Читать книгу Tajemnica Marii Magdaleny - Paweł Lisicki - Страница 2
Wstęp
ОглавлениеSensacja wybuchła przed ponad rokiem. Był wrzesień, w Rzymie, w czasie Międzynarodowego Kongresu Studiów Koptyjskich, profesor Karen Leigh King, historyk zajmująca się okresem wczesnego chrześcijaństwa na Uniwersytecie Harvarda, ogłosiła, że znalazła skrawek papirusu, na którym są zapisane słowa: „Jezus powiedział im: Moja żona…”.Tuż pod tym wersem znalazło się inne stwierdzenie: „Będzie ona mogła być moim uczniem”. Zdanie to zostało zapisane alfabetem greckim, w języku koptyjskim, a fragment pochodzi najprawdopodobniej z końca IV wieku naszej ery. Najprawdopodobniej, bo nie był znany jego właściciel.
Tej krótkiej informacji towarzyszył komentarz pani profesor. „Fragment ten sugeruje, że niektórzy wcześni chrześcijanie znali tradycję, zgodnie z którą Jezus był żonaty” – stwierdziła King. Dowodziła ona, że choć sam znaleziony przez nią papirus jest z wieku IV, to opiera się na tekście o dwa wieki wcześniejszym. Czyli, jak mówiła, można sądzić, że w niektórych kręgach wczesnych chrześcijan sądzono, iż Jezus faktycznie miał żonę. To rozumowanie pozwoliło jej nazwać znaleziony fragment „Ewangelią żony Jezusa”. Cała sprawa została opisana obszernie przez „New York Timesa”. Od tej chwili rzecz zaczęła żyć własnym życiem. Podnieceni reporterzy biegali za panią King, największe portale informacyjne, BBC, CNN, zamieszczały newsa, świat ogarnęła gorączka i podniecenie. Dwoili się i troili eksperci. Mało kto zwracał uwagę, że w języku gnostyków, z ich potępieniem ciała i seksu, erotyczny związek Zbawiciela z kobietą byłby nie do pomyślenia. Że nazywanie gnostyków chrześcijanami wydaje się nadużyciem. To zdaje się nikogo nie obchodzić. To zdają się nieistotne szczegóły. Kto by zwracał na nie uwagę?
Istotne było co innego. Wreszcie znalazł się naukowiec, i to nie byle jaki, bo z Uniwersytetu Harvarda, który własnym i swojej uczelni autorytetem potwierdził, że Jezus mógł mieć żonę, o czym mogą świadczyć starożytne dokumenty, skryte wcześniej przed wzrokiem wiernych. Na tę wieść, niczym na wybawienie, czekali wszyscy ci – a zapewne są to miliony – którzy swoją wiedzę o chrześcijaństwie zdobyli, czytając książkę lub oglądając film o Kodzie Leonarda da Vinci. Wszyscy ci, którzy nim usłyszeli o odkryciu pani King, wiedzieli już, że Kościół od zarania swych dziejów skrywa straszną tajemnicę, że jego nieludzki i nikczemny charakter objawił się w tym, iż przez stulecia ukrywał przed chrześcijanami radosną wieść o tym, że Maria Magdalena była wybranką Jezusa. Z taką świadomością nie można było się nie podniecać. Nie można było się nie ekscytować. Gnostycy czy chrześcijanie, wiek IV czy II, jeden pies. Dość, by informacja poszła w świat i by dotarła do uszu setek milionów współczesnych chrześcijan, którzy uparcie nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich Zbawiciel był człowiekiem jak inni w każdym calu. Po prostu uprawiał seks z Marią Magdaleną, a stary papirus miał być tego dowodem.
