samotnego tatusia?

– Ptaszki ćwierkają na dachu, że w tym roku mamy co najmniej jednego niepracującego tatę – oświadczyła Madeline. – Jego żona jest grubą rybą w korporacji. Jackie jakaś tam. Prezesem banku czy coś w tym rodzaju.

– Chyba nie Jackie Montgomery – rzuciła Celeste.

– Właśnie.

– O matko…

– Pewnie nawet się nie ujawni. Matki, które pracują na pełen etat, nie mają lekko. Kto jeszcze? Ach, Renata. Siedzi w finansach… akcje czy tam obligacje, sama nie wiem. Tak to się nazywa? A może jest analitykiem. Chyba tak. Analizuje. Ilekroć proszę, aby wyjaśniła mi, czym się zajmuje, zapominam słuchać. Jej dzieci to też geniusze. No ba!

– Czy Renata jest Blond Paziem? – spytała Jane.

– Nie, nie. To karierowiczka. Ma nianię na pełen etat, zdaje się, że właśnie sprowadziła nową z Francji. Lubuje się we wszystkim, co europejskie. Renata nie ma czasu pomagać w szkole. Zawsze albo jest na zebraniu zarządu, albo wraca z zebrania zarządu, albo przygotowuje się na zebranie zarządu. Czy ten zarząd tak często się zbiera?

– No, to zależy od… – zaczęła Celeste.

– To było pytanie retoryczne – przerwała jej Madeline. – Chodzi o to, że wciąż o tym gada, tak jak Thea Cunningham musi na każdym kroku wszystkim przypominać, że ma czwórkę dzieci. Ona też jest przedszkolną matką, nawiasem mówiąc. I nie może przeżyć tego, że ma czwórkę dzieci. Czy jestem złośliwa?

– Owszem – odpowiedziała Celeste.

– Przepraszam – rzuciła Madeline. Naprawdę czuła się trochę winna. – Próbuję was zabawić. To przez moją kostkę. Mówiąc poważnie, szkoła jest bombowa, wszyscy są bombowi, czekają nas bombowa zabawa i nowe, bombowe znajomości.

Jane znowu parsknęła i przeżuła dyskretnie. Piła kawę, jednocześnie żując gumę. Ciekawe.

– O co chodzi z tymi małymi geniuszami? – spytała. – Dzieci są jakoś sprawdzane czy jak?

– Przechodzą skrupulatną weryfikację – oznajmiła Madeline. – Mają specjalne programy i „możliwości”. Chodzą do tej samej klasy, co pozostałe, ale dostają trudniejsze zadania i czasem biorą udział w specjalnych sesjach z ekspertami od różnych dziedzin. Jasne, że nikt nie chce, aby jego dzieciak nudził się w klasie w oczekiwaniu, aż reszta go dogoni. Ja to rozumiem. Po prostu trochę mnie… Na przykład w zeszłym roku miałam, powiedzmy, małe starcie z Renatą.

– Madeline uwielbia starcia – poinformowała rzeczowo Celeste, gdy Madeline brała oddech.

– Otóż Renata znalazła czas między zebraniami, aby poprosić nauczycielki o zorganizowanie małej wycieczki, tylko dla zdolnych dzieci, rzecz jasna. Na przedstawienie. No dajcie spokój, chyba nie trzeba być geniuszem, żeby lubić teatr. Pracuję w administracji Pirriwee Peninsular Theatre, więc w porę się dowiedziałam.

– I dopięła swego – znów wtrąciła Celeste z uśmieszkiem.

– Jasne, że dopięłam – stwierdziła dumnie Madeline. – Dostałam specjalną zniżkę dla grupy i pojechały wszystkie maluchy, rodzice w czasie przerwy mieli szampana za pół ceny i świetnie się bawiliśmy.

– Ach! O wilku mowa! – zawołała Celeste. – O mało nie zapomniałam, że przyniosłam ci szampana! Czy ja go… ach, mam. – Gorączkowo przetrząsnęła zawartość przepastnego koszyka i wyjęła butelkę bollingera. – Kto to widział, kieliszki do szampana bez szampana.

– Napijmy się teraz! – Madeline wzniosła butelkę w przypływie natchnienia.

– Nie, nie – zaoponowała Celeste. – Zgłupiałaś? Za wcześnie na alkohol. Za dwie godziny musimy odebrać dzieci. Zresztą i tak nie jest schłodzony.

– Szampan na śniadanie! – upierała się Madeline. – Trzeba go z czymś połączyć. Wypijemy szampana z sokiem pomarańczowym. Pół na pół! Mamy dwie godziny. Jane? Wchodzisz w to?

– Wezmę łyczek – ustąpiła Jane. – Marny ze mnie pijak.

– Nie wątpię, przy twojej masie – skwitowała Madeline. – Widzę, że się dogadamy. Uwielbiam marnych pijaków. Więcej zostaje dla mnie.

– Madeline, zatrzymaj go sobie na potem – perswadowała Celeste, ale Madeline nie dawała się przekonać.

– Przecież jest Święto Madeline – powiedziała ze smutkiem. – I mam kontuzję.

Celeste przewróciła oczami.

– Dobra, dawaj kieliszek.

Thea: Jane była wstawiona, kiedy odbierała Ziggy’ego z drzwi otwartych. Od razu wiadomo, z kim mamy do czynienia, prawda? Młoda, samotna matka od rana pijąca alkohol. Z gumą w buzi. Kiepskie pierwsze wrażenie. Nie mam nic więcej do powiedzenia.


Bonnie: Na litość boską, nikt nie był pijany! Wypiły toast w Blue Blues z okazji czterdziestych urodzin Madeline. Miały tylko dobry humor. Przynajmniej tak słyszałam; nie było nas na drzwiach otwartych, gdyż byliśmy na warsztatach rozwoju rodziny w Byron Bay. Nieprawdopodobne duchowe przeżycie. Podać pani adres strony internetowej?


Harper: Od początku było widać, że Madeline, Celeste i Jane trzymają się razem. Przyszły objęte jak dwunastolatki. Renata i ja nie zostałyśmy zaproszone na ich bankiecik, chociaż znałyśmy się, odkąd nasze dzieci chodziły razem do przedszkola. Ale tak jak powiedziałam Renacie wieczorem, gdy byłyśmy na boskiej degustacji w Remy (jeszcze zanim Sydney oszalało na punkcie tego lokalu, à apropos), miałam to w nosie.


Samantha: Byłam w pracy. Stu zabrał Lily na drzwi otwarte. Wspomniał, że kilka matek wróciło z zakrapianego śniadania. „Gadaj które”, powiedziałam. „Musimy się z nimi spiknąć”.


Jonathan: Ja tam nic nie widziałem. Rozmawiałem ze Stu o krykiecie.


Graeme: Trochę się pani zagalopowała. Jeden głupi kieliszek chyba nie ma związku z morderstwem i całym tym burdelem, prawda?

Szampan nigdy nie jest błędem. To zdanie przyświecało Madeline niczym mantra.

Ale potem się zastanawiała, czy nie doszło jednak przypadkiem do lekko skrzywionej oceny sytuacji. Nie dlatego że były pijane. Nie były pijane. Dlatego że gdy weszły roześmiane do szkoły (nie chciała zostać sama w samochodzie i przegapić, jak Chloe wychodzi z klasy, więc pokuśtykała, uwieszona łokci Jane i Celeste), wniosły ze sobą powiew dobrej zabawy.

A ludzie nie lubią być pomijani.

Wielkie kłamstewka

Подняться наверх