Może odkrycia pani King nie spotkałyby się z tak wielkim rozgłosem, gdyby nieco więcej było wiadomo o jej wcześniejszej działalności badawczej, skrywającej się za poważnie brzmiącą, trzeba przyznać, funkcją specjalisty od wczesnego chrześcijaństwa na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów świata. Jest bowiem King sama, mniemam, najlepszym znakiem nowego zjawiska ideologizacji europejskich i amerykańskich uniwersytetów. Karierę robią tam nie tyle badacze, ile ideologowie. Rewolucjoniści i rewolucjonistki, dla których historia dawno już przestała być zapisem minionego, a stała się poręcznym instrumentem w walce z uprzedzeniami, opresją, prześladowaniami, maskulinizmem, patriarchalizmem, wyzyskiem itd., itp. Nic dziwnego zatem, że w takiej atmosferze napięcia, w takim nastroju bojowania i zaangażowania nawet niepewnej proweniencji fragment datowany na kilka wieków po śmierci Jezusa może się okazać autentyczny i prawdziwy. Jak z animuszem i zapałem pisała pani King w swej wcześniejszej książce The Gospel of Mary of Magdala. Jesus and the First Woman Apostle: „Ojcowie Kościoła odczytywali Ewangelie w zgodzie z seksisowskimi przesądami, według których kobiety są z natury gorsze od mężczyzn i nie powinny mieć nad nimi władzy” (s. 152). Otóż to. Skoro Ewangelie powstały jako owoc seksizmu, jako dzieła spaczone, uprzedzone, jako zapis i świadectwo dominacji męskiej, skoro tak też je później wykładano i komentowano, to odkryty przez panią King fragment papirusu może się spokojnie nazywać „Ewangelią żony Jezusa”. Amerykańska badaczka wielokrotnie już dała się wcześniej poznać jako zwolenniczka radykalnego, feministycznego odczytania Ewangelii. Dla niej „historyczna Maria z Magdali była wybitną żydowską popleczniczką Jezusa, główną apostołką, kobietą pełną wizji”. Tak samo King dowodziła, że odnaleziona pod koniec XIX wieku w Berlinie koptyjska Ewangelia Marii Magdaleny, najprawdopodobniej pochodząca z przełomu II i III wieku n.e. ma podobne znaczenie dla ustalenia historyczności Jezusa jak Ewangelie kanoniczne. To wszystko nie przeszkadza jej występować przed opinią publiczną w roli eksperta i znawcy.
Sensacja trwała kilka niespełna dni, by potem szybko ustąpić miejsca innym, mam nadzieję bliższym rzeczywistości, informacjom. W końcu kiedy głos zabrali specjaliści, szybko wyszło na jaw, że sprawa jest dęta i że wielki przełom to zwykła hucpa. Jak pisał jeden z nich, Francis Watson z uniwersytetu w Durham, „Ewangelię lub fragment ewangelii można uważać za »sfałszowany« niezależnie od tego, czy ich autor żył współcześnie, czy w starożytności. W obu przypadkach cel jest taki sam. Chodzi o przekonanie tak wielu czytelników jak to możliwe, aby traktowali nowy tekst poważnie – jako okno pokazujące nieznane aspekty życia Jezusa lub przynajmniej jako świadectwo postrzegania Go przez późniejszych zwolenników”. Dlatego Watson zaleca szczególny sceptycyzm, jeżeli chodzi o odkrycie King. Jego zdaniem cały fragment jest bowiem współczesnym fałszerstwem, zbiorem kilku wyrażeń pochodzących z koptyjskiej Ewangelii Tomasza napisanych na starożytnym papirusie przez współcześnie żyjącego autora. Ta i inne analizy znawców zakończyły karierę „Ewangelii żony Jezusa”. Nic to jednak. Liczy się, jestem przekonany, co innego. Setki milionów ludzi uznało, że w sprawie „żony Jezusa” jest coś na rzeczy. A uznało tak, bo wcześniej przeczytali o tym u Dana Browna lub w jednej z innych książek, których autorzy oznajmiają wszem i wobec, że posiedli wiedzę tajemną.
Rzeczywiście, ilość bzdur i głupot wypisywanych o Jezusie i Jego pierwszych uczniach nigdy chyba nie była równie wielka jak obecnie. A już szczególnie nigdy tak bardzo nie ekscytowano się zagadnieniem rzekomej żony Jezusa i nie próbowano z taką stanowczością obsadzić w tej roli Marii Magdaleny. Rozbawiło mnie przy tym, że jeden z autorów owych banialuk, nieżyjący już Lawrence Gardner, we wstępie do swojej najpoczytniejszej pracy poświęconej dziedzictwu Marii Magdaleny utrzymywał, że to, co pisze, to czyste fakty. Tak też ponoć uznawał w czasie debaty w BBC niewymieniony z nazwiska dominikanin, który, jeśli wierzyć Gardnerowi, miał potwierdzić, że on jako duchowny mówi o Marii Magdalenie z punktu widzenia wiary, a Gardner – człowiek, który bez zmrużenia oka i cienia dowodów podaje imiona córek i synów Jezusa – wychodzi od faktów historycznych. Być może to przykład blagi i tromtadractwa, a być może kolejne signum temporis. Jeszcze jakiś czas temu uważałbym, że to musi być to pierwsze. Czytając wywody Gardnera, puknąłbym się w czoło i pomyślał, że żal mi tego człowieka. Nie dopuszczałbym myśli, że ktoś może na poważnie uznawać jego tezy za historycznie wiarygodne. Jak wszakże się mam pukać i okazywać współczucie, kiedy czytam u skądinąd, wydawałoby się, wykształconego znawcy religii, profesora Zbigniewa Mikołejko, pochwały innego koszmarku gatunku magdaleńskiego, czyli książki Maria Magdalena i Święty Graal, niejakiej Margaret Starbird. Pisze Mikołejko, że oto znaleźliśmy się u progu nowej ery, że mamy do czynienia z nową kulturą magdaleńską, że w książce, której autorka robi wrażenie – powiem to oględnie – jakby była albo niespełna rozumu, albo jakby brakowało jej podstawowego wykształcenia, która jednym tchem rozpisuje się o córce Marii Magdaleny o imieniu Sara, o tym, że manichejczycy nie byli gnostykami, a w żyłach Merowingów płynęła krew władców Izraela, odnalazł „ideę duchowej rekonkwisty, ideę ujawnienia i odzyskania tego, co zostało w ciągu dwóch tysięcy lat zdegradowane i stłumione, zepchnięte w ciemne głębie podświadomości zbiorowej przez prawowierne chrześcijaństwo”. Stało się tak, utrzymuje Mikołejko, bo „sprowadzono to, co boskie, do jednej tylko strony – męskiej. Celem tej rekonkwisty jest więc przywrócenie żeńskiego pierwiastka chrystianizmu, a tym samym nadanie owej religii równowagi i pełni”. Pięknie. Tylko że takimi postulatami, choćby nawet ktoś wziął je za dobrą monetę i uznał, iż faktycznie na tym polega problem chrześcijaństwa, nie da się usprawiedliwić tolerancji dla nieuctwa, głupoty i powierzchowności. A jeśli już ktoś tak robi, to lepiej byłoby, by zrzucił szatę religioznawcy i badacza, a przybrał strój maga, czarnoksiężnika czy wieszczka. Tylko występując w takiej roli, można pisać, że „Książka Maria Magdalena i Święty Graal przeobraża się tak oto w jeden z ważnych i bulwersujących manifestów ideowych naszych czasów. (…) ukazanie się książki Starbird, zwłaszcza w Polsce, jest wydarzeniem niezwykle ważnym. Dotyka ona bowiem spraw w oficjalnej tradycji chrześcijańskiej z reguły pomijanych, a nierzadko przez tę tradycję wyklętych. Co więcej, proponuje nową wizję chrześcijaństwa – takiego, które winno wreszcie ujawnić i wcielić w życie wątki przechowane przez herezję Graala oraz sekretną duchowość magdaleńską, które powinno przywrócić kobiecie należne jej miejsce w Kościele”. Uff, to są prawdziwe cytaty. To naprawdę dzieje się na naszych oczach, w XXI wieku. I naprawdę można przeczytać, że opowieści o córce Jezusa i Marii Magdaleny to szansa na przywrócenie kobiecie jej praw w Kościele. Przywykłem do takich fraz. Do retoryki przypisującej wszystko, co złe, prawowiernemu chrześcijaństwu, które tłumiło, tłamsiło, prześladowało, żyć nie dawało, na bok spychało to, co dobre i piękne.
Mikołejko nie jest jedyny. Pokazałem, z jakim uznaniem i rozgłosem spotkało się ujawnienie przez panią King rzekomego fragmentu tekstu koptyjskiego. Od lat 80. XX wieku narasta ruch, który chciałby dokonać całkowitego przeobrażenia chrześcijaństwa tak, aby nadać mu nowe, kobiece oblicze. Różnorakie są jego przejawy. Jedno jest w nim wszakże charakterystyczne: to próba nadania nowego znaczenia Marii Magdalenie. Staje się ona symbolem walki z rzekomą kościelną dominacją. Ma być rzecznikiem interesów nowego ruchu feministycznego z jednej strony, z drugiej zaś, w wersjach skrajnych, żoną Jezusa, świętym Graalem. Nie jest przy tym ważne, co o Marii Magdalenie piszą Ewangelie Nowego Testamentu, bardziej istotne staje się to, czego o niej nie piszą. Wnioskuje się z milczenia i niedopowiedzeń. To, co przekazane, interpretuje się, wychodząc od tego, czego nie przekazano; to, co jasne, wychodząc od tego, co ciemne. Jak zauważyła najważniejsza zapewne autorka i poniekąd twórczyni całego ruchu Elisabeth Schuessler Fiorenza w In Memory of Her. A Feminist Theological Reconstruction of Christian Origins: „Gdziekolwiek głosi się Ewangelię i sprawuje Eucharystię, słyszy się opowieść o apostole, który zdradził Jezusa. Pamięta się o imieniu zdrajcy, lecz zapomina się o imieniu wiernego ucznia, ponieważ był on kobietą (s. XLII)”. To, że o Marii Magdalenie wiadomo tak niewiele, wynika zatem z uprzedzeń, z wrogiego, a przynajmniej niechętnego nastawienia ewangelistów. Dlatego że była kobietą, stała się ofiarą oczerniania, lekceważenia, odrzucenia.
W takiej sytuacji należy odzyskać Marię Magdalenę i przywrócić jej stosowne miejsce. Trzeba odwoływać się do niej jako do patronki zmagań o godność. Jak napisała inna przedstawicielka tego ruchu Holly E. Hearon (The Mary Magdalene Tradition. Witness and Counter-Witness in Early Christian Communities), „często widziałam, że jestem zmarginalizowana w takich sprawach, jak równość płci, teologia, sprawiedliwość społeczna. Kościół nigdy nie był dla mnie miejscem pozbawionym konfliktu. Raczej jest on miejscem walki” (s. 18). O co? O przywrócenie władzy kobietom, o odzyskanie przez chrześcijaństwo pierwotnego charakteru, który miał polegać, dowodzą autorki, na radykalnej równości, na egalitaryzmie. Maria Magdalena ma być apostołką, której władza i autorytet dorównywały lub przewyższały znaczenie Piotra, Jakuba czy Jana. W tych nowych pracach odwraca się hierarchię, zmienia sens odziedziczonych opowieści. Ważne, że wszędzie dokonuje się to pod sztandarem Marii Magdaleny. To odwrócenie hierarchii pociąga za sobą nie tylko odrzucenie kanonu i postulat, żeby na równi z pismami Nowego Testamentu traktować dzieła gnostyków i pisma odkryte w Nag Hammadi czy w innych miejscach, ale także prowadzi niekiedy do uznania, że to Maria Magdalena była nauczycielką Jezusa, a nie odwrotnie. Jak pisze Bruce Chilton: „Jezus naśladował praktykę kobiet uprawiających domową magię, której nauczył się najprawdopodobniej od swej najwybitniejszej uczennicy – Marii Magdaleny”, Mary Magdalene. A Biography (s. 18).
Wielu, choć nie wszyscy, przyjmuje, że Jezusa i Marię Magdalenę mogły łączyć stosunki inne niż te między nauczycielem a uczennicą. Chilton pisze: „Jeśli Jezus miał kiedykolwiek partnera seksualnego, Maria Magdalena byłaby najlepszą kandydatką”. Oczywiście, nie wszyscy są równie wstrzemięźliwi, stąd tworzą się pseudonaukowe teorie, które w postaci już całkiem sprymityzowanej docierają do masowego odbiorcy i podbijają wyobraźnię milionów. Trzeba bowiem pamiętać, że ruchowi mającemu na celu przywrócenie godności kobietom towarzyszy proces inny, nie mniej istotny. Chodzi o coraz bardziej wszechobejmującą erotyzację i seksualizację kultury. Wystarczy przyjrzeć się rozwojowi sztuk pięknych i obrazom przedstawiającym Magdalenę, która z pokutnicy odsuwającej się od tego, co ziemskie i zmysłowe, przemienia się w kobietę kusicielkę, w kobietę wyuzdaną i rozwiązłą. Jej postać nie symbolizuje już przezwyciężenia cielesności, nie jest znakiem przekroczenia, wyzbycia się żądzy i chuci, ale przywiera coraz mocniej i bardziej niewzruszenie do świata. Coraz więcej nagości, coraz więcej zmysłowości. Nic dziwnego, że taka Maria Magdalena, naga, zmysłowa, z jędrnymi piersiami, skryta tylko za płaszczem rozpuszczonych włosów, musiała być, jakżeby inaczej, co najmniej żoną lub kochanką Galilejczyka. Skoro żyjemy w epoce erotycznej, w epoce, w której wszystko musi być przepełnione seksem, gdzie rozkosz erotyczna staje się najpełniejszym, najbardziej naturalnym i niewinnym wyrazem człowieczeństwa, wizerunek Marii Magdaleny musi się do tego dostosować. Jak to się właściwie stało? Jak do tego doszło? W jaki sposób, by posłużyć się tym razem książką Regis Burnet, „(…) dokonało się to przejście od pobożnej pokutnicy do wyuzdanej kochanki Jezusa, od niewzruszonego filaru Kościoła do tajemniczej kobiety, noszącej w sobie sekret, który może zachwiać w posadach całym chrześcijaństwem?” (Maria Magdalena. Od skruszonej grzesznicy do oblubienicy Jezusa). Co dokładnie znaczy, że żyjemy w epoce „magdaleńskiej”? Jak wytłumaczyć to nieprawdopodobne wręcz przejście, to przepoczwarzenie się Marii Magdaleny, która za Chrystusem pokornie podążała przez drogi i bezdroża Galilei, poszła z wonnościami trzeciego dnia do grobu mistrza, pierwsza ujrzała Go po zmartwychwstaniu, w niemal boginię buntu i kontestacji? Skąd się wziął ten nowy mit, to przeświadczenie, że Maria Magdalena będzie nową założycielką chrześcijaństwa? „Ten ruch radykalnej reformy czerpie inspirację z licznych prac Margaret Starbird czy Laurence’a Gardnera oraz gnozy. Maria Magdalena, współ-Mesjasz, małżonka Boga przez hieros-gamos (boskie małżeństwo), staje się drugą osobą Trójcy zredukowanej do pary. W ten sposób Maria Magdalena służy jako bogini całej serii kontestatorskich ruchów religijnych, które odcinają się od chrześcijaństwa, jednocześnie sięgając po jego dziedzictwo” (s. 164) – zauważa słusznie Burnet. Tak, tylko pytam, co ten ruch ma i czy ma w ogóle cokolwiek wspólnego z chrześcijaństwem? Co ma wspólnego, jeśli cokolwiek, właśnie z Marią Magdaleną – taką, jaką można poznać z historii? Wydaje się, że nic zgoła.